Teng Biao: Dziura, w której cię pogrzebiemy

Traf chciał, że 23 grudnia 2010 roku weszła w życie oenzetowska konwencja, mająca chronić wszystkich ludzi przed „wymuszonymi zniknięciami”. Chiny do niej nie przystąpiły. Moje peregrynacje dnia tego właśnie są kroplą w morzu wyjaśnień – dlaczego.

Wieczorkiem gawędziłem z trójką przyjaciół. Jedną z obecnych, panią Piao, zniknięto 7 października po naszej wizycie w sądzie w Dandongu, gdzie sprowadził nas smutny przypadek człowieka wrobionego przez policję w przemyt narkotyków. „Odnalazła się” dopiero 20 grudnia. Sprawcami tego, umówmy się, przykrego zajścia byli funkcjonariusze Biura Bezpieczeństwa Publicznego. Poprosiłem o szczegółową relację.

Kiedy już ją przetrawiliśmy, zaproponowałem odwiedzenie matki Fan Yafenga, kolegi, także po fachu, „obrońcy praw”, któremu, jak dowiedzieliśmy się dzień wcześniej, zafundowano ścisły areszt domowy. Zdążył nam tylko powiedzieć, że mama zostanie sama, pomyślałem więc, że wypada do niej zajrzeć.

Dobrze przećwiczoną trasę znałem na pamięć. Kiedy weszliśmy na schody w bloku, poczułem, że ktoś za nami idzie. Na trzecim piętrze młody ochroniarz spytał, kogo zamierzamy odwiedzić. „Przyjaciela”, rzuciliśmy, a on natychmiast zaalarmował przełożonych. Zapukaliśmy. Gdy tylko mama Fana otworzyła drzwi, za naszymi plecami wyrósł ten dzieciak w uniformie i cywil, który – pełna chamówa – zażądał „dokumentów”. „Kim jesteście obywatelu, że wdzieracie się do prywatnego mieszkania bez zgody lokatorów?”, wydarłem się na całą klatkę.

„Jestem oficerem policji – wywarczał tajniak. – Dowód!”. „Jesteście z policji? Proszę zatem o okazanie legitymacji”. „Skoro mówię, że tak, to z policji. Czego tu chcecie?”. „A co to pana obchodzi? I czym chciałby pan nas przekonać, nie okazując legitymacji?”. Powietrze – bez żartów – zrobiło się gęste. Wykonując dziwne wygibasy, dyskretnie wyjąłem z kieszeni telefon i wystukałem wiadomość na Twittera. Kolega, pan Zhang, dzwonił do przyjaciela. Dochodziła ósma trzydzieści. Tajniak też miał komórkę i wzywał posiłki. Dopiero później miałem się dowiedzieć, że szeregi zwierała i nasza strona.

Na klatce zmaterializowało się dwóch policjantów. Jeden machnął nam przed oczami odznaką. Poprosiłem kolegę, żeby zapisał imię, nazwisko, numer – i udostępnił zainteresowanym w internecie. Jak bumerang wróciła kwestia naszych dokumentów. Powiedziałem, że w świetle artykułu 15 właściwej ustawy, w tych okolicznościach nie ma żadnych podstaw do legitymowania. „Prowadzimy dochodzenie zgodnie z ustawą o policji”, odwarczał nasz nowy znajomy. „Możecie podejmować takie czynności jedynie wobec osób podejrzanych o popełnienie przestępstwa. My natomiast przyszliśmy tu zobaczyć się ze znajomą. Panowie, stop, nie macie prawa”. Przekomarzanie trwało dobrą chwilę, którą tajniak wykorzystał na zmagania z komórką oraz zamawianie kolejnych posiłków. Zagęszczało się w oczach, więc wrzuciłem do sieci mocny komunikat.

Potem wymieniłem kilka słów z mamą Fana, co najwyraźniej zbulwersowało mundurowego numer jeden, który zabronił jej ze mną rozmawiać. Teraz byłem już strasznie zły. „Nie chcecie się wylegitymować, a wpychacie się do czyjegoś mieszkania. Nie dość, że nielegalnie, to jeszcze nieelegancko. Każdy powie, że to po prostu nieludzkie”.

„Trzeba się było najpierw zastanowić i nie odzywać do mnie. Jeśli nie wiecie, gdzie jesteście, podpowiadam: w królestwie Komunistycznej Partii Chin”. Sekundę później główny ubek próbował mnie uderzyć. „Nie widziałem nawet pańskiej odznaki – pisnąłem – a więc nie muszę z panem rozmawiać. Proszę mnie nie ruszać”. Spojrzał na mnie zimno i wycedził: „Nie wiesz, że jesteś w Chinach? Lepiej zapomnij, że istnieją wyjścia awaryjne”.

Po kolejnym kwadransie w mieszkaniu zaroiło się od mundurowych. Akurat myłem ręce, ale usłyszałem, jak wloką po schodach pana Zhanga. Tajniak zaczął łomotać w drzwi łazienki. Miałem wrażenie, że oszalał. W jednej chwili wybił dziurę w paździerzu. „Korzystam tylko z toalety”, krzyknąłem. „Nikt wam nie dał”, odwrzasnął. Wsadził rękę w krater swojego imienia i otworzył zasuwkę, wpuszczając do środka chmarę funkcjonariuszy. Wywlekli mnie do korytarza, gdzie ich dowódca odebrał mi okulary. Jestem ślepy jak kret; od tej chwili nie mogłem nawet odczytać numerów z podsuwanych mi pod nos policyjnych legitymacji.

Głośno protestowałem, co nie przeszkodziło stróżom prawa strącić mnie po schodach do furgonetki, w której czekał już (pozbawiony okularów i telefonu) pan Zhang. Bili nas przez chwilę – lecz na tyle długo, żeby pozbawić mnie władzy w jednej ręce – i próbowali odebrać mi komórkę, ale broniłem jej ze wszystkich sił i w końcu dali za wygraną.

Kiedy wepchnęli nas do komisariatu, powiedziałem, że działają bezprawnie i że powinni przeczytać sobie artykuł 9 ustawy o policji. „Chcecie nam powiedzieć, co w nim jest?”. „Obywatela można zabrać na przesłuchanie tylko w określonych okolicznościach. Jeśli jest podejrzany o popełnienie przestępstwa, to raz, po drugie, jeżeli zatrzymano go na miejscu zbrodni, trzy: kiedy budzi podejrzenia i są kłopoty z ustaleniem tożsamości, oraz, punkt czwarty, ma przy sobie przedmioty, które mogą pochodzić z kradzieży. Co zaś się tyczy legitymowania, też macie cztery opcje: podejrzenie przestępstwa, zabezpieczanie miejsca zbrodni, nagłe zagrożenie bezpieczeństwa publicznego oraz, cytuję, inne określone prawem. Te ostatnie definiuje precyzyjnie Ogólnochińskie Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych tudzież jego Stały Komitet”. W końcu znam tę piosenkę na pamięć.

„Dokładnie. Mamy z wami kłopot z ustaleniem tożsamości”. „Nawet jeśli, prawo stanowi, że musiałbym jeszcze nasuwać podejrzenie popełnienia przestępstwa. Dalej nijak się nie łapię”. Coraz więcej działaczy zna przepisy i powołuje się na nie podczas konfrontacji z policją. Ta zaś – wiem to z najpierwszej ręki – nienawidzi w związku z tym ustawodawców jak psów.

Rozdzielono nas, pana Zhanga i mnie, wlokąc do różnych pokojów na pierwszym piętrze. Tu o mój telefon powalczyła już cała ekipa mundurowych. Protestowałem. Zabrali każdy okruch z moich kieszeni. Wyróżniało się dwóch, może trzech, bluzgających językiem ulicy.

Kiedy kazali mi usiąść, przewróciłem obcasem krzesło. I zaczęło się: zbiorowe wykręcanie rąk, tłuczenie głową o podłogę, duszenie. Gdy wlekli mnie do innego pomieszczenia, zdołałem krzyknąć: „Wykładam prawo i wiem, co jest z nim zgodne, a co nie”. Kierowałem się logiką cepa, licząc, że wezmą na wstrzymanie i będą oszczędniej dozować ból; miałem też nadzieję, że te hałasy dotrą także do uszu pana Zhanga i jego śledczych.

Cóż – zwarta ekipa zagoniła mnie do kąta, w którym jeden, nie wiedzieć czemu, zawziął się na mój krawat, aż wreszcie go urwał i cisnął na posadzkę. Najwyraźniej ucieszyło to innych funkcjonariuszy, którzy chórem chcieli wiedzieć, czy rozumiem, gdzie jestem, i co im mogę, jak „wezmą mnie na buty”.

Po kilku godzinach zstąpił oficer, który powiedział, że zatrzymano nas, bo poszliśmy do domu Fana. Drugi – usłyszałem, że mówią do niego Xu Ping – nad rozmowę najwyraźniej przedkładał wrzask. „I co? I co? I co? Okazaliście się wrogiem! Kurwa wasza, kurwa wasza, kurwa wasza, udaliście się do Fan Yafenga. I ty, chuju, chcesz z nami rozmawiać o prawie? Zdrajco, psie, kontrrewolucyjna kurwo? Partia płaci ci, kutasie, pensję, a ty nie umiesz podziękować. Kurwa, gorzej! Ty plujesz jej pod nogi! Już my się tym zajmiemy”.

Zaciekawiło mnie to, więc zapytałem: „czyli?”.

„Czyli jak gnojami z Falun Gong”. „To znaczy?”. „Tak ci spieszno? Spoko. Dowiesz się, mendo w swoim czasie”. I wtedy naprawdę zacząłem się bać.

Ale nie wydusili ze mnie żadnej odpowiedzi na swoje pytania. Oficer Xu, kopał mnie przy każdym w łydki, lecz ja, równie regularnie, apelowałem do jego miejsca w cywilizacji. Odpowiadał w krótkich, żołnierskich słowach: „I co? I chuj. W innej sprawie może i bym się zesrał. Ale wy jesteście wrogiem. Możemy cię napierdalać, nabluzgać – i skarż się, droga wolna, nawet do samego szefostwa”. Biegłość tego najwyżej trzydziestolatka w wyłożonej przez przewodniczącego Mao doktrynie „sprzeczności między nimi a nami” zaczęła mnie naprawdę fascynować.

Najwyższy tajniak musiał stracić cierpliwość, bo zaczepił oficera Xu: „Po co tracić czas na taką mendę? Zatłuczmy chuja, wykopmy mu dziurę i po sprawie. Szczęśliwie nie ma mrozu, łatwo łopatą”. Przerwał, spojrzał na mnie przeciągle i zapytał: „Myślisz, gnoju, że rodzina wywęszy twoje ścierwo? Zgadnij, jebany, w którym mieście mają zacząć szukać”. Znowu odwrócił się do oficera Xu i szepnął: „Skończmy z kurwą od razu”. Jeśli idzie o mnie, był nad wyraz przekonujący.

Wiedziałem, że nie żartuje. Czułem się też maleńki, jak robaczek – i gotowy do roztarcia obcasem. Mimo to, naprawdę, nie czułem strachu. Miałem po temu dobre powody: zdążyłem wypluć swoją historię do internetu, a oni odczytać z dowodu miejsce pracy (na katedrze wydziału prawa stołecznego uniwersytetu).

Najwyraźniej magia działała: nie zakatowano mnie na śmierć i nie wykopano mi dziury. Ale też półświadomie dostarczyłem im informacji, po które przyszli. Wykładowca, doktor, adwokat, stypendysta najlepszych amerykańskich uczelni. Bez tego nie skakałbym tak wysoko.

Poczułem palący wstyd. Gorzej jeszcze, pomyślałem, że nie mogąc wykopać dziury mnie, odreagują złość na kimś innym. Każdą cząstkę bólu, jakiego nie zadano mi za sprawą statusu, odbierze – nie miałem cienia wątpliwości – ktoś słabszy i niczym niechroniony.

Ile cierpienia, poniżenia, rozpaczy jest chlebem powszednim osadzonych w komisariatach, aresztach, obozach reedukacji przez pracę, nielegalnych „przechowalniach”: wszędzie, gdzie życie człowieka, traktowanego jak wróg i śmieć, to dla oficera służby bezpieczeństwa ździebełko trawy. I ilu zakopują naprawdę?

Kole północy powiedzieli, że mogę iść w. Oddali okulary, komórkę i te de. Powiedziałem, że nie wyjdę bez kolegi. Po rzygu bluzgów dokopali pana Zhanga i mnie do samochodu. Usłyszałem swoje nazwisko, spojrzałem przez okno i podskoczyłem z wrażenia: „obywatele sieci!”. Nie mogłem ich ucałować, ale kilku zdołałem podać rękę przez okno. Po drodze jeden z oficerów rzucił: „Gdyby każdy był tak cwany, policja mogłaby zamknąć sklepik. Jak tu, kurwa, łapać jebanych złodziei?”. „Jeżeli – odpowiedziałem – stróż prawa ma je gdzieś, jaki z niego pożytek? Ciągle zasługuje na tę nazwę, jeśli deklaruje kopanie dziur za pieniądze podatników? Może na moją modłę łapałaby mniej złodziei, ale też przy okazji spadłaby liczba zakatowanych na komisariatach. Gdzie – kurwa! – macie ten swój interes społeczny?”.

 

30 grudnia 2010

 

 

Teng Biao jest pisarzem, nauczycielem akademickim i jednym z najwybitniejszych „adwokatów praw”.