Podróżując po Europie latem 2012 roku, specjalnie wybrałem się do Monachium w nadziei, że uda mi się spotkać z przedstawicielami Światowego Kongresu Ujgurów. Interesuję się sprawami Xinjiangu od lat i liczyłem, że rozmowa twarzą w twarz pomoże mi zrozumieć sposób myślenia tych ludzi. Kiedy zadzwoniłem, kazano mi wysłać list. Zrobiłem to, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Najwyraźniej nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego. Nie mogłem tego wtedy zrozumieć. Wśród Hanów uchodzę za człowieka bliskiego Ujgurom. Sympatyzuję z nimi, napisałem książkę, w której krytykuję politykę Komunistycznej Partii Chin w Xinjiangu, trafiłem tam nawet za kratki. Co więcej, zostałem zapowiedziany przez przyjaciół. Dlaczego więc odmówiono mi choćby zdawkowego spotkania?
Niedawny ujgurski atak w Kunmingu podsycił wrogość wobec tej nacji także wśród chińskich intelektualistów, którzy w normalnych okolicznościach nie zaliczają się do wielbicieli władz. Podobnie reagują nawet zdeklarowani przeciwnicy rządów KPCh. Nie ma w tym nic dziwnego – reakcje na kryzysy z problemem narodowościowym w tle są od lat takie same. Tym razem Liu Junning, jeden z najbardziej wpływowych liberałów, napisał artykuł, w którym wzywa do „rewizji polityki regionalnej autonomii mniejszości po incydencie kunmińskim”, powtarzając znane argumenty Ma Ronga, uczonego działającego w ramach systemu i widzącego przyczynę systematycznego zaogniania problemu w nierównym traktowaniu oraz rosnącym wyobcowaniu zrodzonym z idei autonomii i demarkacji narodowej. Liu podziela te poglądy i uważa, że wzajemnej wrogości najskuteczniej położy kres likwidacja systemu autonomii regionalnej i rozróżniania między nacjami.
Pomysły profesora Ma Ronga znajdują coraz większe uznanie wielu środowisk po obu stronach barykady systemu. Kiedy były nowinką, przedstawiciele mniejszości zastanawiali się z niepokojem, jakie wnioski wyciągnie z nich reżim; teraz, gdy to samo mówią prominentni liberałowie, sprawy zaszły krok dalej i Hanowie – nawet jeśli wiele ich dzieli – w sprawach o charakterze narodowościowym mogą zacząć wydawać się monolitem.
Winienie autonomii za wzmacnianie świadomości narodowej i utrwalanie granic między nacjami, a to z kolei za podsycanie konfliktów etnicznych w Chinach, musi kojarzyć się mniejszościom ze słoniem w składzie porcelany i próbą rozwiązania problemu przy pomocy palca wskazującego oskarżycielsko mysz w kącie. Autonomia w obecnym kształcie rzeczywiście jest głupia, niemniej pozwala przynajmniej na wykorzystanie jednej sprzeczności przeciwko drugiej, dając mniejszościom jakąś możliwość obrony przed reżimem. Rozmontowanie tego systemu zburzy ostatnią barierę ochronną.
To prawda, że w Stanach Zjednoczonych nie istnieją linie demarkacyjne między nacjami. Ma Rong używa tego jako pretekstu do odebrania im wsparcia. Przymyka przy tym oczy na kluczowy element: amerykański system ochrony praw człowieka, które gwarantują prawa grup etnicznych, ponieważ nacja to nic innego jak zbiorowisko ludzi. Ta ochrona sprawia, że i bez owych granic mają tam największą różnorodność etniczną. Fundamentalną przyczyną problemu narodowościowego w Chinach jest brak praw człowieka. Winiąc system autonomii, traci się z oczu sedno sprawy i stawia błędną diagnozę. Nie trzeba dodawać, że nijak nie może się to przysłużyć konstruktywnej zmianie relacji narodowych.
Nie stawiam, rzecz jasna, znaku równości między Liu Junningiem a Ma Rongiem. Rozwiązanie proponowane przez tego pierwszego opiera się na równości jednostek i pełnej autonomii w systemie federalistycznym. Wydaje mi się jednak, że nawet w społeczeństwie demokratycznym, które respektuje prawa człowieka, nie należy zapominać o specjalnych zabezpieczeniach dla mniejszości narodowych. Hanowie, na przykład, stawiają na pierwszym miejscu zysk, podczas gdy Tybetańczycy, Ujgurzy i Mongołowie przedkładają nad to szczęście i wiarę. W kotle gospodarki rynkowej źle przez to odnajdują się pośród miliarda Chińczyków, jak mnisi zmuszani do walki z żołnierzami, i skarżą się potem po tybetańsku, że „stracili to, co mieli, goniąc za tym, czego im nie trzeba”. Sensowny system faktycznej autonomii regionalnej musiałby opierać się na kontroli migracji, ochronie środowiska i tradycyjnego stylu życia, poszanowaniu rodzimej kultury i religii. Ten świat nie obędzie się ani jednym modelem funkcjonowania, ani jedną kulturą. Bez systemu autonomii regionalnej każda mniejszość etniczna będzie drżała przed perspektywą zmiecenia przez Hanów, którzy przeważają nad nią w stosunku sto tysięcy do jednego.
Co więcej, wraz z rezygnacją z owego systemu straci rację bytu idea „drogi środka” – zakładającej szeroki samorząd Tybetańczyków na ich ziemiach – za którą od dekad oręduje Dalajlama. Na czym bez niej oprą się przyszłe, demokratyczne Chiny, próbując wyjść z oparów odziedziczonej po autokratycznych rządach nienawiści etnicznej, szukając pojednania i budując nowe, wspólne państwo? Liberalizm nie może składać się wyłącznie z pojęć i dalekosiężnych wizji, musi też brać pod uwagę rozwiązania i procedury. Czyżbym się mylił, że w Stanach Zjednoczonych, w których nie ma linii demarkacyjnych, są rezerwaty dla Indian?
Choć Liu Junning przedstawia tylko własne poglądy, boję się, że za sprawą jego eseju przedstawiciele mniejszości mogą dojść do wniosku, że wszyscy Hanowie są tacy sami. I uznać, że każdy – czy to ichni rząd, intelektualiści, czy opozycja demokratyczna – cierpi na ten sam narodowy szowinizm, który nawet mimowolnie jest głuchy na potrzeby mniejszości. Lepiej przez to rozumiem chłodne przyjęcie w Monachium. Ujgurska diaspora wyciągnęła wniosek z lekcji, udzielanej wielekroć przez historię: niezależnie od tego, z jakim Hanem przyjdzie im się spotkać, Ujgurzy zawsze (choćby wydawał się inny od poprzednich) na tym stracą. Największą podejrzliwość budzą piewcy wielkich Chin, wymachujący sztandarem demokracji. W tej chwili ludzie ci stawiają na strategię libijską i syryjską: nie liczyć na żadnych Hanów, tylko na siebie, wykorzystując brutalność represji do mobilizowania powszechnego oporu. Złożą każdą ofiarę, przyciągając uwagę i zjednując sympatię społeczności międzynarodowej morzem przelanej krwi w oczekiwaniu na chwilę, gdy Chiny będą zbyt pochłonięte wewnętrznymi problemami, by zwracać uwagę na zachodnie rubieże. Innymi słowy, na historyczną szansę wybicia się na niepodległość Xinjiangu.
To właśnie tę postawę części diaspory analizował dla mnie aresztowany w styczniu profesor Ilham Tohti. To jedyny znany mi ujgurski dysydent, który publicznie mówi, że nie zabiega o niepodległość, tylko autonomię w granicach Chin. Powinien być mostem między dwiema nacjami. Za swoją strategię obrał ujgurską wersję drogi środka Dalajlamy, którą jednomyślnie odrzucają jego ziomkowie. Dla nich Tybetańczycy zmarnowali za sprawą swego przywódcy trzydzieści lat, nie osiągając żadnych rezultatów, a uwięzienie Ilhama i oskarżenie go o zbrodnię „separatyzmu” dowodzi, że wszelkie środkowe drogi są tylko mrzonką.
10 marca 2014