Na początku października wyjechałam z Pekinu odwiedzić najbliższych w Lhasie. Przez miesiąc oglądałam sobie krzykliwe tudzież subtelne zmiany – te zachodzące systematycznie, i te właściwe „drażliwym” dniom stołecznego kalendarza. Całe miasto dyszy procesem ciągłej transformacji. Z początku wydawało mi się, że idzie na lepsze, bo z naszego skrzyżowania znikł wojskowy posterunek. Jasne, nocą człowiek wciąż potykał się co krok o dziesiątki uzbrojonych żołnierzy na Barkhorze czy Cemonlingu, było ich jednak znacznie mniej niż w marcu, gdy po prostu nie dało się przebić przez patrole.
Przed kilkoma dniami jeden z norweskich periodyków zapytał, czy napiszę artykuł o Liu Xiaobo. Jak wszyscy wiedzą, 10 grudnia, w dniu praw człowieka, ten niezależny uczony otrzyma Pokojową Nagrodę Nobla. Media nie mają wątpliwości: tegoroczne wyróżnienie ma być hołdem i wsparciem dla wszystkich, którzy od lat walczą w Chinach o wolność, demokrację, prawa człowieka oraz uniwersalne wartości. Natychmiast stają mi przed oczami Tybetańczycy, którym przyszło zapłacić za to ogromną cenę. Napiszę więc o nich, bo choć zupełnie nieznani, zasługują na taką samą uwagę i szacunek świata.
Przed dwoma miesiącami zwołano nadzwyczajne zebranie w sprawie renowacji najsłynniejszych ulic Lhasy. Nawiedzony aparatczyk ryczał, że do końca przyszłego roku musi zmienić oblicze siedemnaście centralnych arterii.
Muszę odnieść się do opublikowanego 16 czerwca artykułu z chińskojęzycznej wersji „New York Timesa”.
Piszą tam, że „Dalajlama ma już prawie dziewięćdziesiąt lat i tybetańska diaspora martwi się o przyszłość swojej nacji”. Oburza mnie – jako Tybetankę – takie dziennikarstwo, przeinaczanie faktów i wyrywanie ich z kontekstu. To nie są problemy z przekładem, tylko brak odpowiedzialności w obliczu kwestii kluczowych dla przyszłości narodu.
Choć Ujgurzy znajdują się dziś w bardzo trudnym położeniu i nie mogą liczyć na wsparcie, które otrzymują Tybetańczycy, patrzę w przyszłość z optymizmem. Obawiam się, że Tybet ma większym problem.
Ogłoszenie planu zamknięcia rozgłośni Radia Wolna Azja (RFA) i Głosu Ameryki (VOA) jest ciosem dla milionów Tybetańczyków. Od dekad tybetańskojęzyczne audycje obu stacji były jak koło ratunkowe dla ludzi odciętych od świata „wielkim murem” cenzury, umożliwiając Tybetańczykom w kraju i za granicą dostęp do prawdy i stanowiąc niezastąpione źródło informacji dla społeczności międzynarodowej. Powoływała się na nie Rada Praw Człowieka Organizacji Narodów Zjednoczonych, eksperci, obrońcy przyrody i organizacje praw człowieka. Zamknięcie rozgłośni najprawdopodobniej zepchnie Tybet na jeszcze dalszy plan, zmniejszając zainteresowanie świata naszym losem.