Kiedy siedziałem w więzieniu w Tengzhou, przez sto czterdzieści dni nie miałem żadnego kontaktu z rodziną. Do żony udało mi się zadzwonić dopiero 19 października 2009 roku, po przeniesieniu do zakładu karnego w Zaozhuangu. W międzyczasie próbowano mnie zabić.
Jiao Xia pamiętała, że po raz ostatni rozmawialiśmy z sobą na początku czerwca. Pod koniec tego miesiąca do więzienia przyjechał mój młodszy brat, ale nie pozwolili nam się zobaczyć. Od tego czasu moi bliscy odchodzili od zmysłów. Nie wiedzieli nawet, czy żyję.
W kilku słowach opowiedziałem żonie o moim spotkaniu ze śmiercią. Władze więzienia w Tengzhou pastwiły się nade mną, odkąd trafiłem tam 8 sierpnia 2008 roku: połamano mi żebra, głodzono, zmuszano do pracy na przodku dwadzieścia godzin na dobę. Uszkodziłem lewą stopę, kolana, kręgosłup – ledwie powłóczyłem nogami. Widziałem dwudziestolatków, którzy od harówki kasłali krwią, widziałem zdeformowane ręce i nogi, widziałem chorych i rannych umierających na brak opieki.
Pracę w szybie należałoby raczej nazywać torturami. Każda zmiana musiała wyrobić normę – dwadzieścia ton węgla. Jeśli ich nie było, nie wychodziliśmy spod ziemi. Po wszystkim niektórzy byli tak wyczerpani, że padali i zasypiali w korytarzach. Kiedy ktoś zmarł, na nikim nie robiło to wrażenia, a zwłoki rzucano na podłogę w więziennym lazarecie.
Widziałem więźnia, Weia Yanglinga, którego za pyskowanie strażnikom zamknięto na dziesięć miesięcy w karcerze. Po wyjściu wyglądał jak szkielet, bałem się, że przewróci go najlżejszy podmuch wiatru. Jakby ktoś nie wiedział, regulamin mówi wyraźnie: maksimum piętnaście dni izolatki.
Harowaliśmy, żeby napychać kieszenie komendanturze. Więzień dostaje za pracę dwadzieścia fenów dziennie. Co można za to kupić? Małą bułkę? Minutę rozmowy przez telefon? Wyprawę do publicznego szaletu? Nawet nie gazetę.
Ale w więzieniu usłyszałem też kilka mądrości. W połowie marca spędzili na popołudniową pogadankę dwa tysiące skazanych. Powodem była jakaś bójka – zakłócenie porządku, które rozwścieczyło komendanta Zhanga Xingxina. Wlazł więc na podium i ryknął: „Za murami wydawało się wam, że jesteście twardzi, okładaliście się po mordach i trafiliście tutaj. I dalej się bijecie. Myślicie, że takie z was zakapiory, takie skurwysyny? Racja. Jesteście skurwysynami! Większymi niż sama partia komunistyczna!”. Odpowiedział mu ogłuszający ryk dwudziestu tysięcy gardeł. Jeszcze długo skazani mówili do siebie per „skurwysynu większy niż sama partia” i zaśmiewali się z tego do łez.
Wszystko opisałem: więzienne życie, „dziennikarski strajk głodowy” za kratami, tragiczne warunki – w sumie trzysta tysięcy znaków. Ktoś musiał na mnie donieść, bo 30 kwietnia 2009 roku strażnik Liu Huanyong przeszukał moją celę i skonfiskował te zapiski.
Prawda o sytuacji w zakładzie karnym musiała być na tyle irytująca, że postanowiono się ze mną rozprawić. Kiedy 3 maja zjechałem na dół, zostałem zaatakowany przez więźnia, który dostał na mnie zlecenie. Sto trzydzieści metrów po ziemią zrobił mi z twarzy krwawą miazgę.
Nie wiem, ile to trwało, ale znalazło mnie dwóch więźniów, którzy uratowali mi życie. Bez ich pomocy Qi Chonghuai wyzionąłby ducha w czarnym jak smoła chodniku. Przytomność odzyskałem dopiero 6 maja.
Wiecie, co to są cztery dni bez świadomości? Byłem o włos od śmierci. Naprawdę miałem szczęście, mało brakowało, a byłoby po mnie.
Miałem zmasakrowaną lewą połowę twarzy i nie mogłem ruszać obrzmiałą ręką. Nie wiedziałem, co zaszło. Nie pamiętałem zupełnie nic.
Od współwięźniów dowiedziałem się, że 3 maja ktoś próbował mnie zabić. Zostałem ocalony przez dwóch kolegów ze zmiany, którzy wynieśli mnie na powierzchnię. Poznałem też nazwisko niedoszłego zabójcy: Zhai Fengqiang. I zleceniodawcy: strażnik Liu Huanyong. Kiedy byłem nieprzytomny, ten drugi kazał mi podać jakąś kapsułkę. Zgadywano, że chodziło o wywołanie amnezji.
Trzy dni później Liu kazał mi iść do pracy, a ja, walcząc z bólem, napisałem podanie o spotkanie z przedstawicielem prokuratury. Chciałem, żeby obaj – mój prześladowca i jego narzędzie – ponieśli karę, ale nie dostałem odpowiedzi. Nikt nie dbał o to, że ktoś chciał zgładzić Qi Chonghuaia. Następne podanie wysłałem 9 czerwca, żądając umożliwienia zgłoszenia przestępstwa Liu. Najwyraźniej uznano, że ignorowanie mnie to za mało, bo prosto po zejściu z dziesięciogodzinnej szychty zostałem zamknięty w karcerze. Przez Liu. Nawet spytałem za co, ale nie odpowiedział. Jeszcze tego samego dnia wyprowadzono mnie na korytarz, skuto i bez słowa przewieziono do więzienia w Zaozhuangu.
Qi Chonghuai był znanym dziennikarzem, nazywanym „reporterem sumienia”. Kiedy opublikowany przez niego materiał o marnotrawieniu środków publicznych w Tengzhou wywołał internetową burzę w czerwcu 2007 roku, został błyskawicznie aresztowany za „nadużycia finansowe” i skazany na cztery lata więzienia. Na miesiąc przed zakończeniem wyroku odwiedził go sekretarz lokalnych struktur partii i kilku urzędników. Qi poinformował ich, że natychmiast po wyjściu za kraty dobierze się im do skóry. Dwa tygodnie później znalazły się „nowe dowody” i wymierzono mu karę łączną trzynastu lat pozbawienia wolności, którą złagodzono o rok – zamykając go w ten sposób w więzieniu na kolejnych osiem lat, do 25 czerwca 2019 roku.