„Chiński Panczen” apeluje o zwiększenie liczby mnichów

Gjalcen Norbu, którego w 1995 roku władze chińskie mianowały Panczenlamą, uprowadziwszy chłopca wskazanego zgodnie z tybetańską tradycją przez Dalajlamę, zaapelował o zwiększenie liczby mnichów w klasztorach buddyjskich. To pierwszy znany przypadek, kiedy Panczen, którego rodacy nazywają gja, „chińskim”, albo dzuma, „fałszywym”, publicznie zaapelował o zmianę polityki Pekinu w Tybecie.

GjalcenNorbu-PekinOLPKK-FotWangZhaoAFP.

Dwudziestopięcioletni Gjalcen Norbu, od 2010 roku wiceprzewodniczący Ogólnochińskiego Stowarzyszenia Buddyjskiego, wygłosił przemówienie na forum Ogólnochińskiej Ludowej Politycznej Konferencji Konsultatywnej (OLPKK), głównego organu Frontu Jedności, w którego Stałym Komitecie zasiada od 2013 roku.

Wystąpienie – wygłoszone czwartego marca, pierwszego dnia dorocznego posiedzenia OLPKK – prawie na pewno było wcześniej konsultowane z chińskimi przywódcami. Pekin może chcieć wzmocnić w ten sposób pozycję swego nominata (bojkotowanego i lekceważonego przez większość rodaków, którzy nie widzą w nim inkarnowanego lamy, tylko marionetkę i tubę władz) albo sygnalizować gotowość do rozmowy o rewizji pewnych elementów polityki twardej ręki, prowadzonej i systematycznie zaostrzanej od połowy lat dziewięćdziesiątych.

Interesujący jest już sam fakt poruszenia kwestii (narzucanych od 1994 roku) limitów liczby duchownych w poszczególnych klasztorach, ponieważ do tej pory władze chińskie rutynowo zaprzeczały ich istnieniu.

Po wygłoszeniu rytualnej formułki o dobrodziejstwach polityki Komunistycznej Partii Chin, gwarantującej „wolności wierzeń religijnych” Tybetańczykom, Ujgurom i innym nacjom, Gjalcen Norbu mówi wprost – zwracając się imiennie do Yu Zhengshenga, członka Stałego Komitetu Biura Politycznego i przewodniczącego OLPKK – że ograniczanie liczby mnichów może doprowadzić do sytuacji, w której „buddyzm będzie istniał tylko z nazwy”.

Mnichów jest „za mało w stosunku do potrzeb wiernych i tybetańskiej tradycji buddyjskiej”. Na duchownych spoczywa „ciężkie brzemię” zobowiązań, obejmujących studiowanie, zgłębianie i przekazywanie nauk buddyjskich; opiekę nad świątyniami i zabytkami; oraz zaspokajanie potrzeb wiernych, czyli „odprawianie rytuałów”. Ich właściwe wypełnianie wymaga „długich lat” przygotowań, studiów i praktyki.

Tłumacząc, dlaczego duchownych jest za mało, Gjalcen Norbu stwierdza, że młodzi ludzie mają coraz więcej możliwości, przez co spada liczba powołań. Daje przykład głównej siedziby panczenlamów, klasztoru Taszilhunpo w Szigace, który rokrocznie opuszcza „około dwudziestu mnichów”: niektórzy rezygnują z życia zakonnego (co po latach studiów jest „ogromną stratą”), inni umierają, a przychodzący na ich miejsce nowicjusze potrzebują czasu na zdobycie niezbędnych kwalifikacji i wykształcenia. Ponadto „wzrost stopy życiowej sprawia, że Tybetańczycy mają coraz mniej dzieci i wiele rodzin nie chce posyłać ich do klasztorów” (co teoretycznie, o czym Gjalcen Norbu już nie wspomina, jest nielegalne, bowiem władze chińskie zabraniają przyjmowania do świątyń nieletnich). Czynnikiem trzecim są narzucone klasztorom limity – zbyt niskie, by mogły one zapewnić ciągłość przekazu nauk buddyjskich i zaspokoić potrzeby wiernych.

Gjalcen Norbu przemilcza czynnik czwarty – masowe wydalenia ze świątyń, zwłaszcza po fali protestów w 2008 roku i odwetowych „kampaniach reedukacyjnych”.

Obowiązujące limity są stanowczo zbyt niskie – na przykład 600 mnichów w największym, lhaskim uniwersytecie monastycznym Sera czy zaledwie 120 w słynnym klasztorze Sakja, który ma „niezliczone zabytki, 108 świątyń i 300 kaplic o łącznej powierzchni 70 tysięcy metrów kwadratowych”.

Jeszcze gorzej jest w „małych i średnich klasztorach”, którym zezwala się na „siedmiu, ośmiu czy dziesięciu ludzi”. Uniemożliwia to mnichom odprawianie ceremonii związanych z utrzymywaniem zakonnych ślubowań, co – zgodnie z cytowaną przez Gjalcena Norbu zasadą winaji, klasztornej dyscypliny – grozi „zagładą Dharmy”. W Ngari (chiń. Ali), w Tybetańskim Regionie Autonomicznym (TRA), zgromadzenia takie nie mogą odbywać się w żadnym z 75 klasztorów. „Istnieje więc niebezpieczeństwo, że buddyzm istniał będzie tylko z nazwy”.

Podsumowując, Gjalcen Norbu stwierdza, że największym problemem dla buddyzmu jest dziś „ogromny brak kompetentnych i wykwalifikowanych ludzi”, któremu zaradzić można wyłącznie kształceniem. Niemniej, „jak w przypadku uniwersytetów świeckich”, warunkiem „podniesienia jakości jest zwiększenie liczby kandydatów”.

Na koniec Gjalcen Norbu podaje liczby: 1787 świątyń i 46 tysięcy duchownych w Tybetańskim Regionie Autonomicznym, 783 i 68 tysięcy w Sichuanie oraz 660 i 44500 w Qinghai (w sumie 158500 mnichów i mniszek bez prowincji Gansu i Yunnan), podkreślając, że w TRA „personelu” jest stanowczo za mało. Tylko kształcąc „nowe talenty”, buddyzm tybetański zdoła pozostać tradycją, która „strzeże kraju i służy ludziom, (…) ich dostatkowi i szczęściu, harmonii i stabilności społecznej”, „oświecając państwo i przynosząc pożytek wszystkim czującym istotom”.