Oser: Gonpo Namgjal z Njarongu

W naszym języku ziemia ta nosi dwa imiona: Njarong (od rzeki przecinającej polanę) i Njakme (od słynnego mnicha). W rodzimym plebiscycie popularności wygrywa pierwsza. Istnieją też dwie nazwy mandaryńskie: Zhanhua z wczesnego okresu republikańskiego, oznaczająca „oczekiwanie na asymilację”, oraz Xinlong z 1951 roku, zwiastujący „nadchodzące ze smokiem nowe życie”. Każdy widzi, że obie nadali kolonialiści.

Mieszkałam w Khamie wiele lat, znam dobrze północ i południe tego regionu, ale nie widziałam dotąd Njarongu – jakoś nigdy nie było po drodze. Jak wszyscy wiedziałam tylko, że miejsce to słynie z męstwa oraz niemal fanatycznego oddania dla religii. Pewnej zimy obserwowałam w Dżokhangu dwóch lamów, którzy pielgrzymowali do Lhasy z Njarongu, odmierzając całą drogę długością własnych ciał wyciąganych na ziemi w pokłonach. Stojąc przed świętym posągiem Buddy, zanurzyli kciuki w roztopionym maśle i podpalili je w ofierze zgodnie z pradawną, ascetyczną tradycją, symbolizującą całkowite oddanie.

Po wyjeździe z Kardze trzymaliśmy się rzeki i dojechaliśmy do Njarongu w pięć, sześć godzin. Zielone stoki tu i tam pokrywały łyse plamy i smutne kikuty karczowanych bez pamięci lasów. Byłam zaszokowana erozją, jaką przyniosły nowo wytyczone szosy, przypominające długie blizny na górskich zboczach. Później dowiedziałam się, że służą wyłącznie do transportu rudy. Kiedy byliśmy już blisko miasta, pojawiły się szeregi domów spod jednej sztancy, różniące się jedynie kolorem dachów – to czerwonych, to znów ciemnoniebieskich: nieomylna wizytówka „nowej socjalistycznej wsi”.

Miasto okręgowe jest małe, trzy drogi na krzyż, mimo to hotel był pełen turystów i nie mieli wolnych miejsc. Teraz do Tybetu przyjeżdżają głównie Hanowie, poza tym w marcu zamknięto dla cudzoziemców naszą część Sichuanu. W końcu znaleźliśmy mniej zapchaną noclegownię prowadzoną przez Tybetańczyków i poszliśmy na spacer. Przerzucony nad rzeką mostek przypomniał mi o zdjęciu, które niedawno widziałam w sieci: trzech młodych mężczyzn rozrzucających tu ulotki i wznoszących jakieś okrzyki. Wszystkich dawno aresztowano, nie wiemy tylko, kiedy wyjdą z więzienia.

Pomyślałam też o legendarnym, groźnym i ambitnym Gonpo Namgjalu, który przed stu laty nie tylko pobił wodzów okolicznych plemion, ale i wojował z cesarską armią, która zabiła mu ojca, oraz z tybetańskim rządem w Lhasie. Najciekawsze w jego błazeńskiej deklaracji było to, że zamierzał zdobyć naszą stolicę po to tylko, by zabrać z Dżokhangu słynny posąg Dżoło Rinpoczego, żeby od tej pory pielgrzymi wędrowali nie do Lhasy, a Njarongu, i tam zanosili modły oraz składali pokłony.

Gonpo pochodził z bogatego rodu, gromił okolicznych watażków i odbierał im ziemię. Komuniści okrzyknęli go bohaterem chłopskiej rebelii, wypełniającym „wolę mas” zgodnie z zasadą, że „tam gdzie opresja, jest także opór”, i postawili w jednym szeregu ze wszystkimi Chen Shengami i Wu Guangami, których rewolt pełno w historii Chin. Propagandyści rozpisywali się o „biciu lokalnych tyranów i rozdawaniu ziemi”, robiąc z niego króla prostych serc i wyzwoliciela ludu rodem z partii komunistycznej.

Skąd im się to wzięło? Stąd, że w historii Tybetu nie było chłopskich buntów, które potwierdzałyby komunistyczne brednie o „mrokach niewolnictwa” w dawnym Tybecie. I tak nasz Gonpo stał się narodowym skarbem i bohaterem „ludowej rebelii”, a Njarong sanktuarium relikwii „twierdzy Bulungły”, której zawdzięcza nazwę większość hoteli należących do lokalnej administracji. Ten przydomek nadali Gonpo Namgjalowi rodacy. Znaczy tyle, co „ślepy”.

 

12 października 2011