Piosenkarka nazywała się Jangczen Pema i jeszcze gdy żyła, opowiadano o niej najróżniejsze historie. Mówiono, że zrobiła skrobankę w szpitalu i że ojcem dziecka był sekretarz władz miejskich, który na otarcie łez kupił jej mieszkanie, że tantryk jego rodziny, specjalista od czarnej magii, dmuchał jej w usta dla dosłodzenia i wzmocnienia głosu, że skradła innej śpiewaczce nie tylko narzeczonego, ale też talent, i takie tam.
Kiedy na ostatni Nowy Rok zaśpiewała w telewizji „Ukochanego”, piosenka podbiła stolicę i trafiła pod strzechy, a w dodatku pewien młody mężczyzna, który całymi dniami zgrywał się w hotelach, zupełnie oszalał i oświadczył, że za spędzenie z nią jednej nocy chętnie oddałby życie nawet następnego ranka. Tygodniami snuł się potem za biznesmenem, który mówił, że finansuje nagranie płyty Jangczen Pemy, i nadskakiwał mu jak jakiś fagas. Dużo się o tym mówiło.
Jeśli wierzyć jej fanatycznym wielbicielom, niczym boginka biegła w sztuce rzucania czarów, ukazywała się każdemu, kto wołał jej imię na rozkołysanych łąkach czy nacinanych rowami polach.
Pastuchowi imieniem Cering śniło się, że na brzegu kryształowo czystego strumienia pojawiła się bogini ze złotą wazą. Opowiadał, że zbudził się, recytując teksty piosenek Jangczen Pemy. Mniej więcej tydzień później zapadł nagle na ciężką chorobę, a wstawszy z łóżka, plótł trzy po trzy jak idiota. „Jangczen Pema jest moją żoną – mówił na przykład. – Nasz syn nazywa się Jangtruk”. Innym razem wołał: „Nie puszczajcie mnie! Nie mogę iść sam”. Rzucił pracę i został żebrakiem. Zawodził „ki hi hi” i opowiadał niekończące się historie przed dyskoteką, w której występowała Jangczen Pema.
I tak z wiosną, która przydaje skrzydeł marzeniom mężczyzn, w każdym domu leżała na półce płyta Jangczen Pemy, a jej zdjęcia wyzierały z telefonów komórkowych chłopów jeżdżących i na koniach, i na motorach, biznesmenów i roboli.
Pewnego dnia maturzysta, który nazywał się Dordże i wylegiwał się do południa, odsypiając kaca, poczuł, że ktoś ściąga z niego kołdrę. Machnął ręką, jęcząc: „dajcie mi spokój, chociaż godzinkę”, a wtedy zmierzwiły mu włosy zimne, jedwabiste palce i usłyszał w uchu dziewczęcy głos: „Wstań i zobacz. Przyszedł nowy dzień”. Poderwał się i ocierając sen z powiek, zobaczył kobietę w czerwonej bluzce. Jej uśmiech rozjaśniał cały pokój niczym promień światła. Chłopak podskoczył w paroksyzmie nieznanej mu dotąd paniki i postać znikła.
Utrzymując, że była to Jangczen Pema, jako pierwszy mówił, że widział ją tej wiosny.
Ludzie zastanawiali się potem, dlaczego Jangczen Pema przyszła do jego pokoju, i większość zgadzała się, że powodem był drogocenny agat zi o dziewięciu oczach, który należał do rodziny chłopaka od pokoleń.
Wedle Tałanga włóczęgi, gdyby kamień rodu Dordżego wpadł w ręce tantrycznego mistrza Jangczen Pemy, kobieta w tym życiu przemieniłaby się w boginię Saraswati, a dźwięk jej sitaru zaczarowałby ludzi, być może zmuszając ich nawet do śpiewania zamiast mówienia. Przekazywana z ust do ust historia dotarła wkrótce do matki chłopaka, która po nieprzespanej nocy postanowiła ukryć zi pod jednym z pali rodzinnego namiotu.
Dordże zmagał się z matematyką. Tego dnia, gdy ujrzał Jangczen Pemę, pomyślał, że liczby, przez które cierpiał od tylu lat, służyły wyłącznie dręczeniu ludzi, jak muchy unoszące się nad ustępem. Czuł, że suma wszystkich rachunków pozbawiona jest istoty, bowiem żadne dodawanie i odejmowanie nie da niczego podobnego do niej. W zalewie owych myśli zdawało mu się, że w piersi nie bije już serce, wstawał i chciał iść, lecz czuł, iż nie ma dokąd.
Koledzy z klasy otoczyli go wianuszkiem i zadawali najróżniejsze pytania o Jangczen Pemę, póki nie powiedział: „Prawdę mówiąc, spałem wtedy. Widziałem ją tylko w snach”. Jedna z dziewcząt wykrzyknęła dręczona zazdrością: „I czego tak wszyscy dyszycie? Jangczen Pema jest po prostu człowiekiem. Nie wiecie, jak wygląda człowiek? Ma usta, nos, język, jak Dordże”. Ten zaś zaczerwienił się od stóp do głów na wybuch drwiącego śmiechu całej grupy i nie zwracając uwagi na nauczycieli, a co dopiero na uczniów, wybiegł z torbą ze szkolnego budynku. „Kiedy odchodził – zapisała w pamiętniku jego koleżanka – wydawało się, że nie stąpa, tylko idzie na czworakach. Czy po powrocie będzie miał jeszcze ręce?”.
Szkoła stała pośrodku wielkiego pola, które wyglądało jak szachownica. Nie mogąc zebrać się z powrotem, słoneczne światło rozproszyło się nad łanem niczym sproszkowany barwnik. Zupełnie jak zwierzę z dziennika znajomej, zamiast zmierzać prosto do celu, Dordże chodził w kółko. Chciało mu się pić, ciało trawiło nieznane wcześniej pożądanie. Kiedy myślał o obrazie, jaki wtedy zobaczył, zdawało mu się, że na czerwonej bluzce Jangczen Pemy lśnią krople rosy, które mogłyby ugasić jego pragnienie, i czuł, że gdyby znów go dotknęła, z pewnością popuściłby w spodnie.
Wieczorem dotarł do miasta. Warczały psy, poprosił o gościnę w pierwszym lepszym domu. Ściany zdobiły fotosy Jangczen Pemy. „Ta kobieta zdobyła wielką sławę – rzekła doń zezowata gospodyni – ale z jej pleców biegnie nić, której koniec trzyma tęgi mężczyzna. Kto wie, czy bez niego nie straciłaby urody, a nawet i głosu”. Pomyślał, że to musi być ten mistrz tantry, o którym mówią ludzie.
Nim poszedł do łóżka, gospodyni dała mu czarną jak noc derkę. Poczuł się przygnieciony mrokiem. Kiedy zaczął mieć trudności z zaczerpnięciem powietrza, pomyślał, że powinien wstać, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Zrozumiał, że dom, do którego zaszedł, łączy światy jawy i snu, i w tej samej chwili zobaczył grubasa z opowieści kobiety. Miał on mnóstwo zmarszczek, obfite wargi, płaski nos i wyjątkowo wąskie oczy. W lewej ręce trzymał mocno nitkę, w prawej zapisane kartki.
Choć natężał się ze wszystkich sił, Dordże nie mógł dojrzeć drugiego końca nici, która wiła się i błyskała zwodniczo niczym bezkresna rzeka. „Patrz, po tamtej stronie jest Jangczen Pema, a przed nią wszyscy ludzie na tym świecie”, powiedział tęgi mężczyzna i zaśmiał się chrapliwie. Utkwił wzrok w przestrzeni i po chwili ciągnął dalej: „Widzisz, młody człowieku? Ów cień to czarny namiot twojej rodziny. Pod jednym z drążków matka schowała coś, co straciła Jangczen Pema. Może twoi sądzą, że to ukryli, ale mnie widzi się, że po prostu zostawili”.
Gruby człowiek kazał Dordżemu wziąć nić i zabrał go do namiotu, po czym wyjął kołek i zakopany pod nim kamień. Starł grudki ziemi, które przylepiły się do powierzchni, i wbił srebrną igłę w każde z oczu agatu, podniósł go do warg i dmuchnął. Zabrzmiała słodka muzyka, jak gdyby pomagał mu wiatr. Kiedy ukazała się przed nimi Jangczen Pema, nić w palcach Dordżego bezwładnie opadła. „Córko Brahmy, cierpiałaś”, rzekł tęgi, podając kobiecie kamień.
Dordże wciąż kurczowo trzymał nitkę, choć na jej drugim końcu była tylko ludzka skóra. I w jednej chwili się zbudził.
Na pierwszej stronie gazety pisali o nagłej śmierci słynnej Jangczen Pemy. Na miejscu policja znalazła torebkę od Louisa Vuittona, a w niej plastikową szczotkę, lusterko ze zdjęciem słynnego piosenkarza, jej nową płytę, tekst piosenki „Śnieżna góra”, kredkę do brwi i szminkę.
kwiecień 2013
Kjabczen Dedrol jest jednym z najwybitniejszych przedstawicieli „trzeciego pokolenia” pisarzy tybetańskich, wprowadził do rodzimej literatury realizm magiczny.