Wei Jingsheng: Nie wierzcie w ich obietnice

Mało kto tak dobrze jak ja rozumie położenie pana Chena Guangchenga, niewidomego obrońcy praw człowieka, który najpierw szukał schronienia w ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Pekinie, a potem ją opuścił. Niezależnie od tego, czy postanowił zostać w Chinach, czy też z nich wyjechać, podjął jednocześnie i słuszną, i złą decyzję. Znam to na pamięć.

Zostałem aresztowany w marcu 1979 roku, po czym spędziłem ponad czternaście lat w izolatce za wołanie o wolność i demokrację oraz krytykowanie dengowskiego zamysłu budowania w Chinach nowej dyktatury.

Z więzienia wypuszczono mnie we wrześniu 1993 roku: sześć miesięcy przed terminem – i na tydzień przed (wtedy jeszcze negatywnym) rozpatrzeniem przez MKOl podania Pekinu o zorganizowanie igrzysk olimpijskich w 2000 roku. Zbiegło się to także z zabiegami prezydenta Clintona o przekonanie Kongresu do rozdzielenia handlu i poszanowania praw człowieka poprzez przyznanie Chinom stałej klauzuli najwyższego uprzywilejowania. Pat w Izbie Reprezentantów sprawił, że pan sekretarz stanu Christopher poprosił mnie o rozmowę w Pekinie.

Kiedy dotarło to do chińskich władz, zostałem natychmiast zatrzymany. Tę bezprawną wtedy (a od niedawna jak najbardziej legalną) praktykę nazywano „nadzorem w miejscu zamieszkania”. Negocjować przyszedł aparatczyk, który przedstawił mi się jako wysłannik prezydenta Jianga. Miał prosty postulat: nie spotkam się z sekretarzem stanu i uznam za stosowne nie opatrzyć tej decyzji publicznym oświadczeniem. „Rozumiemy pana bardzo dobrze i nie proponowalibyśmy czegoś, co byłoby nie do zaakceptowania – oświadczył. – Jeśli zgodzi się pan odwołać spotkanie z Amerykaninem, my spełnimy pańskie życzenia”.

Oferta, choć opakowana w zawoalowane groźby, brzmiała naprawdę atrakcyjnie: „Nie aresztujemy żadnego z pańskich ludzi”, co oznaczało innych działaczy demokratycznych. „Wkrótce zwolnimy też kolejną grupę dysydentów. Pozwolimy wam założyć niezależny związek zawodowy oraz organizację reprezentującą artystów i nie będziemy przeszkadzać w udzielaniu pomocy humanitarnej waszym przyjaciołom”.

Wybór nie był łatwy. Skłaniałem się do przyjęcia tych warunków, ponieważ wielu moich przyjaciół gniło w więzieniach, a inni mogli tam trafić w każdej chwili, zaś robotnicy i artyści potrzebowali organizacji, która stałaby na straży ich interesów. Niemniej zdawałem też sobie sprawę, że moje „tak” osłabi międzynarodową presję, bez której rząd Chin zaostrzy represje i prędzej czy później znów odbierze mi wolność.

Następnego dnia zadzwoniono do mnie z informacją o wypuszczeniu z więzienia dwóch kolegów. Ułatwiło mi to podjęcie decyzji i z ciężkim sercem na propozycję przystałem, pocieszając się myślą, że przynajmniej pomagam w ten sposób kilku znajomym. A jeśli idzie o naciski świata, chciałem wierzyć, że Amerykanie będą strzec swoich wartości i nie porzucą chińskich przyjaciół.

I tak odmówiłem panu Christopherowi, usprawiedliwiając się nieskładnie złym stanem zdrowia i koniecznością poddania się leczeniu z dala od Pekinu. Bądźmy też sprawiedliwi: władze faktycznie zwolniły część dysydentów i do 1995 roku nikogo nie aresztowano, a Wang Dan, przywódca studenckiego ruchu prodemokratycznego w 1989 roku, miał po wyjściu z więzienia pełną swobodę ruchów. Pomyliliśmy się jednak, przeszacowując powagę amerykańskiego zaangażowania. Po wyjeździe sekretarza stanu prezydent Clinton złamał obietnicę z kampanii wyborczej i postanowił odnowić chińskie przywileje handlowe, oddzielając je od polityki praw człowieka. Ocieplenie gospodarcze oznaczało zielone światło dla rozprawy z opozycją i znów mnie zamknęli.

W maju „nadzorem” objęto też Wanga i innych zaprzyjaźnionych dysydentów. „Obie strony (czytaj: Chiny i Stany Zjednoczone) przepracowały dzielące je różnice – szepnął mi znajomy z Policji. – Musicie się jakoś odnaleźć w nowej sytuacji”.

Wyręczono mnie w tym i po pospiesznym procesie w grudniu 1995 roku dostałem znów czternaście lat za „próbę obalenia rządu”.

Prezydent Clinton dotrzymał części obietnic i w grudniu 1997 roku udało mu się ściągnąć do Ameryki mnie, a rok później pana Wanga. Chciał w ten sposób pokazać, że przywileje handlowe i zniesienie sankcji za Tiananmen nie oznaczają oślepnięcia Stanów Zjednoczonych na problem praw człowieka w Chinach.

Myślę, że mój przykład dobrze ilustruje modus procedendi Komunistycznej Partii Chin, wyjaśniając, po co składa ona określone obietnice i jak należy traktować udzielane przez nią gwarancje. Nie ulega wątpliwości, że pan Chen nie odczytał pustości oficjalnych zapewnień, co wyjaśnia dlaczego zgodził się opuścić ambasadę amerykańską i udać do szpitala po ucieczce z wioski, w której go więziono. (Stąd negocjowanie później wstępnej zgody władz na jego wyjazd na studenckie stypendium.)

Za moich czasów chińscy komuniści dotrzymywali słowa rok, ponieważ prawa człowieka były wtedy integralnie związane z handlem. Dziś nie ma żadnej międzynarodowej presji – a więc i potrzeby przestrzegania zobowiązań. Przywódcy Chin nie boją się Stanów Zjednoczonych. Lękają się wyłącznie utraty władzy.

Nad prawami człowieka górę wzięły interesy gospodarcze – sprawa jest tak beznadziejna jak amerykański deficyt w wymianie z Chinami. Pozostaje tylko zapytać, skąd Ameryka czerpie wiarę, że Pekin dotrzyma danego jej słowa, skoro utraciła wszelkie możliwości wywierania realnej presji i karania Komunistycznej Partii Chin?

 

5 maja 2012

 

 

 

 

Wei Jingsheng, elektryk z pekińskiego zoo nazywany „chińskim Wałęsą” i „prywatnym więźniem Deng Xiaopinga”, został skazany na banicję w Stanach Zjednoczonych. Chen Guangcheng, niewidomy działacz i były więzień polityczny, protestujący przeciwko przymusowym aborcjom i sterylizacjom, w kwietniu 2012 roku uciekł z aresztu domowego w wiosce Dongshigu, w którym był – bezprawnie – więziony oraz nękany, głodzony i bity przez osiemnaście miesięcy. Przyjaciele pomogli mu potajemnie dotrzeć do ambasady USA w Pekinie, którą opuścił po żmudnych negocjacjach, mających jakoby zagwarantować bezpieczeństwo jemu i jego bliskim. Poskarżywszy się zachodnim dziennikarzom na amerykańskich dyplomatów, uzyskał publiczne zapewnienie, że wraz z rodziną wyjedzie na stypendium do USA.