Śniła mi się mama, uśmiechała się kącikami ust.
Znów dotykałyśmy się czołami. We śnie
czułam, że jestem dla niej lepsza.
Śniła mi się mama, uśmiechała się kącikami ust.
Znów dotykałyśmy się czołami. We śnie
czułam, że jestem dla niej lepsza.
Dwa tysiące dziesiąty wydaje ostatnie tchnienie; za dwa miesiące, to już w nowej bajce, miejsce żelaznego tygrysa zajmie drewniany królik. Jakie zostają nam wspomnienia? Ryk śnieżnego lwa, który przeszył tybetańskie serca 10 marca 2008, w tym roku wrócił 14 kwietnia łoskotem trzęsienia ziemi w Juszu. W jednej chwili karma posłała w drogę do następnego wcielenia tysiące istot, udzielając tym samym gorzkiej lekcji wszystkim żyjącym.
Przed siedmiu laty, dumając nad zdjęciem ojca i syna, mozolnie wędrujących z Lhasy do Dharamsali, napisałam w zbiorku „Zapiski tybetańskie”: „Ten, który emanuje wokół pokorą i skromnością, będąc przy tym panem środka, jest najwybitniejszym pośród wszystkich Tybetańczyków, najbardziej kochającym i żarliwym człowiekiem – Dalajlamą”. Za sprawą tego zdania i kilku innych słów prawdy władze lokalne uznały, że „książka sławi XIV Dalajlamę i XVII Karmapę oraz zachęca do czci i wiary religijnej. To poważne błędy polityczne i światopoglądowe”. Następnie wykreśliły mnie z życia publicznego i musiałam opuścić Lhasę.
Jakieś dziesięć, dwanaście lat temu, kiedy byłam redaktorką wydawanej przez Federację Sztuki Tybetańskiego Regionu Autonomicznego „Literatury tybetańskiej”, dobry znajomy, nieżyjący już Dziamjang Szerab ostrzegł mnie, że następnego dnia nasz chlebodawca zamierza przeprowadzić „wizytacje” w domach wszystkich tybetańskich pracowników, i poradził, bym natychmiast ukryła stojący na moim ołtarzyku portret Dalajlamy. Dziamjang był wiceprzewodniczącym Stowarzyszenia Pisarzy, z rozdzielnika informowano go więc o takich planach. Federacja zatrudniała siedemdziesiąt osób – po równo Tybetańczyków i Hanów. Rewizje dotyczyły tylko naszych. Genialny pomysł zrodził się w głowie wiceprzewodniczącej i znanej pisarki Ma Lihuy.
Chiński rząd i jego koncern energetyczny rozpoczęły budowę „jednego zbiornika o trzynastu poziomach” w górnym biegu rzeki Driczu, skazując na zatopienie osady zamieszkiwane od wieków przez Tybetańczyków, zabytkowe klasztory oraz cenne siedliska zwierząt i roślin. Kaskada Kamtok, nazywana „projektem wiodącym”, unicestwi co najmniej sześć świątyń (Łonto, Jena, Khardo, Rabten, Gonsar, Pharok) i dwie wioski w Dege, przyłączonym obecnie administracyjnie do prefektury Kardze w prowincji Sichuan. Mnisi ślą petycje, prosząc o zostawienie ich w spokoju.
Zaczęło się od wywiadu. Zadzwonił zagraniczny dziennikarz i chciał wiedzieć, co sądzę o tym, że Lhasę wybrano „miastem najszczęśliwszych mieszkańców”. Ponieważ rzecz działa się u progu Nowego Roku, uznałam tę kwintesencję ironii za nieoczekiwany prezent i usiłowałam wyobrazić sobie, jak zareagowaliby na ów dar tybetańscy mieszkańcy stolicy. W końcu wybuchnęłam tylko śmiechem i spytałam, jak tu mówić o „szczęściu”, gdy człowiek dzień i noc żyje na muszce karabinu i nawet wchodząc do świątyni jest na celowniku snajpera?
Przed kilkoma tygodniami chińskie media trąbiły o południowym Tybecie, zachłystując się nowym tunelem: „Tak oto kończy się historia pokoleń mieszkańców Metogu, odciętych od świata ścianą ośnieżonych gór”. Każde dziecko wiedziało, że Metog jest jedynym okręgiem w kraju, do którego nie prowadzi szosa, ale też żaden przytomny człowiek nie uważał go za pustynię. Więcej – zawsze było to miejsce niezwykłe: piękne i mistyczne.