Pod przypominającym gęste chwasty optymizmem superszybkiego rozwoju gospodarczego skrywa się trzydzieści lat wątpliwości i dylematów społecznych. Tymczasem ja zdążam w dokładnie przeciwnym kierunku. Zamierzam poskrobać pod wspaniałościami dzisiejszych sukcesów w poszukiwaniu rzeczy, które mogą komuś zepsuć humor.
W maju branżowy periodyk poświęcony naukom społecznym poinformował, że w 2009 roku Chiny wydały na „stabilizację” (czyli bezpieczeństwo publiczne, bezpieczeństwo państwa itd.) 514 miliardów yuanów [ponad 251 miliardów PLN]. W ten sposób nakłady rządu centralnego na ten szczytny cel wzrosły o 47 procent.
Traf chciał, że 23 grudnia 2010 roku weszła w życie oenzetowska konwencja, mająca chronić wszystkich ludzi przed „wymuszonymi zniknięciami”. Chiny do niej nie przystąpiły. Moje peregrynacje dnia tego właśnie są kroplą w morzu wyjaśnień – dlaczego.
Ostatnio napisałem coś na blogu 25 stycznia, a dziś mamy 21 lutego, możecie więc uznać to za post menstruacyjny. Nie umiem się jednak powstrzymać, gdyż zaszokowała mnie i uradowała niepomiernie nasza wczorajsza wersja „jaśminowej rewolucji”. Szok wziął się z mocy rażenia tego wiekopomnego antecedensu, radość zaś z obserwowania naszych kochanych władz uwijających się jak przysłowiowe mrówki. Wiele osób nie ma przecież pojęcia, co też takiego zaszło, pozwólcie więc, że im to chronologicznie naświetlę.
Ameryka to zajebisty kraj. Daje swoim korzystać z dobrodziejstw demokracji, rozpychając się łokciami w każdym zakątku świata. „Demokratyzuje” suwerenne państwa nie pytając nikogo o zdanie i marzy się jej, że pewnego dnia zostanie globalnym hegemonem. A już najbardziej pragnie „pokojowo przeobrazić” nas. Pieprzone imperium od zawsze życzy nam zagłady.