Poza wzmiankami kilku chrześcijańskich misjonarzy i pracowników przedstawicielstw dyplomatycznych Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, bardzo niewiele pisano na Zachodzie o Khamie i Wschodnim Tybecie. Nie ma właściwie żadnych publikacji na temat wydarzeń, jakie rozegrały się na tych terenach w latach pięćdziesiątych naszego stulecia. Wydaje mi się, że nie można zrozumieć postawy Tybetańczyków wobec Chin i powstania 1959 roku, nie wiedząc, co zaszło w Khamie. Tam bowiem wybuchły pierwsze walki i to właśnie wojownicy z Khamu utrzymywali powstanie aż do zniszczenia ostatnich baz partyzanckich w Mustangu przed kilkoma laty.
Przedstawiamy Czytelnikowi relację Atena, Khampy z Njarongu, jednego z największych i najważniejszych obwodów wschodniego Tybetu. Przeżycia Atena są z jednej strony typowe dla wszystkich mieszkańców tego regionu, z drugiej jednak — niezwykłe przez to, że człowiek ten cieszył się zaufaniem komunistów i przez pewien czas był kształcony w Chinach. Po ucieczce z Tybetu w 1960 roku przybył do Dharamsali, gdzie opowiedział o swych doświadczeniach Jego Świątobliwości Dalajlamie. Na prośbę Jego Świątobliwości opowieść Atena nagrano na taśmę i umieszczono w archiwum w Dharamsali.
W 1974 roku Sonam Topgjal z Ośrodka Informacji poprosił mnie o spisanie tego świadectwa. Wkrótce potem spotkałem się z Atenem i przeprowadziłem z nim kilka rozmów. Wielokrotnie zadziwiał mnie swą niezwykłą pamięcią, ale nie obyło się też bez problemów. Po pierwsze, Aten posługiwał się dialektem z Njarongu, który różni się znacznie od znanych mi dialektów. Po drugie, z wielką niechęcią mówił o bardziej osobistych, emocjonalnych aspektach swoich przeżyć. Nikt nie lubi przywoływać bolesnych wspomnień, a wielu Khampów uznaje każdą wzmiankę o cierpieniu, żalu i smutku za oznakę słabości.
Język i styl opowieści Atena starałem się oddać najlepiej jak umiałem. Nie wiem, czy mi się to udało, ale on sam wydawał się zadowolony z tybetańskiego rękopisu.
Korzystając z okazji, chciałbym podziękować tu George’owi Burrellowi za jego szczodrość, mym przyjaciołom Lodi Gjariemu i Sonamowi Topgjalowi za rady i pomoc. Wiele osób udzieliło mi cennych informacji — przede wszystkim Gjari Nima, jeden z wodzów z Njarongu, i jego wspaniałe żony, Norzin i Dordże Judon, dzięki którym poznałem wiele ludowych opowieści i pieśni z Khamu.
Dziamjang Norbu
Dharamsala, październik 1979
- Dawne czasy
Jestem już starym człowiekiem. Czas odebrał mi siły, a los — wszystko, co było mi kiedykolwiek drogie. Z wyżyn starości oglądam się wstecz i wciąż mam przed oczami obrazy młodości, wyraźne i przejrzyste niczym kryształowe wody strumieni rodzinnego Njarongu. To była piękna kraina, wiedliśmy w niej szczęśliwe, choć twarde i proste życie.
Potem przyszli Chińczycy. Najpierw z dobrym słowem i brzęczącym srebrem, a później z karabinami i śmiercią. Zabrali moje łąki, moje stada i mój dom. Obrabowali, zbezcześcili i spalili świątynie i klasztory, w których się modliłem. Niczym czerw stoczyli moich przyjaciół, krewnych, lamów… wszystkich ludzi, których kiedykolwiek kochałem. W zamarzniętym pustkowiu, pośród gnanych wichrem zlodowaciałych grud śniegu, zostawiłem podziurawione kulami ciała krewnych i mojej jedynej córeczki.
Musiałem uciekać w wysokie góry; jak złodziej ukrywałem się za dnia i wędrowałem nocą. Głód i pragnienie, ból i wyczerpanie były mi najwierniejszymi towarzyszami. Moje rany ropiały i gniły; mój świat okrył się mgłą tępego bólu i wszechobecnego, lepkiego odoru gangreny. Tyle rozpaczy, tyle bólu, tyle śmierci… we mnie, w moich bliskich, w moim udręczonym kraju. Nasze noce i dnie mają smak rozpaczy i bólu. Zabrano nam wszystko: religię, godność, człowieczeństwo i wolność, w zamian dając głód, ból i śmierć. Tak, niczego nie zapomniałem. Cierpienie i żal wyryły w mej pamięci każde zdarzenie, każdą chwilę. Do dziś są one tak żywe i realne, jak lśniące paciorki różańca, który trzymam w dłoni.
Moim pierwszym wspomnieniem jest obraz małego chłopca, biegnącego przez zielone łąki, otaczające Dhunkhug, mą rodzinną wioskę. Wraz z nadejściem lata wzgórza pokrywały się barwnym kobiercem pierwiosnków, szarotek, stokrotek i setek innych, dzikich kwiatów. Zdejmowaliśmy buty i biegaliśmy po wzgórzach, rozkoszując się tą eksplozją świeżości i życia. Bawiliśmy się do zmierzchu, plotąc wianki i girlandy z kwiatów. Układaliśmy się na trawie, pławiąc się w słodkim, oszałamiającym zapachu, i godzinami patrzyliśmy na puszyste obłoki płynące po turkusowym niebie.
Na północy, w oddali, tam gdzie niebo stykało się z ziemią, wznosiła się Khała Lo Ring, Góra Wiecznego Śniegu. Najwyższy z jej trzech wyszczerbionych szczytów przykrywała zawsze lodowa czapa. Opiekuńczego ducha tej góry nazywano Wieczny Śnieg i uważano za ministra dworu Njenczena Tangli, potężnego ducha, władcy łańcucha Himalajów. Wzgórza otaczające wioskę były niezbyt wysokie i pokrywały się śniegiem tylko w zimie. Ich południowe stoki — wspaniałe łąki, ozdobione gdzieniegdzie kępami drzew — nazywaliśmy njimo, słoneczne. Stoki północne, ukryte przed promieniami słońca i porośnięte gęstym, mrocznym lasem, nazywano se, zimne.
W lasach roiło się od zwierząt: wielu gatunków jeleni, których byki żyły samotnie, a łanie i młode pasły się w małych stadach; uganiających się po gałęziach, rozwrzeszczanych małp, obrzucających obelgami przyczajone lamparty; posapujących niedźwiadków, wyjadających korzenie, owady i rośliny; ich olbrzymich, brązowych kuzynów, szukających godnych siebie ofiar; sza gja, jelonków o śnieżnobiałych zadach; rysi, lisów i szakali. Od czasu do czasu nasze puszcze przemierzał też samotny tygrys.
Na południowych stokach żyły zające, które nazywaliśmy rigungami, i maleńkie skoczki, abra, nazywane też, dla poważnej miny i upodobania do samotniczego trybu życia, „wielkimi pustelnikami”. Po łąkach wędrowały stadka bojaźliwych, drobnych gazel i piżmowce, filigranowe zwierzątka, bez rogów, lecz z długimi kłami, którymi bronią się i walczą o swoje terytorium. Na jelonki te polowano, by zdobyć ich gruczoł, któremu przypisywano lecznicze właściwości.
Wyżej, na niemal nagich, skalistych zboczach żyły wielkie stada błękitnych owiec i dumnych njenów o długich, spiralnie skręconych rogach. Wyżyna była królestwem śnieżnej pantery, której białe, miejscami szarawe, usiane jasnymi cętkami futro doskonale zlewało się ze śniegiem i skałami.
Urodziłem się w roku 1915, według tybetańskiego kalendarza — żeńskim roku drewnianego zająca. Nazwano mnie Rapten Dordże, Nieugięty Diament (lub Grom), ale zazwyczaj wołano na mnie Aten. W naszym regionie każdy mężczyzna miał zdrobniałe, dwusylabowe imię, którego pierwszy człon stanowiła zawsze tybetańska samogłoska AH. Według nauk buddyjskich samogłoska ta jest pierwotnym dźwiękiem. Najczęściej używano więc owych przy- domków, takich jak Aten, Aben, Agon itd., a nie prawdziwych imion. Moja rodzina nazywała się Daghja Cang.
Kiedy miałem dwanaście lat, zacząłem, jak wszyscy chłopcy, pracować — wyprowadzałem, z grupką rówieśników, nasze owce i jaki na pastwisko. Całymi dniami siedzieliśmy na wzgórku, grając na fujarkach, mocując się i strzelając z procy do odległych skał. Proce te tkano z sierści jaków; w chwili wyrzucania kamienia przyszyte na końcach kępki wełny trzaskały jak rewolwer. Pamiętam procę, którą zrobiła dla mnie matka z białej i czarnej sierści. Ozdabiał ją wzór, który nazywaliśmy „dziewięcioro oczu”, strzegący przed upiorami i złymi duchami. Proce nie były zabawkami. Skutecznie broniliśmy się nimi przed zuchwałymi szakalami, wilkami i orłosępami, które miały słabość do samotnych owiec. Za amunicję służyły nam kamienie wielkości pięści. Niektórzy chłopcy potrafili roztrzaskać nimi róg jaka z odległości stu kroków.
Z wioski przynosiliśmy sobie w wełnianych torbach jedzenie — najczęściej był to brązowy chleb, wypiekany w gorącym popiele, lub mąka z prażonych ziaren jęczmienia — campa, z kawałkiem gotowanego mięsa, kiełbasą czy paskiem suszonej wołowiny. Ten prosty posiłek wieńczyły zwykle marynowane rzodkiewki i czarka, lub dwie, czangu, burzącego się, jęczmiennego piwa. Wieczorem, przystrojeni w kolorowe wianki, prowadziliśmy zwierzęta, również ozdobione girlandami dzikich kwiatów, z powrotem do wsi.
Dhunkhug był ubogą osadą, zamieszkałą przez sześć dużych rodzin, mających po piętnastu, może dwudziestu członków. Nasz dwupiętrowy dom zbudowany był z kamienia. Czasami domy wznoszono również z gliny — w zależności od tego, o jaki materiał łatwiej było w okolicy. Zwierzęta trzymaliśmy na „parterze”, na otoczonym kamiennym murkiem dziedzińcu. Na pierwszym piętrze przechowywaliśmy ziarno, obrok, mięso i inne zapasy. Na drugim piętrze znajdowały się sypialnie i wielka, ciepła, pachnąca kuchnia, która wydawała mi się zawsze ostoją dostatku i bezpieczeństwa — naturalne centrum życia rodzinnego. Przesiadywałem w niej godzinami; matka krzątała się, przygotowując wieczerzę, a ja wpatrywałem się w trzaskające na palenisku płomienie.
Kolacja była naszym głównym i najradośniejszym posiłkiem. Na ławach, otaczających niski stolik, zasiadała cała rodzina, omawiając najważniejsze wydarzenia dnia. Najczęściej jadaliśmy gulasze z rzepy, ziemniaków i kawałków baraniny lub mięsa jaka. Czasami matka przygotowywała zupę z kluskami i, jeżeli mieliśmy szczęście, specjalny deser, smażoną na maśle dromę. Droma to słodkie, delikatne korzonki, które zbieraliśmy na wzgórzach wiosną i jesienią. Uzbrojeni w koszyki, torby, patyki i stare noże jak szaleni ryliśmy zbocza w poszukiwaniu tego rarytasu. Wiosną droma była najsłodsza, za to jesienią — największa. Matka suszyła ją na słońcu i chowała na szczególne okazje: na przykład na uroczystości noworoczne. Jedliśmy z drewnianych misek — wyrabianych przez tokarzy z okolic Czako Dzongu, Żelaznego Zamku — srebrnymi lub mosiężnymi łyżkami. Chińskie pałeczki były wówczas nowością, modną wśród arystokratów z Lhasy i bogatych kupców.
Rodzina jadła razem ze służbą, pracownikami najemnymi i, często, z wędrownymi pielgrzymami lub kupcami. Gościnność była głęboko zakorzeniona w naszej tradycji. Nawet w najuboższych domostwach nigdy nie odmawiano wędrowcom, szukającym schronienia i strawy. Oczywiście, nie twierdzę, że byliśmy wyjątkowo dobrymi ludźmi. Za gościnę podróżny odpłacał z nawiązką ploteczkami i najświeższymi wiadomościami z Lhasy lub odległych krain. Przy stole snuto opowieści o wielkich panach, wojnach i intrygach, o bóstwach, świętych i cudach, o górach władanych przez nieznane duchy, o tajemniczych jeziorach, których wody odsłaniały cudowne wizje, o burzach, lawinach i spotkaniach z okrutnymi rabusiami, o dzikich ludach i nikczemnych demonach.
Kiedy ze stołu znikały naczynia, ojciec wyjmował piękną, długą, zdobioną srebrem fajkę. Przy migocącym świetle dwóch maślanych lampek opowiadał o zbiorach, zwierzętach i ostatnich wypadkach, często przerywając, by pokrzepić się łykiem jęczmiennego piwa. Widzę go tak, jakby to było wczoraj: wysokiego (musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt wzrostu), kościstego mężczyznę o ostrych, orlich rysach i przenikliwych oczach. Już jako młody mężczyzna miał niezwykłe, śnieżnobiałe włosy. Nazywał się Gonpo Cełang, ale wszyscy mówili nań Ahgon. Urodził się w 1880 roku, męskim roku żelaznego smoka. Ludzie lubili go za uczciwość i trzeźwość osądu. Wiernie służył rządowi, za co nagrodzono go rangą i pieczęcią. Przed laty pracował w Lhasie w biurze mnicha, urzędnika administracji państwowej, Dhakpy Kaldena. Uczył się przez wiele lat, by powrócić wreszcie do rodzinnego Njarongu jako nauczyciel. Pięknie pisał; gdy przychodziło do sporządzania oficjalnych dokumentów, nie miał sobie równych.
W hierarchii plemiennej był wodzem strzały — głową naszego klanu, Łuja, obejmującego dziesięć wiosek i otaczające je ziemie, w sumie około stu rodzin. Prowincja Njarong należała do czterech plemion, zwanych „Siedziba tysiąca”, co teoretycznie wskazywałoby, że na każde z nich składało się tysiąc rodzin. Do szczepu należało dziesięć, może piętnaście klanów. Nasz szczep nazywał się Łulu.
W Njarongu stałe szkoły prowadziły tylko instytucje klasztorne. Ojciec wziął więc we własne ręce wykształcenie moje i braci. Zgodnie z tradycją nauczył nas najpierw modlitwy do najwyższego bóstwa mądrości, Dziampeljanga (Mandźuśriego), którego świętą mantrę OM AH RA PA CA NA DHI musieliśmy powtórzyć wiele razy. Najpierw uczyliśmy się pisać na drewnianych tabliczkach, a potem czytać dzieła religijne i traktaty o gramatyce i poezji. Uczyliśmy się również historii Tybetu oraz sentencji i maksym:
Ojcu zależało przede wszystkim na nauczeniu nas dobrych manier; ciągle przypominał nam, że:
Gdy skończył dwadzieścia pięć lat, ożenił się z naszą matką. Dordże Lhaczi, wysoka, silna, piękna kobieta, która nie bała się ciężkiej pracy, była córką wodza koczowników, Łendo Canga. Z natury niezależna, prowadziła dom twardą, lecz łagodną ręką. Pamiętam, że gdy byłem bardzo mały, chodziłem za nią jak cień po całym domu, a ona sprzątała pokoje, szorowała miedziane garnki, póki nie lśniły jak złoto i gotowała herbatę. Tybetańską herbatę robi się ze specjalnych liści (które sprowadzano z Chin), zmieszanych z masłem, szczyptą sody i soli. Pamiętam taką piosenkę:
Wszystkie składniki gotowano, a następnie ubijano w wysokiej drewnianej maślnicy. Przy opuszczaniu i podnoszeniu ubijaka z maślnicy dobywały się bulgoczące dźwięki, przypominające czkawkę, które nieodmiennie radowały dziecięce uszy. Pamiętam, że tarzałem się ze śmiechu, słysząc te nieprzystojne odgłosy.
Ale najbardziej lubiłem chodzić z matką do pokoju, w którym był nasz ołtarz. Fascynował mnie słodki, delikatny zapach kadzideł i doskonale wypolerowana podłoga, w której odbijały się roztańczone płomyki maślanych lampek i oświetlone nimi święte wizerunki. Pośrodku ołtarza stał pozłacany posąg Buddy, a po jego prawej stronie posąg Padmasambhawy czyli Guru Rinpocze, wielkiego indyjskiego świętego i tantrycznego mistrza, który, mimo oporu licznych demonów i bogów, obrócił Kołem Nauki w Tybecie. Na wizerunkach przedstawiano go jako potężnego, gniewnego mężczyznę o ciemnych, przenikliwych oczach i długich, podkręconych wąsach. Na ołtarzu stał również piękny posążek ze złota i srebra, przedstawiający bóstwo opiekuńcze Tybetu, współczującego Czenreziga. Jego Świątobliwość Dalajlama jest emanacją tego bóstwa; czczą go nie tylko Tybetańczycy, ale i Mongołowie, buddyści w Chinach i, jak słyszałem, również ludzie z odległych, zamorskich krajów. Później zdobyłem ręcznie barwioną fotografię XIII Dalajlamy, Thubtena Gjaco, która zajęła eksponowane miejsce na naszym ołtarzu.
Wszyscy Tybetańczycy kochali i czcili tego niskiego, skromnego mnicha o twarzy poznaczonej bliznami po ospie, który został władcą naszego kraju i poświęcił wszystkie siły, by wyzwolić nasz naród i ulżyć doli swych poddanych. Trudno opisać głębię związków, łączących każdego Tybetańczyka z Dalajlamą. Dla nas uosabia on cały kraj: piękno krajobrazu, czystość jezior i rzek, świętość nieboskłonu, samotność gór i siłę narodu. A przede wszystkim, jest żywym ucieleśnieniem prawdy nauk Buddy i wolności, absolutnej wolności nirwany, o której marzy każdy Tybetańczyk — od nierządnic z zaułków Lhasy po ascetów z himalajskich jaskiń.
Pamiętam proste modlitwy, których uczyła mnie matka, kiedy byłem mały. Z zamkniętymi oczami i złożonymi dłońmi recytowałem je przed naszym ołtarzem. Czasami, gdy bardzo o to prosiłem, przysięgając, że będę ostrożny, matka podnosiła mnie i pozwalała zapalić wotywne lampki. Wstrzymując oddech, dotykałem płonącą drzazgą knotów, zanurzonych w najlepszym maśle, a potem przyglądałem się złocistym plamkom, pełgającym po siedmiu srebrnych, wypełnionych wodą miseczkach ofiarnych (2).
Matka była bardzo religijna. Pracując, zawsze powtarzała pół- głosem modlitwy; żaden żebrak ani pielgrzym nie odszedł od naszych drzwi z pustymi rękoma. Pamiętam lodowate, ciemne, zimowe noce, wibrujące posępnym wyciem wilków; matka mawiała wtedy uroczyście: „sypnij popiół w paszczę wilka i wbij mu kołek w oko”, co miało odwrócić zły omen. Otulała mnie wełnianymi kocami i cicho śpiewała ludową piosenkę:
Miałem dwóch braci i starszą o trzy lata siostrę, Deczen Lhamo, która postanowiła poświęcić się praktyce duchowej i przywdziała szatę zakonną. Zamieszkała w odległej pustelni z naszą ciotką, również mniszką. Czasami nas odwiedzały, zawsze przynosząc jakieś prezenty dla mnie i moich braci — cukierki z melasy, suszone owoce lub kostki suszonego sera, za którym przepadałem. Ser miał ostry zapach, był słodkawy, twardy jak skała i bardzo pożywny. Uwielbiały go dzieci i podróżni, którym, żuty godzinami, umilał monotonne podróże. Starsi ludzie wierzyli, zapewne słusznie, że żucie go wzmacnia dziąsła i pomaga zachować zęby.
Mój młodszy brat, Pema Namgjal, którego pieszczotliwie nazywaliśmy Abenem, również bardzo wcześnie został mnichem, gdyż rozpoznano w nim tulku (inkarnację ascety lub wielkiego lamy). Był delikatnym, pięknym i bardzo inteligentnym chłopcem — nie zdziwiliśmy się więc, że uznano go za inkarnację wielkiego Czandi Rinpocze. Zawsze lubiłem Abena; trzymaliśmy się razem, zwłaszcza gdy zamierzaliśmy spłatać komuś figla. Czułem się bardzo samotny, gdy długa procesja mnichów zabrała go do klasztoru Czandi — Żelazny Węzeł — położonego w górach o trzy godziny drogi od naszej wioski, gdzie zgodnie ze swym powołaniem, rozpoczął studia. Pamiętam, że choć było mi smutno, poczułem wtedy ukłucie zazdrości.
Dla nas, dzieci, religia buddyjska miała w sobie coś ogromnie romantycznego. To zrozumiałe, że opowieści o wielkich świętych i mędrcach, takich jak Milarepa czy Pema Dadhul z Njarongu, robiły na nas niezwykłe wrażenie. Były takie fascynujące i pełne przygód — asceci zmagali się z okrutnymi czarownikami i demonami, pustelnicy medytowali w niedostępnych górskich grotach i magicznie przenosili się do cudownych krain i najodleglejszych zakątków kosmosu. Niektóre opowieści rozbawiały nas do łez, a niemal wszystkie wzruszały. Ich bohaterowie byli tak przejmująco prawdziwi, mądrzy i pełni współczucia, że natychmiast podbijali nasze dziecięce serca. Wielu Tybetańczyków wyrzekało się doczesnych bogactw i całkowicie poświęcało duchowym kontemplacjom. Czasami nawet dzieci uciekały z domów, by pójść w ślady świątobliwych mężów, którzy zawładnęli ich wyobraźnią.
We wschodnim Tybecie nie mniejszą popularnością cieszyły się rycerskie opowieści o walce i męstwie. Najbardziej znaną i krwawą z nich była anonimowa, śpiewana przez wędrownych bardów historia Gesara, mówiąca o wojnach i bitwach, jakie toczył książę Gesar z królestwa Ling i zastępy jego niezrównanych wojowników — straszliwy Dabhla, srogi Szenba, nieustraszony Dherma i nieznośny oszust, wuj Trodung, to przeszkadzający, to pomagający Gesarowi swymi szaleństwami, psotami i spiskami.
W przygodach Gesara roiło się od bogów, dzikich tytanów, demonów i skrzatów, z którymi musiał zmagać się dzielny książę; pełno w nich było latających rumaków, magicznych mieczy, ostrzegających przed zbliżającym się wrogiem, i, oczywiście, przepięknych dziewic, które ratowano i uwodzono.
Gesar i jego wojownicy nigdy nie umarli. Nawet dzisiaj, po tysiąc trzystu latach, widywali ich podróżni przemierzający Wielki Północny Płaskowyż. Czasami, wędrując przez odludne pustkowie i dostrzegając w oddali, we wspaniałym obozie, przy którym pasły się dumne wierzchowce i olbrzymie jaki, smukłego księcia, otoczonego przez grupkę rosłych wojowników w lśniących zbrojach, z drżeniem serca uświadamiali sobie, że to musi być On. I, naturalnie, omijali go szerokim łukiem, dobrze pamiętając, że herosi są porywczy i nie znoszą intruzów.
Słuchałem takich opowieści godzinami, z gardłem ściśniętym tęsknotą i żalem. Stare tybetańskie przysłowie mówi:
W historii Gesara rozmiłowany był mój starszy brat Łangczen, którego odwaga dorównywała niezwykłej urodzie. Jeździł konno jak nikt inny i łamał serca wszystkim pannom w okolicy. Uwielbiałem go, a on wielkodusznie zabierał mnie czasem na swoje eskapady.
Miałem też serdecznego, oddanego przyjaciela, który był moim rówieśnikiem. Nima, sierota, mieszkał i pracował z naszą rodziną. Później, kiedy kraj trawiła pożoga wojny, ramię w ramię walczyliśmy z wrogiem… Ale wybiegam zbyt daleko w przyszłość… Wróćmy do dni, kiedy jeszcze byliśmy dziećmi i opowiadaliśmy sobie o krwawych bitwach, upiorach i czarownicach, owinięci w ciepłe, grube, wełniane koce. Latem układaliśmy się na dachu. Szeptaliśmy, wpatrując się w odległe gwiazdy, skrzące się na czarnym, bezkresnym niebie, póki oczu i ust nie zamknęła nam delikatna dłoń snu.
- Dziedzictwo wolności
Ciężka ręka spoczęła na moim ramieniu, budząc mnie z głębokiego snu.
— Wstawaj Atenie, zaraz wyjeżdżamy.
Mrucząc i klnąc pod nosem, usiłowałem zagrzebać się w kocach, ale natrętna dłoń nie zamierzała ustąpić.
— Wstawaj, wstawaj. Ojciec już je śniadanie. Jedziemy do dzongu (3)
Nagle przypomniałem sobie o wszystkim i zerwałem się na równe nogi. Obok posłania stał Łangczen, uśmiechając się do mnie z politowaniem.
— Atenie, śpisz jak świnia. Myślałem, że już nigdy nie wstaniesz. Pospiesz się, bo nie zdążysz nic zjeść — dodał, wychodząc z izby.
Wyjrzałem przez okno. Było jeszcze ciemno, ale brat zostawił mi małą lampkę. Szybko umyłem się i włożyłem najlepsze ubranie, które poprzedniego wieczora wyjąłem z obitego skórą kufra: czystą koszulę z wysokim kołnierzykiem z grubego, bengalskiego jedwabiu, kamizelkę z brązowego brokatu i luźne spodnie, których nogawki wpuściłem w wysokie, czarne, filcowe buty. Na ramiona narzuciłem ogromną, sięgającą za kolana kurtę, podszytą jagnięcą skórą i ozdobioną sobolim futrem, i przewiązałem ją czerwonym, jedwabnym pasem. Chwyciłem sztylet i lisią czapę i pognałem do kuchni. Oczywiście, nie nosiłem takiego ubrania codziennie.
Opuszczało kufer tylko przy wyjątkowo uroczystych okazjach, na przykład na Nowy Rok. Ale dziś mieliśmy szczególny dzień.
Od kiedy sięgałem pamięcią, Njarong i wielką część wschodniego Tybetu — Khamu, okupowały wojska chińskie. Choć chińscy oficerowie utrzymywali, że wypełniają rozkazy Rządu Narodowego, podlegali właściwie niezależnemu, bezwzględnemu wodzowi, Liu Wu Henowi. Wcześniej, przez osiem lat, nasz region okupowały wojska cesarskiej armii mandżurskiej.
Chińscy żołnierze, choć doskonale uzbrojeni, byli biedni i zobojętniali na wszystko. Wielu uzależniło się od opium. Dowódcy wykorzystywali ich do przewożenia tego narkotyku do Chin lub kazali im płukać złoto w Thau i Drango. Chciwi i brutalni oficerowie w najmniejszym stopniu nie interesowali się swoimi ludźmi. Komendant garnizonu otrzymywał żołd dla swoich żołnierzy, pobierał dla siebie procent i resztę przekazywał podwładnemu, który robił to samo. Kiedy pieniądze docierały do prostych żołnierzy, nie było już właściwie co dzielić. Korupcja szerzyła się nawet wśród generałów i polityków. Poniekąd było nam to na rękę, gdyż za łapówki bez trudu kupowaliśmy sobie wiele swobód. Poza tym, nie wierząc we własne siły i panicznie bojąc się powstania, Narodowcy starali się trzymać od nas jak najdalej i zostawiali nas w spokoju. Niemniej musieli gdzieś znaleźć swoje „prezenty” i potrafili być naprawdę okrutni.
Wiosną 1931 roku, żeńskiego roku żelaznej owcy, klasztor Dhargej z Tri Hor wystąpił przeciwko chińskim okupantom. Mnisi przez całe lata gromadzili potajemnie broń, po którą sięgnęli teraz z prawdziwą determinacją. Chińczycy ściągnęli posiłki, by stłumić powstanie. Wybuchły zażarte walki. Kiedy rozpoczęło się oblężenie klasztoru, zdesperowani mnisi zwrócili się o pomoc do Rządu Centralnego w Lhasie, który odpowiedział natychmiast, wypowiadając Chinom wojnę. Bogowie byli po naszej stronie — po kilku miesiącach zaciekłych walk okupanci zostali wyparci. Dwa pułki, dowodzone przez generała Sonama Łangdu ze szlachetnej rodziny Khemej, wkroczyły do Njarongu. Po ciężkiej bitwie tybetańskie wojska zajęły Zamek Smoka, biorąc do niewoli dowódcę chińskiego garnizonu, generała Tanga, którego mieszkańcy Khamu nazywali — dla lśniącej łysiny — Starym Garnkiem. To był wielki dzień. Wodzowie z całej prowincji zjeżdżali się do Zamku, by oddać cześć zwycięskiemu dowódcy.
Szybko zjadłem śniadanie i popędziłem na dziedziniec, gdzie czekali już ojciec i brat. Osiodłałem swego kucyka i ruszyliśmy w drogę. Przy bramie wściekle warczał i szarpał się na łańcuchu nasz wielki, czarny mastiff, Rabszug — Potężny. Poznawszy nas, pomachał ogonem, ziewnął i wrócił do budy.
Na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie światła. Po chwili słońce wychynęło zza wzgórz, oświetlając poszarpane szczyty gór. Odetchnąłem głęboko mroźnym, cudownie orzeźwiającym powietrzem, które wbijało się w skórę lodowatymi igiełkami. Po policzkach popłynęły mi łzy bólu i radości. Zaśpiewałem starą piosenkę wędrowców:
Ojciec i brat wybuchnęli gromkim śmiechem i podchwycili pieśń. Obaj mieli na sobie najlepsze ubrania. Brat, odziany w kurtkę obszytą lamparcim futrem, był sobą zachwycony. Tybetańskie przysłowie mówi: „Przyjaciół lubimy starych, ubrania — nowe”.
Wszyscy byliśmy uzbrojeni w karabiny, miecze i sztylety, z którymi nie rozstawaliśmy się nigdy. Ojciec miał prócz tego pistolet Mauzer w drewnianym futerale. Jego słynny miecz był od niepamiętnych czasów bezcennym dziedzictwem naszej rodziny; nazywał się Wieczne Światło Gwiazd. Ostrze, któremu przypisywano magiczną moc, przecięło nić wielu żywotów. Z rosyjskim karabinem na plecach i długim mieczem, opasany taśmami z nabojami, czułem się silny i wojowniczy. Biada rabusiowi czy nieszczęsnemu Chińczykowi, który stanąłby na mojej drodze! Byłem już prawdziwym mężczyzną — miałem szesnaście lat.
Jadąc wzdłuż łożyska strumienia, minęliśmy mały zagajnik, by łagodnie opadającym stokiem dotrzeć do doliny rzeki Nja Czu. Po jakiejś godzinie odległy ryk wody powiedział nam, że jesteśmy już blisko celu. Skręciliśmy na północ, ku Zamkowi Smoka, sercu naszej prowincji od zarania dziejów Njarongu.
Według mego ojca, przodkami mieszkańców Njarongu, a być może i całego Khamu, byli żołnierze, strzegący granic imperium wielkiego tybetańskiego władcy, Trisong Decena, który w VIII wieku podbił, między innymi, północne Chiny. W owym czasie nasze państwo rozciągało się od północnych Chin na zachodzie po imperium kalifa Bagdadu na wschodzie.
Kiedy królestwo rozpadło się pod rządami Lang Darmy, w rozdartym między waśniące się klany Njarongu zapanował, jak w większości innych prowincji, chaos. Po czterystu latach anarchii Tybet zjednoczyli ponownie władcy z nowej dynastii — Sakja.
Niemniej w Njarongu, władanym przez bandytów i okrutnych watażków, nadal brakowało silnego pana. Mimo panującego bezprawia ludzie wiernie trwali przy starych wierzeniach i obyczajach. Nigdy nie zmieniliśmy religii ani języka — dla nas władcy Tybetu byli naszymi władcami. Ta lojalność została wynagrodzona wraz z nastaniem epoki dalajlamów.
Na początku XIX wieku w Njarongu pojawił się mężczyzna, który dzięki swej przenikliwości, bezwzględności i sile zdołał zjednoczyć cały wschodni Tybet i odepchnąć Chińczyków do wytyczonych przed wiekami granic. Na dźwięk jego imienia mandżurski cesarz drżał w swych atłasowych trzewikach. Gonpo Namgjal, bo tak nazywał się ów wojownik, był tęgim mężczyzną o szerokiej, przekrwionej twarzy. Stracił w bitwie jedno oko; drugie, dziko błyskające z oczodołu, nadawało mu marsowy wygląd. Nie rzucał słów na wiatr i tego samego wymagał od innych. Odważny do szaleństwa i zdumiewająco szczodry, potrafił być zarazem szokująco okrutny i bezwzględny dla wrogów. O jego młodości, poza tym, że był wodzem jakiegoś małego szczepu, wiadomo niewiele. W żeńskim roku drewnianej owcy (1835) jego imię stało się głośne. Podbił sąsiednie osady i, najwyraźniej nie usatysfakcjonowany, do listy swych podbojów zaczął dodawać całe klany. Po kilku latach należał już do niego cały Njarong i wówczas sięgnął po prowincje wschodniego Tybetu. Wojska Gonpo Namgjala najechały Drango, Tri Hor, Masuer i Khongbar. Pokonał i zrzucił z tronów królów Behru i Czali — krain graniczących z Chinami. Teraz przyszła kolej na Gesze, Troszę, Batang, Lithang, Czatring, Minję, Gjathong, Derge, Lingcang, Lhatog i Nadre Szoksum. Upokorzył dwudziestu czterech władców Gaby i wreszcie podbił bezkresne pustkowia Goloku, krainy legendarnych rabusiów i bandytów. Poza Amdo, wysuniętą najbardziej na północ prowincją Tybetu, udało mu się zająć i zjednoczyć wszystkie ziemie, stanowiące przed wiekami własność tybetańskich cesarzy. Jego imperium, zwane Osiemdziesiąt Tysięcy Rodzin Njarongu, należało teraz umocnić i skonsolidować. Gonpo Namgjal detronizował starych królów i wodzów, mianując na ich miejsce nowych, którzy byli wobec niego lojalni. By wygasić stare waśnie, rozbić koterie i raz na zawsze położyć kres zniszczeniom, zmuszał najbogatsze rodziny do wydawania synów i córek za dzieci biedaków. Wzniósł też wspaniały, siedmiopiętrowy pałac na Wzgórzu Łąk, o dzień drogi od Zamku Smoka.
Jego prawa były twarde, ale egzekwowano je szybko i sprawiedliwie. Niezadowolenie ludzi budziły tylko ciągłe wojny. Gonpo Namgjal nie był człowiekiem szczególnie religijnym, żywił jednak niewzruszoną wiarę w Gonpo, gniewne bóstwo, którego był imiennikiem. Każdego roku organizował wielką ceremonię, podczas której trzy tysiące mnichów wznosiło modlitwy do owego bóstwa. Do innych spraw ducha podchodził z typową dla siebie porywczością; lamom i pustelnikom kazał robić cuda, by dowiedli swej świętości.
Kiedy Gonpo Namgjal zaczął rozglądać się za nowymi podbojami, mandżurski cesarz Chin wpadł w furię. Ten jednooki barbarzyńca i parweniusz, watażka tybetańskiej hołoty, kilkoma uderzeniami wydarł Niebiańskiemu Imperium owoce toczonych przez stulecia wojen i skomplikowanych intryg. Coś trzeba było z tym zrobić; Syn Niebios nie mógł sobie jednak pozwolić na długą i kosztowną wojnę z barbarzyńcami z zachodu.
Amban, mandżurski poseł w Lhasie, zaczął rozpuszczać plotki, które dotarły wkrótce do tybetańskiego rządu. XII Dalajlama nie był jeszcze pełnoletni, a regent dał się przekonać, że Gonpo Namgjal jest buntownikiem. W Świętym Mieście opowiadano przerażające historie. Ponoć Gonpo Namgjal ślubował splądrować Lhasę i uwieźć do Khamu Dżoło, słynny posąg Buddy Siakjamuniego z Wielkiej Katedry… Na próżno Gonpo Namgjal słał do stolicy posłów, by dowieść swej niewinności i lojalności.
Wreszcie rząd postanowił zrobić pierwszy krok. Do wschodniego Tybetu wyruszyła armia, dowodzona przez Cełanga Dordże Phulu i Trimona Czime Dordże. Wojna domowa trwała dwa lata. W końcu Gonpo Namgjal, najwyraźniej znużony ustawiczną walką, ogłosił, że pragnie zawieszenia broni.
W roku drewnianego wołu (1865) dowódcy tybetańskiej armii spotkali się z Gonpo Namgjalem, który oświadczył, że zawsze był lojalny wobec Dalajlamy i nigdy nie zamierzał go zdradzać. Jego jedynym wrogiem były Chiny — wszystko, co robił, robił po to, by odzyskać ziemie odebrane Tybetowi. Gonpo Namgjal stwierdził, że nie chce walczyć i na dowód swej niewinności gotów jest przysiąc wierność rządowi. Zażądał tylko, by Trimon Czime Dordże, dowódca sił tybetańskich, przysiągł, że nigdy go nie zdradzi. Zgodnie ze starym njarongskim zwyczajem obaj wodzowie ślubowali „oddać drugiej stronie wszelkie zasługi i wziąć na siebie jej wszelkie grzechy”. Zapalili lampki przed posągiem wielkiego Gonpo i wypowiedzieli słowa przysięgi. Niestety historia ta nie zakończyła się szczęśliwie… Gonpo Namgjal został zamordowany, kiedy najmniej się tego spodziewał, a jego pałac spalono.
Jeszcze dziś zdradę nazywa się w Njarongu „przysięgą Trimona”. Niemniej wysiłki Gonpo Namgjala nie okazały się całkiem daremne: wschodni Tybet znów stanowił część Macierzy. Przez czterdzieści lat byliśmy wolni. Njarong płacił rządowi centralnemu roczny podatek w wysokości 120 sangów złota i 2700 sangów srebra, a także oddawał wielkie ilości niedźwiedziej żółci, drewnianych misek i talerzy. Cudownie inkrustowane misy z Njarongu zdobiły nawet stoły pałacu Potala.
Tybetański rząd nie potrafił jednak utrzymać zdobyczy Gonpo Namgjala, a Chiny nie zrezygnowały z planów podbicia Tybetu. W męskim roku smoka (1880) królowie Czali i Nadre Szoksum, którzy odzyskali trony po śmierci Gonpo Namgjala, sprzymierzyli się z Chinami.
W męskim roku ognistej małpy (1896) mandżurski cesarz wysłał swe armie na zachód, ale z powodu licznych trudności wojska generała Czao Er Fenga zaatakowały Lithang i Batang dopiero w żeńskim roku wodnego zająca (1903). Rzeźnik Feng, jak nazywali go Tybetańczycy, był człowiekiem niesłychanie okrutnym. Zrównał z ziemią klasztor Batang, a świętymi buddyjskimi tekstami kazał swoim żołnierzom czyścić buty. Wielu Tybetańczyków ścięto lub zakopano żywcem (tę „metodę” pozbywania się przeciwników upodobali sobie Chińczycy szczególnie). Upadały kolejne prowincje i wkrótce Chińczycy okupowali już cały wschodni Tybet. Po raz pierwszy w dziejach Njarong został podbity przez Chiny — dynastia mandżurska upadła, a jej miejsce zajął rząd narodowy. Dla nas nie stanowiło to żadnej różnicy: niezmiennie byliśmy okupowani przez wroga.
Niemniej dziś, po trzydziestu latach panowania znienawidzonych Chińczyków, znów stanowiliśmy część naszej ojczyzny, Tybetu, i ja miałem być świadkiem tej wielkiej chwili.
Jechaliśmy wzdłuż rzeki już jakieś dwie godziny. Ojciec i brat spięli wierzchowce ostrogami i galopowali daleko w przodzie. Uderzyłem kucyka obcasami i ruszyłem za nimi. Zza zakrętu wyłonił się Zamek Smoka, ogromna, majestatyczna budowla z ciemnego granitu. W potężnych murach wycięto rzędy otworów strzelniczych; żaden najeźdźca nie mógł marzyć o zdobyciu tej fortecy bez artylerii. Zamek zawdzięczał osobliwą nazwę swemu położeniu — wzniesiony na szczycie potężnej, opadającej ku rzece grani, przypominał łeb chłepczącego wodę smoka. Zbudowano go w XIII wieku, za czasów panowania dynastii Sakja. U stóp zamku powstało ruchliwe miasteczko, w którym handlowali swymi towarami mieszkańcy wiosek i koczownicy.
Zdziwiony, zauważyłem sztandar Tybetu dumnie powiewający nad zamkiem. Krzyknąłem i pokazałem go ojcu. Obaj z bratem wybuchnęli radosnym śmiechem.
Wjechaliśmy na plac targowy, na którym panowała gorączkowa krzątanina. Lokalni przywódcy, uzbrojeni po zęby, ubrani w najlepsze futra i brokaty, ich rodziny i świty, chłopi, koczownicy, mnisi i kupcy tłoczyli się w wąskich uliczkach, poklepując po plecach tybetańskich żołnierzy. Żołnierze, ubrani w szaty z czarnego i brązowego samodziału, sprawiali wrażenie odważnych i silnych. Większość nosiła grube jedwabne zawoje, chroniące głowy przed uderzeniami miecza, inni — lisie czapy i pilśniowe kapelusze o szerokich rondach. Choć nie mieli jednakowych mundurów, widać było, że są karni i zdyscyplinowani. Wszyscy byli uzbrojeni w karabiny Lee Metforda.
Niektórzy żołnierze pili czang w karczmach i rozmawiali z ludźmi. Z dumą opowiadali o swoich przewagach w ostatnich bitwach, wyśmiewając tchórzostwo Chińczyków. Nigdy nie widziałem tu tylu straganów, uginających się pod górami najróżniejszych towarów. Handlowano mięsem, suszonymi owocami, suszonym serem i marynowanymi rzodkiewkami. Sprzedawano miedziane naczynia i narzędzia rolnicze, bele bawełny, perkalu, brokatu i najdroższych jedwabi, różne gatunki prasowanej chińskiej herbaty: Płonący Klejnot, Koło, Podwójny Grom… Na innych straganach pyszniły się wspaniale zdobione siodła, wędzidła, cugle, noże, miecze i, przede wszystkim, karabiny i amunicja.
Kiedy przyglądałem się targowisku, przypomniałem sobie chińskich żołnierzy, którzy maszerowali tędy tak niedawno, i tragiczny wypadek sprzed czterech lat.
Przyjechałem do zamku z wiadomością dla pewnego kupca, przyjaciela ojca. Miałem już wracać, gdy usłyszałem krzyki, dobiegające z targowiska. Poszedłem zobaczyć, co się dzieje. Plac wypełniał zbity tłum — pusto było tylko na środku, gdzie obok wielkiego, wbitego w ziemię drewnianego krzyża stało kilku chińskich żołnierzy z nasadzonymi na karabiny bagnetami.
Byłem mały, udało mi się więc przecisnąć do przodu. Nie miałem pojęcia, dlaczego zebrał się taki tłum i dlaczego żołnierze wznieśli krzyż. Docierały do mnie strzępy zdań:
— Czego od niego chcą?
— Przecież nic nie zrobił…
— Widziałeś, co się stało?
— Biedny poganiacz mułów… niech buddowie mają go w swej opiece…
— Om mani padme hum… Om mani padme hum…
— To było przy moście, Chińczyk miał pistolet…
— Przeklęci padlinożercy, kiedy wreszcie zostawią nas w spokoju…
Z tego, co zrozumiałem, przechodząca przez most karawana mu- łów stanęła na drodze młodemu chińskiemu oficerowi. Rozwścieczony kapitan wystrzelał cały magazynek w nieszczęsne zwierzęta, a tybetański poganiacz przeklął go najgorszymi słowami. Oficer rozkazał żołnierzom pobić zuchwalca, a potem, ciągle nie usatysfakcjonowany, postanowił go przykładnie ukarać.
Kiedy na środek placu przywleczono poganiacza, zapadła śmiertelna cisza. Miał opuchniętą, zniekształconą twarz; pocięte batogiem plecy spływały krwią. Wlókł za sobą prawą, dziwacznie wykręconą nogę. Pomyślałem, że musi być złamana. Dwaj żołnierze weszli na drewnianą ławeczkę, unieśli skrwawione ciało i przywiązali za ręce do belki. Potem ciasno związali rzemieniem palce, żeby bity nie mógł nimi poruszać. Pod paznokcie trzech środkowych palców obu dłoni wbili długie bambusowe drzazgi. Jedną musieli wrazić zbyt mocno, bo ostre jak brzytwa ostrze wyszło u nasady paznokcia.
Poganiacz wył z bólu. Tłum zafalował, ktoś głośno łkał. Niemal wszyscy modlili się półgłosem. Żołnierze śmiali się i gratulowali kapitanowi. Podeszli do niego, jak gdyby chcieli podziękować za dobrą zabawę, ale on jeszcze nie skończył. Wyjął z kieszeni kilka- naście papierowych chorągiewek rządu narodowego i przywiązał je do końców bambusowych drzazg. Żołnierze poklepywali się po plecach i płakali ze śmiechu. Kapitan zeskoczył z ławeczki i, wziąwszy się pod boki, podziwiał swe dzieło. Powiał wiatr, wesoło załopotały papierowe chorągiewki. Z bezkształtnych, zmiażdżonych ust ofiary dobyło się niskie, przeciągłe wycie.
Musiałem krzyczeć, bo nagle uprzytomniłem sobie, że wiele osób na mnie patrzy. Gorączkowo przepchnąłem się przez tłum i zacząłem uciekać. Znalazłem konia i pogalopowałem do domu. Byłem chory i śmiertelnie przerażony. Godzinami płakałem wtulony w kolana matki. Ktoś pobiegł po ojca, który natychmiast wrócił z pola. Położono mnie do łóżka; matka i ojciec nie odstępowali mnie na krok. Majaczyłem przez kilkanaście dni, jednak powoli ów straszny obraz zacierał się w mojej pamięci i stopniowo wracały mi siły.
Później dowiedziałem się, że Chińczycy trzymali tego biedaka na placu przez trzy dni. Dolina była wietrzna, cierpiał więc straszliwe męki. Czwartego dnia Chińczycy uznali chyba, że zabawa zrobiła się nudna. Żołnierze ścięli poganiacza, a jego głowę wcisnęli na wysoką tyczkę, którą umocowali przy moście — zapewne jako ostrzeżenie dla wszystkich dumnych i buntowniczych Tybetańczyków.
Ojciec kazał odprawić specjalne rytuały w intencji zmarłego w pobliskim klasztorze Czandi. Miałem wówczas zaledwie dwanaście lat i ten straszliwy wypadek głęboko wrył się w moją pamięć. Wielokrotnie o nim śniłem, nawet gdy już dorosłem. Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z chińskim bestialstwem.
Otrząsnąłem się z zadumy, widząc, że ojciec skończył rozmowę z przyjaciółmi. Od dłuższej chwili obserwował mnie bacznie, jak gdyby chciał powiedzieć, że zna powody mego nagłego przygnębienia. Bezgłośnie odmówiłem modlitwę o lepsze odrodzenie nie- szczęsnego poganiacza i podszedłem do ojca. Obok moich bliskich stał już wianuszek starych przyjaciół i krewnych. Wszyscy się ze mną przywitali, a ojciec z dumą opowiadał o moich wyczynach z rosyjskim karabinem, który podarował mi przed rokiem. Rozmowa zeszła na broń i strzelanie.
W tej krainie bezprawia i niepewności karabin stanowił ważną część życia. Przyczyniał się do tego lęk przed bandytami, niezwykle tu licznymi i zuchwałymi, oraz nie kończące się, krwawe waśnie rodzinne. Rodziny walczyły z rodzinami, klany z klanami, często z przyczyn tak głęboko zagrzebanych w przeszłości, że nawet adwersarze nie do końca wiedzieli, o co się wadzą. Klasztory i lamowie, nierzadko skutecznie, usiłowali łagodzić owe spory. Niemniej, gdy tylko wygasał jeden konflikt, w innej części kraju wybuchał nowy. Nasi ludzie po prostu nie umieli oprzeć się dobrej walce. Stare powiedzenie daje pewien obraz mentalności mieszkańców Njarongu i całego wschodniego Tybetu:
Niemniej moi rodacy byli dzielni i religijni — praktycznie nigdy nie dochodziło wśród nas do aktów okrucieństwa, w których tak lubowali się Chińczycy. Jeśli ktoś ginął, ginął od kuli lub miecza na polu walki. Oczywiście najbardziej cierpiały na tym kobiety i dzieci. Ta cecha naszego narodu była też na rękę Chińczykom. Mój ojciec kochał pokój i stanowczo potępiał bratobójcze walki. Dzięki klasztornemu wykształceniu i pobytowi w środkowym Tybecie, krainie prawa i porządku, doskonale rozumiał potrzebę zapewnienia Njarongowi bezpiecznej przyszłości. W swym umiłowaniu pokoju ślubował nawet zaniechać polowania na dzikiego zwierza. Jego przekonania wywarły na mnie tak silny wpływ, że z czasem poniechałem łowów i ja. Niemniej ojciec nadal kochał dobrą broń i oczy błyszczały mu radością, gdy brał do ręki doskonały czeski karabin.
Dziś jednak rozmowa o broni nie kleiła się i wkrótce zeszła na zdumiewające sukcesy wojsk tybetańskich i nasze ogromne szczęście. Wielu z naszych przyjaciół było przewodnikami i walczyło ramię w ramię z tybetańskimi żołnierzami… Opowieści nie miały końca.
Wreszcie weszliśmy przez potężną bramę na wielki dziedziniec zamku. Byli tam już czterej wodzowie wielkich plemion Njarongu: Gjari Cang z Njatoe (Górny Njarong), Gjongba Cang z Njame (Dolny Njarong), Cze Go Cang z Szongsze i Gjara Czipa z naszego klanu. Na drewnianych ławach, przykrytych wspaniałymi dywanami, siedzieli obok ojca pomniejsi przywódcy i przedstawiciele klasztorów — wszyscy w najlepszych ubraniach, otoczeni przez swoje świty. Dziedziniec wypełniał zbity tłum wieśniaków, nomadów, mnichów, rzemieślników i kupców.
Zapadła cisza. Zaszeleściły brokatowe szaty, gdy wszyscy wstali, by powitać zwycięskiego generała, Sonama Łangdu ze szlachetnego domu Khemej. Generał był młodym, dumnym mężczyzną o ostrych rysach. Długie włosy nosił spięte na czubku głowy turkusową broszą urzędnika państwowego. U jego boku stał zastępca, znacznie starszy od generała zawodowy żołnierz, major Rugenma — olbrzymi mężczyzna, którego postura i marsowa mina zdawały się potwierdzać niezliczone opowieści o jego niewiarygodnej odwadze i inteligencji. Mówiło się, że ten twardy, doświadczony wojownik zaszedł tak wysoko po trupach żołnierzy chińskich, których własnoręcznie zabił na polu walki. Wodzowie Njarongu podchodzili kolejno do obu wojowników, by wręczyć im w dowód szacunku ceremonialne jedwabne szarfy i podarunki: złoty pył, skóry, brokat, owcze tusze i wory ziarna, a potem znów zasiedli na swoich miejscach. Lamowie i mnisi wznieśli dziękczynne modły. Wszyscy sławili Dalajlamę i bóstwa Tybetu, którym zawdzięczaliśmy wolność.
Po modlitwach wstał jeden z najstarszych wodzów, by opowiedzieć historię Njarongu oraz genealogię jego ludu — przekazywane, zgodnie z odwieczną tradycją, z ojca na syna — a następnie oficjalnie, lecz gorąco powitał generała i wojska tybetańskie. W odpowiedzi generał podziękował za lojalność mieszkańców Njarongu wobec rządu Tybetu. Używał dialektu lhaskiego, którego właściwie nie znałem, ale że mówił powoli, a my słuchaliśmy w ogromnym skupieniu, udało mi się zrozumieć jego doniosłe oświadczenie:
— Tylko dzięki mądrości i wysiłkom Jego Świątobliwości Dalajlamy naród tybetański został ponownie zjednoczony pod lwim sztandarem pradawnych cesarzy. Uwolniliście się od jarzma obcej, chińskiej tyranii i możecie służyć teraz własnemu rządowi, rządowi Tybetu. Szczęście zjednoczenia z ojczyzną, którą rządzą szlachetne nauki Buddy, zawdzięczacie Jego Świątobliwości Dalajlamie. Dlatego też powinniście szanować Jego prawa i modlić się o Jego długie życie i pomyślność naszego narodu.
Potem odbyła się długa ceremonia, podczas której symbolicznie wypędzono z naszego kraju wszelkie zło i podziękowano bogom. Rozpalono ognisko i ułożono na nim gałązki słodkiego jałowca. Wszyscy modlili się, a ku niebu wznosiły się wonne smużki dymu. Potem każdy rzucił w górę garść jęczmiennej mąki i wypalił z karabinu, krzycząc:
— Lha gjal lo! — Niech zwyciężą bogowie!
Na zakończenie ceremonii stu mężczyzn utworzyło krąg, by od- tańczyć jeden z naszych starych, tradycyjnych tańców, dro. Wszyscy mieli na głowach ciężkie czapy z wełny jaka, ozdobione czerwonymi jedwabnymi szarfami. We włosach nosili biżuterię z turkusów i korali, a na kciukach łucznicze pierścienie z kości słoniowej. Tańczyli powoli, majestatycznie; szerokie rękawy jedwabnych szat falowały wesoło w rytm starej pieśni o „pomyślnym dniu”:
I rzeczywiście — zaraz rozpoczęła się uczta i zabawy. Przybyła też matka i reszta rodziny — to było dla nas naprawdę wielkie święto. Wieczorem śpiewano i tańczono do upadłego, a czang lał się strumieniami.
Oczywiście najlepiej bawiła się młodzież. Podzieliliśmy się na dwie grupy — chłopcy z jednej, dziewczęta z drugiej strony — i śpiewaliśmy miłosne pieśni. Kiedy chłopcy kończyli strofę, dziewczęta starały się znaleźć na nią najlepszą odpowiedź…
Chłopcy:
Dziewczęta:
I tak przez całą noc… Gdy padała szczególnie dosadna odpowiedź, wszyscy wybuchali radosnym śmiechem. Starsi, jeżeli akurat nie przyglądali się młodzieży i nie przyłączali się do jej zabaw, plotkowali, swatali małżeństwa albo modlili się półgłosem.
Wielu przywódców rozmawiało z naszymi nowymi władcami, ustalając dostawy dla wojska i omawiając politykę nowej administracji. Udało mi się pomówić z kilkoma żołnierzami. Wszyscy wychwalali pod niebiosa odwagę Rugenmy, który osobiście prowadził niezliczone ataki na wojska chińskie. Byli też dumni z przebiegłego generała, nieodrodnego syna lhaskiej arystokracji, który swymi podstępami i fortelami wielokrotnie wyprowadzał w pole i zaskakiwał wroga. Niektórzy opowiadali mi o wspaniałościach, sekretach i nowinkach z Lhasy.
— Tam właśnie powinieneś się wybrać, synu — mruknął siwy podoficer. — Taki zuch znajdzie w Świętym Mieście wiele radości. Damy, których urody nie umiesz sobie nawet wyobrazić, na pewno spojrzą łaskawym okiem na takiego osiłka. W lecie stale odbywają się przedstawienia, a w karczmach nie milknie muzyka. A jeśli idzie o czang, to nie ma sobie równych. Oczywiście nie mam nic przeciw tutejszemu czangowi. Jest doskonały. W swojej klasie — tu jednym haustem osuszył kolejny kubek. Mlaskając ze smakiem, potoczył wokół rozmarzonym wzrokiem. — Oczywiście, jeśli ciągnie cię do religii, znajdziesz w Lhasie najwspanialszą na świecie katedrę, klasztorne uniwersytety i dziesiątki świętych miejsc. Powiadam ci, starczy ich, by mieć pewność, że człeka nie zaskoczy nagle Wujek Szindzie (często nazywaliśmy tak Szindzie Czogjala — Jama Radżę, Pana Śmierci).
Zabawa trwała do świtu, czang i arak, mocna wódka destylowana z jęczmiennego zacieru, lały się strumieniami. Mój brat Łangczuk był kompletnie pijany. Ja piłem tylko czang i, mimo usilnych próśb dziewcząt podających alkohol, trzymałem się z daleka od araku. Mały łyk tego trunku wspaniale rozgrzewa w zimowe wieczory, ale z pewnością nie da się go pić na co dzień. Matka przygotowywała nam czasami wspaniały napój — gotowała masło z miodem i wlewała do niego odrobinę araku: piliśmy to wszyscy, nawet dzieci. Do dziś pamiętam cudowne ciepło, rozlewające się w żołądku i spokojny, głęboki sen, jakim obdarzał kubek owego specjału.
Następnego dnia ojciec zabrał mnie na audiencję do generała. Do komnaty wprowadził nas jeden z adiutantów. Generał przywitał się z nami i kazał siadać. Po wymienieniu ceremonialnych szarf zaczęła się długa rozmowa. Ojciec powiedział generałowi, że mój dziad pozostawał w służbie rządu Tybetu i że on sam był urzędnikiem państwowym w Lhasie. Generał wydawał się tym bardzo zainteresowany. Wypytywał o historię i specyfikę prowincji, i o życie pod chińskimi rządami. Pytał też mnie: o nasz kraj i dzikie zwierzęta.
Po trzech dniach wróciliśmy do domu. Przeżyliśmy tak wspaniałe chwile, że ciągle byłem podekscytowany i nie mogłem myśleć o niczym innym, wiercąc się w siodle. Największe wrażenie wywarła na mnie życzliwość żołnierzy, tak innych od gburowatych, nadętych chińskich żołdaków. Generał — w przeciwieństwie do krzykliwych i aroganckich oficerów armii chińskiej — mówił bardzo łagodnie i spokojnie. Co więcej, traktował nas jak równych sobie. Powiedziałem o tym ojcu, a on ucieszył się, że zwróciłem na to uwagę.
— Widzisz, synu, jesteśmy krwią z krwi i kością z kości. Generał, choć piastuje ważny urząd i pochodzi ze wspaniałej rodziny, jest Tybetańczykiem, jak ty i ja: w oczach Jego Świątobliwości Dalajlamy wszyscy jesteśmy równi. Mówi więc do nas jak do braci; tego Chińczycy nie zrobiliby nigdy, gdyż uważają nas za barbarzyńców. Cieszę się, że pierwszy przedstawiciel rządu tybetańskiego, jakiego spotkałeś, był godny swego urzędu, bo niestety, nie jest to regułą. Niektórzy są po prostu dumni i zachłanni. Dalajlama ukarał i zwolnił wielu takich ludzi za brak szacunku do własnego narodu. Atenie, zawsze pamiętaj o swym dziedzictwie, pochodzeniu i przywódcy. Nigdy nie zapominaj o powinnościach wobec naszego kraju i mężnie stawiaj czoło jego wrogom.
W oddali, zza migocących szczytów drzew wyłonił się dach naszego domu, ozdobiony kolorowymi, łopocącymi na wietrze flagami modlitewnymi, i dobiegł nas chrapliwy, radosny jazgot Rabszunga, który musiał wyczuć, że jesteśmy już blisko. Konie, czując bliskość ciepłej stajni i pełnego żłobu, puściły się galopem po stromej ścieżce, a wieczorny wiatr poniósł między purpurowe wzgórza nasze radosne okrzyki.
- Pory roku
(Piosenka ludowa z Ba we wschodnim Tybecie.)
Gdyby nie rabusie, rodowe waśnie i Chińczycy, życie prostych ludzi byłoby u nas przyjemne i spokojne. Musieliśmy ciężko pracować, ale starczało nam i czasu, i środków na świętowanie, wydawanie przyjęć i pikników, wspieranie klasztorów i świątyń. Oczywiście, żyli wśród nas biedacy i żebracy, niemniej nie było ich wielu, a inni szczodrze ich wspierali. Żebractwa nie uważano za uwłaczające — żebrał przecież sam Budda. O jałmużnę prosili często poszukujący oświecenia jogini lub pielgrzymi, wędrujący do świętych miejsc. Inni żebracy byli po prostu zbyt leniwi, by poszukać sobie zajęcia, lub zbyt pijani, by zająć się czymś innym. Tylko nielicznych pchnął do żebrania zły los czy brak pracy.
Nowy rok tybetańskiego kalendarza, opartego na cyklach dwunastu zwierząt i pięciu elementów, zaczynał się uroczystym świętem — losarem, do którego przygotowywaliśmy się bardzo długo. Sprzątaliśmy wszystkie izby i bieliliśmy ściany. Wielkie gliniane słoje wypełniały się piwem, długie rogi — najlepszym arakiem, w spiżarni pojawiały się wyszukane przysmaki. W całym Tybecie Nowy Rok przypadał pierwszego dnia pierwszego miesiąca, ale w Njarongu, za sprawą historii, było to nieco bardziej skomplikowane.
W XIII wieku żył święty imieniem Szerab Gjalcen, który zyskał wielki rozgłos i miłość ludzi. Cesarz Chin zaprosił go na swój dwór, by nauczał tam religii Buddy. Wiadomość ta bardzo zasmuciła mieszkańców Njarongu, ale Szerab Gjalcen obiecał im, że wróci przed Nowym Rokiem. Coś zatrzymało go jednak, a ludzie byli tak smutni, że czekali na niego, nie świętując, przez trzynaście dni. Od tego czasu uroczystości noworoczne obchodzi się u nas trzynastego dnia pierwszego miesiąca. Jednakże, ze względu na wiosenne zbiory, do tego czasu trzeba zacząć orać pola. Wszyscy rolnicy, dla wygody, świętowali więc nadejście nowego roku trzynastego dnia dwunastego miesiąca roku poprzedniego!
Tak czy owak, nadchodził wreszcie wielki dzień — wszyscy wstawali przed świtem i wkładali najlepsze ubrania. Na ścianach kuchni kreślono pomyślne znaki, w palenisku płonęło kadzidło, ofiara dla bóstw ognia. O świcie zapalano na dachu kadzidła i wciągano na maszty nowe flagi modlitewne, zdobione białymi piórami bardzo rzadkiego, pięknego ptaka, którego nazywaliśmy czakar. Następnie jedliśmy wczesne, uroczyste śniadanie, złożone z wielu dań. Po wschodzie słońca cała rodzina jechała konno na szczyt wzgórza, wznoszącego się nad naszą wioską, gdzie paliliśmy kadzidła dla bogów i duchów — przede wszystkim dla Dhunglo, Ducha Konchy, który władał ową górą. Naszą rodzinę uważano za jego potomków.
Po odprawieniu wszystkich stosownych obrządków i rytuałów bawiliśmy się i ucztowali przez trzy długie dni. Potem mieszkańcy okolicznych wiosek zjeżdżali się na turniej strzelania i jazdy konnej. Na skraju wielkiej łąki wznoszono namioty i parawany, ozdobione tradycyjnymi wzorami. Każda grupa jeźdźców rozbijała własne namioty — w tym oddzielny dla kobiet i dzieci.
Najpierw, dla rozgrzewki, jeźdźcy galopowali przez łąkę, podnosząc z ziemi ceremonialne szarfy, a potem zaczynały się prawdziwe zmagania. Każdy jeździec musiał pokazać serię akrobatycznych sztuczek w pełnym galopie. Gaczu polegało na zeskoczeniu z siodła i wskoczeniu na nie ponownie, trzymając się kuli wysokiego łęku. Podobna do gaczu ewolucja, czaba, podczas której jeździec dotykał ziemi tylko jedną stopą, nastręczała mniej trudności, choć łatwiej było przy niej złamać nogę. Spotkało to i mnie, kiedy miałem siedemnaście lat. Goser wymagał zimnej krwi: jeździec odchylał się do tyłu i niemal dotykając głową trawy, tuż obok dudniących o ziemię kopyt, zbierał leżące na ziemi szarfy.
Jeźdźcy, którzy czekali na swoją kolej na skraju łąki, udawali, że nie zauważają pełnych podziwu spojrzeń kobiet. Po woltyżerskich popisach przychodził czas na strzelanie z łuków i karabinów — z siodła i pod szyją galopującego wierzchowca. Kiedy dzień chylił się ku zachodowi, wszystkim zawodnikom wręczano ceremonialne szarfy. Mój brat był doskonałym jeźdźcem, a i ja nie należałem do najgorszych. Jako dzieci często dla zabawy dosiadaliśmy dzikich koni i jaków. Nie potrafiłbym policzyć, ile razy, spadając, omal nie skręciliśmy sobie karków, ale nigdy nie traciliśmy odwagi. Cóż, stare przysłowie mówi przecież: „Ojciec nie wyperswaduje synowi jazdy na dzikim rumaku, a syn nie rozkaże koniowi, żeby go nie zrzucał”.
Wieczory upływały na śpiewach i tańcach. Starsi oddawali się hazardowi, najchętniej grając w kości i domino.
Podczas pierwszego miesiąca przygotowywaliśmy pola do orki — zbierało się kamienie i rozrzucało nawóz. Do orki przystępowaliśmy z nadejściem drugiego miesiąca, po małej uroczystości na świeżym powietrzu. Paliło się kadzidła w ofierze dla duchów ziemi i piło specjalny czang, zwany „ornym”. Używaliśmy drewnianych pługów z żelaznymi lemieszami, które zwykle ciągnęły dzo, niezwykle silne krzyżówki byków i dri, samic jaka. Potężne bestie cierpliwie dreptały po polu, niezależnie od tego, jak głęboko wbijał się w ziemię lemiesz. Wszyscy rozpieszczali i przekarmiali swoje dzo. W trudnych chwilach rolnik mógł skąpić pożywienia innym zwierzętom, nawet odejmować od ust samemu sobie, ale nie dzo — byt rodziny zależał przecież od jego sił. Na dom przypadało zwykle osiem do dziesięciu worków ziarna siewnego — każdy z nich przynosił około dwudziestu pięciu worków plonu.
Kiedy przychodziło do żniw, nikt nie zdawał się na los szczęścia. Zbierała się cała wieś, by ustalić najlepszy czas na zwożenie plonów. Najtęższe głowy analizowały wielkość kłosów i wszelkie znaki na niebie i ziemi, mogące powiedzieć coś o pogodzie w najbliższych dniach i tygodniach. Otwierano kalendarze i almanachy i, jeśli to było możliwe, szukano rady czarownika, najlepiej wyznawcy bonu, starożytnej, szamanistycznej religii Tybetu. Ponieważ kapłanów bonu łączyły odwieczne więzi ze starymi bogami gór i ziem Tybetu, mieli oni wielką moc wpływania na pogodę.
Żniwa upływały nam wesoło, gdyż cała wieś pracowała razem; do pomocy przyjeżdżali też krewni i znajomi z innych osad. Na pola przynoszono wielkie dzbany czangu i olbrzymie ilości jedzenia. Żąc i układając w stogi złoty jęczmień, śpiewano i żartowano. Po zakończeniu zbiorów chłopcy i dziewczęta tańczyli, śpiewali i flirtowali do świtu przy ogromnym ognisku.
Jako że nie brakowało dobrego jadła ani napitku, zabawa trwała do świtu. Byliśmy zdrowi i silni — po paru godzinach snu mogliśmy znów wracać do ciężkiej pracy.
Uprawialiśmy pszenicę, groch, fasolę sojową, grykę, ziemniaki, rzodkiew, rzepę, czerwoną paprykę i, przede wszystkim, jęczmień. Prażyliśmy go i mełli na mąkę — campę, która była naszym podstawowym pożywieniem. Przyrządzano ją na wiele sposobów: najczęściej łączono z herbatą i jedzono w postaci nie wypieczonych kulek lub dodawano do gotowanej na mięsie, ostro przyprawianej zupy. Po wymieszaniu z masłem, serem i melasą wypiekano z niej nawet ciasteczka. Przy odrobinie inwencji można przyrządzić z campy niezliczone potrawy. Doskonale sprawdzała się w dalekich podróżach, gdyż nie trzeba jej było gotować; nigdy też nie psuła się ani nie tęchła. Jeśli nie miało się nic innego, już zmieszana z wodą stanowiła pożywny posiłek.
Około czwartego miesiąca przypadało święto Saga Dała, upamiętniające narodziny, oświecenie i śmierć Buddy. Tego dnia nie jedliśmy mięsa, a czas upływał nam na modlitwie.
W piątym miesiącu kobierce kwiatów, którymi pokrywały się bezkresne łąki, lśniły najwspanialszym blaskiem błękitu i żółci, przetykanej tu i ówdzie czerwienią i bielą. Była pełnia lata. Mleko dri pachniało wówczas dzikimi kwiatami i miało delikatny posmak niezliczonych ziół. Wtedy też obchodziliśmy uroczystości Zamling Czisang, Wielkiego Ofiarowania Kadzidła. Rozbijaliśmy namioty na wzgórzach i składali w ofierze naszym bóstwom dym z gałązek słodkiego jałowca.
W tym czasie prowadziliśmy zwierzęta na pastwiska, położone wysoko w górach. Mieliśmy sześćdziesiąt jaków i czterdzieści owiec — skromne stado, jak na warunki tybetańskie. Koczownicy z wyżyn mieli znacznie więcej zwierząt, ale też byli od nich całkowicie uzależnieni. Wszyscy chłopcy w moim wieku zabierali prowiant na kilka tygodni i zostawali w górach ze swoimi stadami. Pamiętam, jak czasami wymykałem się w środku nocy z naszego obozowiska, wskakiwałem na konia i pędziłem na spotkanie z ukochaną. Jeśli kropił deszcz, chowaliśmy się pod obszerną wojłokową peleryną, rozmawiając i trzymając się za ręce do bladego świtu.
Dziesiątego dnia szóstego miesiąca w klasztorze Żelaznego Węzła odbywały się wielkie uroczystości ku czci Guru Rinpocze. Mnisi odprawiali tantryczne rytuały, przedstawiając w symbolicznym tańcu najważniejsze wydarzenia z życia Padmasambhawy i trudności, jakie napotkał, przynosząc nauki Buddy do Krainy Śniegów. Do klasztoru zjeżdżali ludzie z całej prowincji, by wziąć udział w trwającym przez kilka dni święcie.
Dla młodzieży była to doskonała okazja do spotkań z rówieśnikami. Zgodnie ze starym zwyczajem dziewczyna dawała rzemyki od butów — delikatne cacka, misternie zdobione kolorowymi nićmi — młodzieńcowi, na którego widok szybciej biło jej serce. Niektórzy chełpili się pokaźnymi kolekcjami tych romantycznych trofeów, co często stawało się przyczyną zazdrości przyjaciół i wściekłości wzburzonych sympatii. Myślę, że młodzi ludzie na całym świecie zachowują się tak, jak zachowywaliśmy się my: tańczą, śpiewają, zakochują się, przeżywają męki zazdrości, popisują się i robią setki innych nierozsądnych rzeczy. Często w wyrażaniu uczuć pomagały nam pieśni (zajmowały one ważne miejsce w naszej kulturze). Ich przesłanie było zwykle bardzo czytelne:
Kiedy dziewczyna obawiała się, że ukochany nie jest jej wierny, śpiewała:
A gdy dowiadywała się, że jej miejsce może zająć inna:
Jeżeli młodzieniec uznał, że nie wystarcza mu jedna ukochana, śpiewał:
A jeśli porzuciły go obie, jedna z nich mogła zaśpiewać:
Do dziś pamiętam zapachy jesieni — siana, opadających liści, przekwitających dzikich kwiatów i świeży, żywiczny zapach drzew, które ścinaliśmy przed nadchodzącymi mrozami. Nie należałem do dobrych drwali: ten okres kojarzył mi się przede wszystkim z pęcherzami na dłoniach.
Wtedy też zarzynaliśmy zwierzęta, by zrobić zapasy mięsa na zimę. Przygotowywano kiełbasy, kaszanki i galarety; część mięsa cięto na paski i suszono, większość jednak wieszano w lodowatej spiżarni, której drzwiczki wychodziły na północ.
W dziesiątym miesiącu nasza rodzina obchodziła szczególne święto. Zapraszaliśmy około czterdziestu mnichów, by odprawili rytuały, mające zapewnić pomyślność naszemu domowi.
* * *
Po roku posuwająca się na wschód armia tybetańska poniosła pierwsze poważne porażki. Wycofujące się wojska chińskie zostały wzmocnione posiłkami i odepchnęły nieliczne oddziały tybetańskie, wkraczając do wschodniego Tybetu. I znów nadszedł dzień, gdy z Zamku Smoka zniknął lwi sztandar, zastąpiony przez żółto-czerwone flagi rządu narodowego. Ojciec szalał z wściekłości i miotał się po domu, przeklinając okupanta. Przez kilkanaście dni staraliśmy się schodzić mu z drogi.
Ja nie przeżywałem narodowej klęski czy utraty niepodległości — na to byłem zbyt młody, zbyt nieświadomy i zbyt zajęty młodzieńczymi marzeniami. Czułem tylko przytłaczający smutek. Do zeszłego roku nigdy nie widziałem naszych żołnierzy i naszej flagi; nigdy też nie spotkałem prawdziwego generała. Utożsamiłem się z nimi całkowicie. To była moja armia, mój sztandar, mój generał. Ich podboje stały się moimi podbojami; z całego serca życzyłem im kolejnych zwycięstw, które okryłyby ich nieśmiertelną sławą. I ten dziecięcy sen rozwiewał się teraz jak poranna mgiełka w promieniach wschodzącego słońca.
Czekała nas jeszcze jedna tragedia. Nocą trzynastego dnia jedenastego miesiąca roku wodnego ptaka (1933) opuścił nas Jego Świątobliwość Thubten Gjaco, XIII Dalajlama. Cały kraj pogrążył się w żałobie. Żadna wiadomość nie mogła wywołać takiej rozpaczy, w cień odeszło nawet wspomnienie zeszłorocznej klęski. Kobiety zdjęły biżuterię, opuszczono flagi modlitewne, na dachach domów zapłonęły maślane lampki. We wszystkich klasztorach, świątyniach i domach recytowano modlitwy i odprawiano specjalne rytuały. Matka, ciotka i inne kobiety płakały. Mężczyźni starali się powstrzymać napływające do oczu łzy… niektórzy, zwłaszcza starsi, nie mogli.
XIII Dalajlama był potężnym, mądrym i sprawiedliwym władcą. Odzyskał niepodległość dla Tybetu i wyrwał z rąk Chińczyków wschodnie prowincje — w tym Njarong. Stworzył nowoczesną armię tybetańską, która, choć niewielka, była świetnie wyćwiczona i mogła stawić czoło znacznie liczniejszym wojskom chińskim.
Zniósł karę śmierci i karę okaleczania, które stosowano jeszcze w niektórych regionach. Ograniczył przywileje arystokracji i klasztorów oraz zmienił wiele praw, które krzywdziły prostych ludzi. Nieudolni, leniwi i chciwi urzędnicy zostali zastąpieni lepszymi. Zakazano im uprawiania hazardu i nadużywania alkoholu; pod rządami XIII Dalajlamy musieli ciężko i uczciwie pracować dla swego narodu i państwa. Wprowadzono dziesiątki reform w klasztorach, by wszystkie szkoły buddyzmu tybetańskiego mogły zachować czystość i odrębność. Dalajlama uporządkował stare ceremonie i tradycje, zarówno duchowe, jak świeckie, pomagając zwykłym ludziom dojrzeć najgłębszy sens naszej kultury i przywracając im poczucie narodowej tożsamości. Uważaliśmy go za najlepszego i największego przywódcę w historii Tybetu i nazywaliśmy Wielkim Trzynastym.
Punktem honoru całego narodu stało się wystawienie Dalajlamie godnego mu grobowca. Choć naszą prowincję okupowali Chińczycy, zebraliśmy i wysłali do Lhasy ogromne ilości złota, srebra i kamieni szlachetnych — dar wiernego ludu Njarongu.
Czas tępił ostrze bólu i powoli zaczęliśmy wracać do normalnego życia. Jednak w naszych sercach pozostała pustka; wszyscy modliliśmy się żarliwie, by Dalajlama wrócił do nas jak najszybciej.
* * *
Kiedy ukończyłem dwudziesty rok życia, rodzice zapragnęli, bym się ożenił. Wybrali już dziewczynę — córkę Czigo Canga, wodza klanu z Khongsze. Nasza rodzina nie należała do bogatych, a ojciec był tylko wodzem strzały, cieszył się jednak wielkim szacunkiem jako człowiek uczony i niezwykle prawy. Omówiono więc wszelkie szczegóły, dotyczące małżeństwa i poinformowano mnie o tym, gdy nadeszła pora. Zaprotestowałem, by pokazać rodzicom, że to ja mam się żenić, ale zadowoliwszy się tym krótkim przedstawieniem, udzieliłem zgody. Dziewczyna nazywała się Nima Co; miała dziewiętnaście lat i była bardzo piękna. Ilekroć spotykałem ją na tańcach czy podczas uroczystości, starałem się, by zwróciła na mnie uwagę. Myślę, że rodzice doskonale zdawali sobie z tego sprawę. W małej społeczności, takiej jak nasza, wszystkie tajemnice mają krótki żywot.
Pierwszym krokiem do małżeństwa było oficjalne spotkanie wstępne, podczas którego obie rodziny omawiały mało romantyczne, lecz niezbędne szczegóły. Tradycyjnie towarzyszyło mu skromne, ceremonialne przyjęcie. Jeszcze przed paru laty podczas takiej uroczystości śpiewano chełpliwe pieśni, sławiące przewagi obu rodzin. Jako że nie skąpiono sobie alkoholu, dochodziło przy tym często do sprzeczek, kłótni a nawet bójek, zrezygnowano przeto z tego obyczaju.
Mój ojciec musiał słono zapłacić za pannę młodą — trzydzieści doce, trzy tysiące srebrnych dolarów. Ponieważ pochodziła z bogatego domu, jej udział w rodzinnym majątku sprawiał, że w perspektywie nie powinniśmy na tym stracić. Prawdę mówiąc, okazało się, że wniosła znacznie więcej niż mogliśmy oczekiwać. Kiedy parę lat później odwróciło się ode mnie szczęście, bez wahania oddała swą biżuterię i ozdoby, by wybawić mnie z kłopotów. Ale dojdziemy i do tego.
Poważne przygotowania rozpoczęły się od warzenia piwa i destylowania araku. Zapytano o radę mnicha-astrologa, a ponieważ uznał on wszystkie znaki za sprzyjające i pomyślne, ustalono datę ślubu. W przeddzień, wieczorem, mój drużba Nima z trzema innymi bliskimi przyjaciółmi zawiózł do domu dziewczyny przepiękną dri jako prezent dla przyszłej teściowej — nazywaliśmy to „ceną mleka”, mającą wynagrodzić matce utratę córki — oraz inne tradycyjne dary: jedwabne szarfy, księgi religijne i nową drewnianą miskę, w której panna młoda miała umyć włosy. Po przekazaniu podarunków odbywała się krótka uroczystość, którą obyczaj kazał zakończyć wręczeniem wszystkim obecnym ceremonialnych szarf i drobnych monet.
Wstał cudowny poranek. Włożyłem nowe ubranie i czekałem. W domu kończono ostatnie przygotowania, w kuchni kłębił się tłum kucharzy, służby i krewnych. Wszyscy mieli coś do zrobienia i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Patrzyłem na to wszystko z rosnącym niepokojem. Przed domem po obu stronach drogi ustawili się starcy z wiadrami wody. Uważano to za pomyślny znak i nadjeżdżająca rodzina panny młodej wręczała im zawsze prezenty. Większość młodzieży z naszej wsi wyjechała naprzeciw orszakowi.
Kiedy w oddali pojawili się jeźdźcy, wyszliśmy ich powitać. Cała grupa zatrzymała się na granicy naszego majątku i jeden z moich przyjaciół ruszył naprzód, by podprowadzić konia panny młodej do domu. Wyglądała przepięknie w jedwabnych szatach i klejnotach. Długie, lśniące warkocze ozdobiła koralami. Na szyi miała misternie rzeźbiony relikwiarz, wysadzany szlachetnymi kamieniami.
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się nieśmiało. Odwzajemniłem jej uśmiech, czując nagły przypływ nieznanego szczęścia. Zeskoczyła z siodła na skrzynkę przykrytą jedwabiem, a moja matka wprowadziła ją na podwórzec, gdzie obie trzykrotnie okrążyły olbrzymią beczkę, napełnioną świeżą wodą. Następnie wszyscy usiedliśmy na matach, by odmówić z mnichami krótką, rytualną modlitwę, mającą zapewnić rodzinie szczęście. Potem pannę młodą wprowadzono do kuchni, gdzie dostała kubek mleka. Zanurzyła w nim koniuszek serdecznego palca i strzepnęła kilka kropel jako ofiarę dla bogów. Z kuchni zaprowadzono nas do pomieszczenia, w którym stał ołtarz, by mnisi i lama, mój brat — Czandi Rinpocze, udzielili nam błogosławieństw. Następnie przeszliśmy do rodzinnego skarbca, gdzie przechowywano mistyczną strzałę, symbolizującą powodzenie i szczęście naszego rodu.
Rozpoczęła się uczta, która miała trwać trzy szalone dni. Przyjaciele i krewni składali nam życzenia, wręczali ceremonialne szarfy i podarunki. Wszyscy, nawet mój ojciec, upili się do nieprzytomności; tańcom i śpiewom nie było końca. Mieliśmy pieśni na każdą okazję i ślub nie mógł tu być wyjątkiem.
Czwartego dnia pojechaliśmy do domu mojej żony, gdzie odbyła się podobna uroczystość. Ucztowaliśmy przez kolejne trzy dni, by wrócić wreszcie do domu i zacząć razem nowe życie.
Nigdy, nawet przez chwilę, nie zdarzyło mi się wątpić w mądrość rodziców, którzy wybrali mi żonę. Choć, jak mi się zdaje, szczęśliwe małżeństwa należą do wyjątków, w tym względzie odziedziczyłem chyba szczęście mego ojca. Nima Co była wspaniałą kobietą. Jeśli mogę być czegoś pewny, to tego, że na nią nie zasługiwałem. Miała wszystko, czego może pragnąć mężczyzna: zapierającą dech w piersi urodę, łagodność, serce do pracy i, jak moja matka, wielkie oddanie dla religii. Niezależna i harda, choć czasami nie zgadzała się z moimi decyzjami, zawsze była bezgranicznie lojalna i wiernie stała u mego boku do ostatnich chwil swego życia.
- Do Miasta Bogów
Choć Chińczycy okupowali Njarong i część wschodniego Tybetu, nigdy nie zdołali nas ujarzmić ani złamać naszego ducha. Mimo ciągłych sporów i waśni między klanami, często występowaliśmy zbrojnie przeciw znienawidzonym okupantom. Dwukrotnie wypierano nawet chiński garnizon z Zamku Smoka. Co ciekawe, powstaniami tymi kierowała kobieta.
Rodzina Gjari Cang należała do najstarszych we wschodnim Tybecie i przewodziła plemionom górnego Njarongu. Czime Dolma, nieodrodna córka tego rodu, przyszła na świat u schyłku XIX wieku. Była niezbyt wysoka, miała zwodniczo słodką twarz, ubierała się jak mężczyzna i nigdy nie rozstawała się z bronią. Dzięki swej odwadze, mądrości i dalekowzroczności zdobyła pozycję przywódcy. Prowadziła niezliczone batalie przeciwko różnym klanom. Nienawidziła Chińczyków i wszystkiego, co chińskie.
W 1935 roku, podczas tzw. Wielkiego Marszu, pojawił się w Njarongu oddział Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Czime Dolma prowadziła wówczas jedną z wojen rodowych i atakowała chiński garnizon wojsk narodowych w Njarongu, ale za swych wrogów uznała i komunistów. Ogłosiła, że rozprawi się z każdym Tybetańczykiem, który odda lub sprzeda jedzenie „czerwonym Chińczykom”. Bezustannie nękała maszerującą kolumnę nagłymi atakami z zasadzki. Zebrała swoich ludzi i udała się na południe, do Thau, gdzie stoczyła kilkanaście krwawych potyczek z wojskami chińskimi. Niemniej wkrótce musiała wycofać się do Drango i tam, w pobliżu klasztoru, wydała komunistom wielką bitwę.
W walkach z czerwonymi wsławili się również Ako Heszej Gjaco, przywódca koczowników ze wschodniego Njarongu, oraz Pon Njuku Agen z Njarongu dolnego. Obaj zabili wielu chińskich żołnierzy, atakując tyły kolumn, od strony niedostępnych wąwozów i jarów. Mówiło się, że Ako Heszej Gjaco zgładził ponad stu żołnierzy, a Pon Njuku Agen — około sześćdziesięciu. Wypada tu przecież dodać, że komunistyczni żołnierze, biorący udział w Wielkim Marszu, byli słabo uzbrojeni i wycieńczeni.
Czerwoni odeszli po czterech miesiącach i Czime Dolma mogła zająć się pilniejszymi sprawami. W 1936 roku zaatakowała Zamek Smoka, wypierając garnizon chińskich wojsk narodowych, ale po kilku miesiącach musiała się wycofać, gdyż nadciągnęły znacznie większe siły. Dolma była jednak nieugięta: w 1939 roku ponownie przypuściła atak na fortecę, zabijając ponad pięćdziesięciu żołnierzy; reszta uciekła. Okupowała Zamek przez cztery miesiące — do chwili pojawienia się armii chińskiej. Tym razem była ona znacznie potężniejsza i zepchnęła oddział Dolmy aż do jej rodowej siedziby w górnym Njarongu. Chińczycy oblegali fortecę przez pewien czas, by w końcu ją spalić. Dolma została pojmana — skutą łańcuchami przywleczono do Zamku Smoka i wtrącono do lochu. Pozostała dumna i wyzywająca do ostatniej chwili. Ludzie mówili, że kiedy stanęła przed plutonem egzekucyjnym, wykrzyknęła:
— Nigdy nie poddam się Chińczykom! Umieram za wolność mego narodu i kraju. Nie zapomnij o mnie, ludu Njarongu!
* * *
W 1939 roku spełniło się moje dziecięce marzenie odwiedzenia Świętego Miasta. Mieszkańcy wschodniego Tybetu modlili się o zobaczenie Lhasy — stolicy kraju i głównego ośrodka naszej religii i kultury — choć raz w życiu. Liczni mnisi z Khamu studiowali w klasztornych uniwersytetach Lhasy: Sera, Gandenie i Drepungu. Wielu z największych i najsłynniejszych uczonych, lamów i świętych naszego kraju pochodziło ze wschodniego Tybetu.
Podróż do Lhasy, konno lub pieszo, wiązała się z wieloma trudnościami i niebezpieczeństwami. Osoby szczególnie religijne i ci, którzy uznali, że muszą odpokutować za swoje winy, zwłaszcza rabusie i myśliwi, dosłownie odmierzali ją swymi ciałami. Wyciągając się na ziemi ze złożonymi nad głową dłońmi, kładli przed sobą trzymany w nich kamyk. Następnie wstawali, podchodzili do kamyka, podnosili go i składali kolejny pokłon. Owijali łokcie i kolana pasami grubej skóry, ale nawet ona ścierała się nim dotarli, po latach, do celu wędrówki. Wielu umierało w drodze — wiara naszego ludu była zaiste bezgraniczna.
Najpierw udałem się do Dharcedo, tybetańskiego miasta i centrum handlowego na granicy z Chinami, po towary, które zamierzałem sprzedać w Lhasie. Kupiłem jedwabie i brokaty, przeznaczone dla bogatych mieszczan, kostki chińskiego atramentu, tabakę i tanie drobiazgi, takie jak grzebienie, igły i kieszonkowe lusterka. Z Njarongu zabrałem rzeczy, jakie można było dostać tylko u nas, np. trawę, z której uzyskiwano czerwony barwnik do lepionych z campy rytualnych ofiar, torm.
Miałem jechać, z towarzyszącą mi siostrą, Deczen, w grupie Paczena, wodza naszego plemienia, młodszego brata z rodu Gjara Czipa. W sumie było nas dziewiętnaście osób; mieliśmy tyle broni, że nie musieliśmy obawiać się żadnych rabusiów. Wszyscy, z wyjątkiem dwóch starców, postanowili iść pieszo, by zwiększyć płynącą z pielgrzymki zasługę. Nasze konie i muły miały nieść jedynie zapasy i towary. Postanowiliśmy też naśladować Buddę i, o ile to będzie możliwe, żebrać w drodze o pożywienie. Wybraliśmy trasę przez północne wyżyny, krainę koczowników.
Pewnego pięknego poranka pożegnałem się z rodziną, obiecując zapalić lampki w intencji wszystkich krewnych w świątyniach i klasztorach Lhasy. Moja żona, rodzice i krewni wręczyli siostrze i mnie ceremonialne szarfy. Nasze kubki napełniono herbatą i zostawiono na stole, byśmy szybko i bezpiecznie wrócili do domu.
Podróż trwała czternaście miesięcy. Nie musieliśmy się spieszyć, rozkoszowaliśmy się więc wszystkimi nowymi doświadczeniami. Wstawaliśmy przed świtem i w lodowatym mroku jedliśmy poranny posiłek: campę i gorącą herbatę z masłem. Potem siodłaliśmy nasze zwierzęta i zarzucaliśmy na ich grzbiety pakunki z towarami. Czasami poranną ciszę burzyły przekleństwa, sypiące się na głowę upartego muła, który nie zamierzał dać się objuczyć; czasami zirytowany poganiacz śpiewał starą piosenkę:
Potem ruszaliśmy szybkim krokiem, by rozgrzać zmarznięte, zdrętwiałe członki. Ptaki świergotały radośnie w czerwonej poświacie wschodzącego słońca. Większość z nas przesuwała w skostniałych palcach paciorki różańców, szeptała modlitwy i Om mani padme hum, mantrę ucieleśniającego współczucie Czenreziga. Powtarzaliśmy ją setki, tysiące, miliony razy, by zapewnić szczęście i pomyślność sobie i wszystkim istotom całego wszechświata.
W drodze rozmawialiśmy, często żartując i wybuchając śmiechem. Tybetańczycy lubią się śmiać; każde potknięcie, każde niecodzienne wydarzenie — muł, podgryzający kogoś w plecy, nagły podmuch wiatru, zrywający z głowy czapkę i ciskający ją daleko od ścieżki, tłuste świstaki, wyprostowane przy wejściach do norek i piszczące do siebie na widok nadciągającej karawany… Czirrk! Czirrk!… Czirriiik! — wywoływało cichy chichot lub gromki wybuch rubasznego śmiechu.
Często szedłem obok Paczena, trzydziestoletniego, odważnego i niezwykle przystojnego mężczyzny, który był moim dobrym kolegą. Paczen, doskonale świadomy swojej urody, miał zawsze wyzywającą, zuchwałą minę. Uwielbiał bawić się i śpiewać, ale, skory do gniewu, potrafił też być bardzo impulsywny. Stosunki między nim a starszym bratem, Gjurme, układały się bardzo źle, co doprowadziło w końcu do rozbicia rodziny Gjara Czipa i naszego klanu. W podróży towarzyszył Paczenowi syn, Gjaszing Cethar, który przez cały czas niezmordowanie biegał, skakał, fikał koziołki, zadawał tysiące pytań i ciskał kamieniami we wszystko, co się ruszało.
Około południa znajdowaliśmy miejsce na obóz, najczęściej obok strumienia i łąki, i rozbijaliśmy namioty. Zwykle byliśmy już bardzo zmęczeni: powoli zdejmowaliśmy z naszych wierzchowców juki i puszczaliśmy zwierzęta na pastwisko. Mówiło się u nas, że ten, kto potrafi rozkulbaczyć konia z radością i uśmiechem, jest prawdziwym mężczyzną. Każdy miał swoje zajęcie: jedni szli po wodę, inni szukali nawozu na opał i kamieni, z których dałoby się zbudować prowizoryczny piec. Ponieważ z reguły o opał było trud- no, zwłaszcza na wyżynach, jeden muł niósł zawsze zapas drewna. Na wypadek deszczu mieliśmy także skórzaną torbę z suchym nawozem lub drewnem na podpałkę — nazywaliśmy ją „towarzyszem podróży” z powodów oczywistych dla każdego wędrowca, który wycieńczony, głodny i zdenerwowany, usiłował rozpalić mokre drewno podczas burzy.
Pomagając sobie miechem z koziej skóry, już po chwili mieliśmy wspaniałe ognisko. Gdy tylko herbata zaczynała wrzeć, jeden z nas radośnie obwieszczał to towarzyszom, krzycząc i wymachując chochlą.
Po zjedzeniu gorącego posiłku, rozbijaliśmy małe, podróżne namioty z wodoodpornej bawełny i najstarsi wędrowcy ucinali sobie drzemkę. Reszta rozchodziła się po okolicy, odwiedzając pobliskie świątynki lub pustelnie. Jeśli w pobliżu obozowali koczownicy, szliśmy pogawędzić z nimi lub wyprosić trochę masła i mleka. Nigdy nie odmawiano nam gościny, a my staraliśmy się odpłacić za nią kilkoma igłami lub paczuszkami tabaki, które na tym odludziu były prawdziwym luksusem.
Wieczorny posiłek spożywaliśmy zawsze przed zachodem słońca. Kiedy zapadał zmrok, paliliśmy fajki i gawędziliśmy przy ledwie już tlących się polanach. Kolejno wschodziły gwiazdy, aż wreszcie cały nieboskłon rozbłyskał ich tajemniczym blaskiem. W naszym kraju niebo jest tak czyste, a światło gwiazd tak jasne, że nawet rzuca cień. Pokazywaliśmy sobie gwiazdy i konstelacje: Północny Pas (Drogę Mleczną), Minduk (Plejady), Siedmiu Braci Północy (Wielką Niedźwiedzicę) i wiele, wiele innych. Gwiazdy były naszym zegarem; Siedmiu Braci na przykład podpowiadało, że pora już wstawać. Do snu układaliśmy się na twardych filcowych matach; kurtki zmieniały się w koce, a długie rękawy w poduszki. Po dniu spędzonym w drodze nikt nie miał kłopotów z zaśnięciem.
* * *
Po kilku dniach dotarliśmy do wielkiego klasztoru Dzogczen, skąd ruszyliśmy ku rzece Driczu, rzece Widmo. Przekroczyliśmy kłębiące się wody na wielkim, drewnianym promie, który prąd zniósł o kilka mil w dół rzeki nim dobiliśmy do drugiego brzegu.
Przez kilka dni wędrowaliśmy przez królestwo koczowników; teraz rozpościerały się przed nami prawdziwe Wyżyny — bezkresne, monotonne łąki, przecięte tu i ówdzie niskimi pasmami górskimi. Trawa rośnie tu mniej obficie i, naszym zdaniem, jest znacznie twardsza, ale i lepsza dla zwierząt, niż ta bujna, soczystozielona, porastająca niziny. To kraina kjangów, wędrujących w wielkich stadach, brązowawych, dzikich i pełnych wdzięku zwierząt, przypominających osły. Jednak w przeciwieństwie do pracowitego osła kjang jest niezwykle zwinny, rączy i płochliwy — na widok człowieka całe stado zrywa się do biegu, jak gdyby kierowała nim jedna myśl. Na wyżynach spotykało się też duże stada antylop o wyśmienitym mięsie.
Krainę tę zamieszkuje również wielki brązowy niedźwiedź tybetański, dremu, pokryty długim, gęstym, czerwonawym włosem — znacznie większy od swego czarnego kuzyna. Ten wszystkożerny niedźwiedź żywi się głównie świstakami, od których roi się w tym regionie. Niezgrabny dremu jest kiepskim łowcą; jego zachłanność była u nas przysłowiowa: o człowieku, który ponosi straty z powodu własnej chciwości, mówi się, że postępuje „jak dremu polujący na świstaki”. Głodny dremu wyrywa wielkie grudy ziemi, by dobrać się do norki, i kiedy wreszcie uda mu się schwytać świstaka, zamiast go zjeść, wpycha zwierzątko pod swój olbrzymi zadek i rozgląda się za następną ofiarą. Oczywiście, gdy usiłuje schwytać kolejnego świstaka, pierwszy wyślizguje się spod niego i umyka. A dremu, zaślepiony chciwością, dalej poluje w ten jałowy, bezmyślny sposób.
Nomadowie z północy są twardymi, niezależnymi ludźmi. Jeśli potrafi się przełamać ich początkową rezerwę i powściągliwość, okazują się wspaniałymi, szczerymi, lojalnymi i szczodrymi kompanami. Gdy koczownik ofiarowuje komuś swą przyjaźń, zgina wskazujący palec prawej ręki na palcu owego człowieka i wypowiada słowa świętej przysięgi.
Koczownicy nie różnią się właściwie od przeciętnych Tybetańczyków, posługują się jednak innym dialektem. Wydają się niemal doskonale uodpornieni na zimno: często nawet zimą obnażają torsy, obwiązując ciężkie, owcze skóry wokół bioder. Kochają wolność otwartych przestrzeni; młodzież często woli spać na ziemi niż w ciepłym, przytulnym namiocie. Nie boją się śniegu: wręcz przeciwnie, cieszą się zeń, gdyż chroni przed mrozem jak kołdra. Rankiem po prostu wstają, otrząsają się z białego puchu i zabierają do pracy z taką miną, jakby spędzili noc na luksusowym łożu.
Ich czarne namioty, tkane z ciężkiej wełny jaków, są duże i prze- stronne. Zwykle dla osłony przed wiatrem otacza się je niską ścianą z darni. Wnętrze, niemal tak komfortowe jak w chłopskiej chacie, przedziela się skrzyniami na kilka pomieszczeń. Środkowe zajmuje z reguły ołtarz i najstarsi członkowie rodziny. Główną izbą jest oczywiście kuchnia. Koczownicy budują palenisko na szczycie dwóch par rogów dzikiego jaka, które wbija się w ziemię jak nóżki stolika. Nie używają drewna, lecz suchego nawozu jaków i owiec, który stanowi doskonały opał.
Byt tych ludzi zależy od owiec i jaków. Duże stado nazywa się u nas kar tri nak tong: „dziesięć tysięcy białych i tysiąc czarnych”. Białe to, ma się rozumieć, owce, a czarne — jaki. Do utrzymywania tak wielkich stad zmuszały koczowników trudne warunki: wilki, rabusie i niespodziewane burze śnieżne, które potrafiły zabić większość zwierząt.
Jak jest naprawdę cudownym zwierzęciem, a liczba korzyści, jakie przynosi Tybetańczykom, nie ma końca. To doskonałe zwierzę pociągowe może też być świetnym wierzchowcem, cenionym zwłaszcza przez starszych i słabych z uwagi na miękki, łagodny chód. Znacznie silniejszy od muła, jest przy tym łagodniejszy i mniej buntowniczy. Może ciągnąć pług, choć, jak już wspominałem, lepiej nadają się do tego krzyżówki. Dzięki gęstej, zbitej sierści i nieustępliwości nie ma sobie równych, gdy trzeba przebijać się przez śniegi. Ową sierść ścina się jak wełnę i wytwarza z niej różne przedmioty: liny, proce, grube, nieprzemakalne koce, worki, torby i ciężkie, czarne namioty, doskonale chroniące przed najdzikszymi nawet porywami wiatru. Brzuch jaka porasta sierść delikatniejsza, z której robi się doskonałe, ciepłe ubrania. Jego mięso jest znacznie smaczniejsze i bardziej pożywne niż wołowina czy baranina. Ze skóry robi się między innymi juki; ponieważ jest wyjątkowo twarda, pokrywa się nią również skrzynie i kufry, które dzięki temu są niemal niezniszczalne. Tam, gdzie trudno o gwoździe, rzemieniami ze skóry jaka wiąże się płoty. Zastosowanie znajdują nawet kosmate jacze ogony — odpędza się nimi muchy i wyciera kurz.
Samice jaka, dri, są bardzo mleczne, a ich mleko jest tak tłuste, że ma żółtawy kolor. Wspaniale smakuje, jeśli je lekko rozwodnić; pachnie ziołami i dzikimi kwiatami. Uzyskiwane zeń masło umieszczano w hermetycznych pojemnikach ze skóry; jedzono je, sprzedawano, wymieniano na inne towary, płacono nim podatki i wręcza- no w prezencie. Służyło do oświetlania domów i świątyń, a wcierane w skórę chroniło przed lodowatym wiatrem. W naszych stronach opowiadano zabawną historię o tym, jak to niezwykłe zwierzę trafiło do Tybetu.
Przed wiekami jak, wraz ze swym bratem wodnym bawołem, mieszkał na gorących pustkowiach Indii. Pewnego dnia sprytny jak powiedział bawołowi, że chce ruszyć na północ po sól dla nich obu. Poprosił, by bawół pożyczył mu swoją sierść, gdyż własna nie ochroni go przed mrozami odległej krainy. Bawół, któremu pociekła ślinka na myśl o obiecanej soli, przystał na to z ochotą, a kosmaty jak powędrował w pożyczonym futrze na północ. Kiedy dotarł wreszcie do celu, pomyślał, że trafił do wołowego raju bezkresnych pastwisk, kryształowej wody i soli, i postanowił w nim zostać. Dlatego też aż do dziś biedny wodny bawół nie ma futra. Jeśli uważnie przyjrzycie się jego smutnej minie i wiecznie spuszczonej głowie, bez trudu domyślicie się, że wciąż czeka na powrót marnotrawnego brata.
Koczownicy żywili się głównie produktami mlecznymi: masłem, serami, mlekiem i jogurtem. Wymieniali je również na jęczmień. Poza dromą nie jadali właściwie żadnych warzyw. Wielu patrzyło z pogardą na ludzi jedzących warzywa, nazywając ich zwierzętami lub trawożercami. Ale i wieśniacy, i mieszkańcy miast nie pozostawali im dłużni. Obfitość protein i niemal zupełny brak w diecie nomadów składników nie podlegających trawieniu musiały prowadzić do obstrukcji. Nie zliczyłbym zabawnych opowieści o zaklęciach i błaganiach, jakie zanosi do nieba koczownik, usiłując odpowiedzieć na — tak w jego przypadku bolesny — zew natury.
Nomadowie wykazują wielką słabość do araku. Jeśli go mają. Zdobyć go mogą tylko w jeden sposób — udając się do wsi. A wtedy folgują swoim zachciankom. Pewien koczownik, wlawszy w siebie większą ilość tego zacnego trunku, miał powiedzieć: „To naprawdę cudowny napój — choć jestem nagi, nie czuję chłodu, choć jestem tchórzem, stałem się odważny, i choć jestem głupi, arak czyni mnie dowcipnym”. Nie muszę chyba dodawać, że to żart jakiegoś złośliwego wieśniaka.
Koczownicy hodowali też konie, by z ich pomocą doglądać stad. Swe obozy przenosili tylko wtedy, gdy trzeba było zmienić pastwisko. Większość plemion była doskonale zorganizowana; pastwiska — zimowe i letnie — dzielono między rodziny sprawiedliwie i demokratycznie: metodą losowania. Oczywiście nie była ona doskonała: czasami dochodziło nawet do walk, gdy jakaś rodzina uznała, że losowanie przeprowadzono nieuczciwie, lub wpadła w furię z powodu pechowego wyniku. Koczownicy dzielili się na plemiona, których przywództwo było z reguły dziedziczne, choć pewne szczepy z zachodniego Tybetu i północnych okolic Lhasy wybierały wodzów. Rezultaty takich wyborów oficjalnie zatwierdzał przedstawiciel rządu lub lokalny gubernator. Wielu przywódców posiadało ogromny majątek i wpływy. Niektórzy mieli namioty, mogące wygodnie pomieścić pięćset osób. Korzystano z nich podczas spotkań całego szczepu i przewożono w częściach na grzbietach jaków.
Podczas podróży spotykaliśmy czasem samotne dzikie jaki lub ich pary. Drongi, bo tak je nazywamy, potężne bestie pokryte długim, gęstym futrem, zamieszkują bezludne płaskowyże. Mierzą w kłębie nawet do dwóch metrów i osiemdziesięciu centymetrów. Jeśli uda się je upolować, po wypatroszeniu można stanąć wewnątrz ogromnej tuszy, pochylając tylko głowę. Niemniej samotnicza natura, agresywność i nieustraszoność owego zwierzęcia czynią je bardzo trudnym łupem. W dodatku gęsta, skłębiona sierść, gruba, twarda skóra i wreszcie potężna warstwa tłuszczu sprawiają, niczym doskonała zbroja, że kule nie czynią mu większej szkody. Nawet język dronga jest tak ostry, że można nim zedrzeć ludzką skórę. Ta dzika, okrutna bestia jest urodzonym wojownikiem; ponieważ żadne zwierzę nie może dotrzymać mu pola, szuka godnych siebie przeciwników wśród swych pobratymców.
Pojedynek drongów pośród ponurych, skutych lodem skał to zaiste niezwykłe, majestatyczne i porywające widowisko. Najpierw dwa czarne potwory przyglądają się sobie z daleka, potrząsając potężnymi rogami i wściekle ryjąc ziemię racicami. Potem nagle, jak gdyby na dany znak, pochylają łby i ruszają. Ziemia drży i jęczy, uginając się pod ciężarem galopujących cielsk, a przerażone świstaki w popłochu uciekają do nor. Bestie zbliżają się do siebie z rosnącą szybkością; ich łby zderzają się z potwornym łoskotem, rogi zgrzytają rozdzierająco niczym lawina spadających kamieni. Takie uderzenie strzaskałoby głaz, ale byki potrząsają tylko łbami i cofają się do kolejnej szarży. Wreszcie po kilkunastu atakach jeden z drongów, ogłuszony, wycofuje się chwiejnie, a zwycięzca dumnie podrzuca łeb, jak gdyby teraz wyzywał na pojedynek samo niebo.
Ludzie, mimo że ryzykują życiem, próbują polować na drongi. Jeden daje więcej mięsa niż trzy — cztery jaki, które nie należą przecież do zwierząt małych. Ubicie dronga świadczy o wielkim męstwie i zręczności łowcy, warte jest więc pieśni:
Musiał to być strzał z bliska, z boku, przez płuca. Strzelanie w głowę dronga nie ma najmniejszego sensu, gdyż kule odbijają się od twardego jak diament łba; serce dzikiego jaka jest również doskonale osłonięte. Słabi, tchórzliwi myśliwi atakują dronga w kilku czy nawet kilkunastu i palą do niego, póki nie padnie. Metoda ta — nie dość, że okrutna — jest również zawodna. Zdarzało się przecież, że to wspaniałe zwierzę, trafione nawet czterdziestoma kulami, tratowało swych prześladowców, raniąc ich lub zabijając.
Potężne rogi dronga były bardzo cenione. Ozdabiano je srebrem, koralami i turkusami, by podawać w nich arak lub piwo. Koczownicy używali skóry z piersi dronga, zdecydowanie najtwardszej, do ćwiartowania tusz. Na wyżynnych pustkowiach, gdzie nie rosną żadne drzewa, koczownicy robią ze skóry drongów maszty do namiotów. Najpierw tną skórę na długie paski, a następnie zszywają je nicią, zrobioną z jelit, w długie rurki, które wypełniają mokrym piaskiem i zaszywają na końcach. Takie tuby zostawia się na noc na dworze, by zamarzły i spęczniały, a potem suszy na słońcu, póki skóra nie stwardnieje jak żelazo. Wówczas rozcina się jeden koniec i wysypuje piasek. W ten sposób uzyskuje się lekki, niezwykle twardy maszt, który może utrzymać nawet bardzo ciężki namiot.
* * *
O trzy dni od brzegów Rzeki Widmo leżało stosunkowo duże, handlowe miasto Kjikudo, centrum tybetańskiego handlu herbatą. Odwiedzają je wszystkie karawany, zmierzające na wschód, do Chin, i większość tych, które wędrują z Lhasy do wschodniego Tybetu. Choć Kjikudo było miastem tybetańskim, zostało zdobyte przez generała Ma Pu Fanga, chińskiego muzułmanina (Hue Hue), który podbił również i zajął tybetańską prowincję Amdo. W pobliżu miasta leżał słynny ołtarz, nazywany nie wiedzieć czemu „Mani Chin” („mani” to popularna nazwa mantry Czenreziga, Om mani padme hum). Był to zakątek wypełniony niezliczonymi kamieniami, z których każdy, od najmniejszego do największego, nosił świętą inskrypcję. W okolicy mieszkała grupa ludzi, którzy rzeźbili owe napisy. Świątobliwi pielgrzymi kupowali od nich kamienie i układali je na rosnącym stosie, by przysporzyć sobie zasług. Z Kjikudo ruszyliśmy Herbacianym Szlakiem do Lhasy.
Wędrowaliśmy powoli, odwiedzając po drodze tajemnicze, ukryte przed ludźmi pustelnie i świątynie. Ósmego miesiąca dotarliśmy do miasteczka Nagczukha, tradycyjnego miejsca spotkań nomadów i siedziby administracji całego północnego Tybetu (Hor), które leży na skrzyżowaniu szlaków karawan kupców i pielgrzymów. Nagczukhę dzieliło od Lhasy już tylko dziesięć dni marszu.
Otrzymaliśmy tu wspaniałą wiadomość: w małej wiosce w Amdo odkryto czternastą inkarnację Jego Świątobliwości Dalajlamy. Orszak, który towarzyszył Jego Świątobliwości w podróży do Miasta Bogów, przejeżdżał przez Nagczukhę miesiąc przed naszym przybyciem. Mieszkańcy miasta i okolicznych wiosek wznieśli wzdłuż drogi do Lhasy olbrzymie kadzielnice z ziemi i ozdobili kamienie pomyślnymi symbolami ze sproszkowanej kredy. Dziękowaliśmy losowi za to, że postanowiliśmy odbyć pielgrzymkę w tym właśnie czasie, i przepełnieni radością natychmiast ruszyliśmy w drogę. Przekroczyliśmy transhimalajski łańcuch Njenczen Thanglha i zeszliśmy w dolinę rzeki Kjiczu, Szczęśliwych Wód. Na początku dziewiątego miesiąca po raz pierwszy zobaczyliśmy majaczące w oddali złote wieże i dachy Potali, zimowego pałacu dalajlamów. Nasze serca wypełniło obezwładniające uczucie podziwu, czci i spełnienia.
Złożyliśmy trzy pokłony i podziękowaliśmy bogom za bezpieczne dotarcie do Świętego Miasta. Myślę, że na całym świecie nie ma budowli takiej jak Potala. Miałem wrażenie, że pałac wyrasta ze skały niczym żywa istota, że jest naturalną częścią góry i sercem naszego kraju.
Wjechaliśmy do miasta od południa, przez Ba Nak Szod, przekroczywszy filigranowy most Mindol. Zgodnie ze wschodniotybetańskim obyczajem nie zatrzymaliśmy się nawet na chwilę, by znaleźć kwatery czy choćby wypić kubek gorącej herbaty, lecz ruszyliśmy prosto do głównej katedry. Oddaliśmy cześć Dżoło, obdarzonemu cudowną mocą posągowi Buddy Siakjamuniego, najświętszemu wizerunkowi Tybetu. Ofiarowaliśmy dużo maślanych lampek i pogrążyliśmy się w modlitwie.
Lhasa wydała mi się zdumiewającym, cudownym miejscem. Nigdy nie widziałem tak wielkiego miasta, rozkoszowałem się więc wszystkim, co było dla mnie nowe. Wąskie uliczki wypełniał tłum ludzi z każdego zakątka Tybetu: wysocy mieszkańcy Amdo, śniadzi mężczyźni z położonego na południu Kongpo, krępi Bhutańczycy i grupki koczowników, którzy patrzyli na wszystko szeroko otwartymi oczami, sprawiając wrażenie samotnych i zagubionych. W tłumie pokornych pielgrzymów, mnichów, mniszek, wieśniaków, żebraków i dumnych arystokratów we wspaniałych jedwabnych szatach widziało się również twarze mongolskie i chińskie. Wszędzie stały sklepy i stragany pełne najrozmaitszych towarów, które krzykliwie zachwalali sprzedawcy i kupcy. Odwiedziliśmy wszystkie święte miejsca, ofiarowując w każdym maślane lampki. Po pałacu Potala oprowadził nas znajomy mnich. Wnętrze przypominało bardziej miasto niż budynek; wypełniały je niezliczone święte wizerunki i relikwie. Oddaliśmy cześć poprzednim Dalajlamom, których doczesne szczątki spoczywały w relikwiarzach z litego złota, wysadzanych drogocennymi klejnotami. Bez przewodnika z pewnością zgubilibyśmy się w tym zdumiewającym labiryncie korytarzy, komnat i izb.
Odwiedziliśmy też Akademię Medyczną, położoną na Żelaznym Wzgórzu, Czakpori, tuż obok Potali. Pokłoniliśmy się tu cudownym posągom Czenreziga, Bogini Tary i Amitajusa (pierwszy z nich zrobiony jest z muszli, drugi z turkusa, a trzeci z koralu). Przez kilkanaście dni zwiedzaliśmy Lhasę z jej niezliczonymi świętymi i historycznymi miejscami.
Następnie postanowiliśmy odbyć pielgrzymkę po środkowym Tybecie. Zostawiliśmy konie, muły i większość bagażu u znajomego kupca ze wschodniego Tybetu i, przytroczywszy niezbędne rzeczy do wierzbowych stelaży, ruszyliśmy do Samje, pierwszej świątyni buddyjskiej w Tybecie, i pobliskiego Mendolingu. Następnie powędrowaliśmy na południe do doliny Jarlung, kolebki cywilizacji tybetańskiej, skąd skierowaliśmy się do Densatil, wielkiego klasztoru Phagmodrupów, dynastii lamów, którzy władali Tybetem w XIII wieku. Odwiedziliśmy też klasztor Sang Ri Khamar, wzniesiony przez wielką świętą Maczig Labdron. W Lhobdraku, rodzinnej miejscowości Marpy Tłumacza, oddaliśmy cześć pamięci tego wielkiego guru i jego słynnego ucznia, Milarepy, który na polecenie mistrza musiał własnoręcznie wznieść i zburzyć kilka wież, by oczyścić się ze złych uczynków, jakie popełnił w młodości. Z woli Marpy nietknięta pozostała tylko jedna z nich. Stary, dziewięciopiętrowy dom — obecnie świątynia — był wspaniałym symbolem wielkiej wytrwałości, siły i wiary Milarepy. O dzień drogi od Lhobdraku wznosił się klasztor Lhalunga Pedora — mnicha, który przed wiekami zgładził króla Lang Darmę za to, że usiłował wykorzenić nauki buddyjskie w Tybecie. W Gjangce złożyliśmy pokłon przed wielką stupą Penge, a następnie udaliśmy się do klasztoru Sakja, by oddać cześć pamięci Kungi Gjalcena, który ponownie zjednoczył nasz kraj po upadku wielkiego imperium tybetańskiego, i dotrzeć wreszcie do wielkiego klasztoru Taszilhunpo, siedziby panczenlamów, żeby oddać cześć przechowywanym tu relikwiom.
Do Lhasy wróciliśmy tuż przed uroczystościami noworocznymi i zamykającym je Wielkim Świętem Modlitwy, ustanowionym przez Gjalła Congkhapę, założyciela szkoły Gelug, by przyspieszyć nadejście Buddy Niezmierzonej Miłości, Majtrei. W tym czasie w Lhasie zbierają się wszyscy mnisi z wielkich uniwersytetów klasztornych, a władza nad miastem przechodzi w ręce mnichów z Drepungu. Podczas uroczystości odbywają się bajecznie kolorowe, majestatyczne procesje, specjalne ceremonie i rytuały. W tym roku obchody miały wyjątkowo uroczysty charakter, gdyż towarzyszyła im intronizacja Jego Świątobliwości Dalajlamy. Ma się rozumieć, że dla wszystkich był to wyjątkowo ważny i radosny dzień.
Sama ceremonia intronizacji odbyła się w Parku Klejnotów, letnim pałacu dalajlamów, bez udziału publiczności. Następnie orszak Jego Świątobliwości ruszył w uroczystej procesji do Potali. Był to iście oszałamiający spektakl. Za bajecznie kolorowymi urzędnikami państwowymi wszystkich rang kroczyli ludzie odziani w szaty, pamiętające najświetniejsze dni imperium tybetańskiego (niektórzy nosili sznury korali wielkości pięści rosłego mężczyzny), jeźdźcy w antycznych pancerzach, zbrojni w długie miecze, włócznie i tarcze, kolumny mnichów, dzierżących chorągwie, parasole i niezliczone rytualne przedmioty z drogocennych materiałów. Żadne słowa nie oddadzą przepychu barw, majestatu dźwięków, emocji tłumu i, przede wszystkim, ogromnej dumy i czci, które przepełniały nasze serca.
Wszyscy ludzie, którzy złożyli datki na zorganizowanie owego święta, zostali zaproszeni przed oblicze Dalajlamy. Dzięki hojności Paczena i my mogliśmy skorzystać z tego przywileju. Zebraliśmy się we wspaniałej sali pałacu Potala, by oddać cześć naszemu nowemu władcy, który, patrząc każdemu w oczy z wysokiego tronu, udzielił nam błogosławieństwa. Miał wówczas pięć lat.
Nie zliczyłbym wszystkich świętych miejsc, które odwiedziliśmy w Lhasie, nie będę więc nawet próbował ich opisywać. Wystarczy, jeśli powiem, że znaleźliśmy również czas na sprzedanie naszych towarów i zrobienie ogromnych zakupów. Kupiłem duże ilości wełny, dywany, indyjską bawełnę, koral i prezenty dla krewnych i przyjaciół. A dla siebie wspaniały niemiecki karabin Mannlichera.
Pod koniec piątego miesiąca po raz ostatni pokłoniliśmy się przed posągiem Dżoło i wyruszyliśmy w drogę do domu. Po trzech miesiącach dotarliśmy do Derge, skąd wysłaliśmy do Njarongu posłańca z wiadomością o naszym powrocie.
- Głowa rodziny
W domu czekała na mnie bolesna wiadomość: podczas mojej podróży zmarli rodzice. Choć o uroczystości pogrzebowe zadbali brat i żona, czułem, że muszę zrobić coś jeszcze. Kazałem odprawić specjalne rytuały w intencji ojca i matki, ofiarowałem tysiące maślanych lampek, hojne datki okolicznym klasztorom oraz jałmużnę ubogim i potrzebującym. Wszystko to poważnie nadszarpnęło majątek naszej rodziny, który nigdy nie był wielki. Niemniej tego właśnie pragnąłem.
Kilka miesięcy później wynikł kolejny problem. Mój brat Łangczen postanowił opuścić nas i zamieszkać z pewną kobietą w odległej prowincji. Błagałem, żeby został, ale był nieugięty. W końcu pogodziłem się z tym i zaczęliśmy rozmawiać o podziale naszego dziedzictwa. Brat nie zamierzał doprowadzić do rozbicia rodzinnego majątku; chciał po prostu mieć szansę na rozpoczęcie godziwego życia w innym miejscu. Postanowiłem oddać mu wszystkie jaki i owce i poprosiłem, by zostawił mi ziemię i całą resztę. Wiedziałem, że będzie nam bardzo ciężko — zwierzęta są niezbędne rolnikowi, gdyż bez ich nawozu trudno myśleć o uprawianiu ziemi. Poza tym, miałem na utrzymaniu żonę i resztę rodziny. Jednak brat odparł, że nie zamierza zostać koczownikiem i zgodził się na przyjęcie równowartości naszego stada w gotówce. Zdołałem go spłacić, pożyczając pieniądze od klasztorów i znajomych. Tak więc, kiedy brat odszedł szukać swego szczęścia, zostałem jedyną głową rodziny.
Nasze finanse były w opłakanym stanie. Wydałem więcej, niż przyniosła moja wyprawa do Lhasy. Składane w licznych świątyniach ofiary i prezenty kosztowały mnie tyle, że musiałem pożyczyć pieniądze od lhaskich kupców. Potem zapożyczyliśmy się jeszcze bardziej, by oddać należną cześć pamięci rodziców, ale największym ciosem była decyzja brata. Na duchu podnosił mnie tylko fakt, że rodzinna ziemia i stada pozostały nietknięte. Wiedziałem jednak, że wkrótce stracę i to, jeśli nie spłacę długów. Wszyscy wierzyciele szczerze nam współczuli i nigdy nie wywierali na mnie nacisku, ale nie chciałem przecież w nieskończoność nadużywać ich wielkoduszności. Musiałem jak najszybciej znaleźć sposób na spłacenie długów. Tybetańskie przysłowie mówi: „Kiedy umiera ojciec, syn staje się mężczyzną”. Na moich barkach spoczywała teraz odpowiedzialność za cały dom.
To żona wymyśliła plan działania. Skoro nie mogliśmy spłacić wierzycieli z naszych regularnych dochodów (zbiorów itd.), doszła do wniosku, że muszę zająć się handlem. Zaoponowałem, gdyż nie miałem już żadnego kapitału, ale ona przypomniała, że mamy jeszcze jej klejnoty i ozdoby. Nie bardzo mi się to podobało, ale w końcu dałem się przekonać. Pozostawiłem więc dom, ziemię i stada pod opieką rodziny i wyruszyłem rozpocząć swą krótką karierę kupiecką.
Między Chinami a wschodnim Tybetem rozkwitał handel, którego główny ośrodek stanowiło przygraniczne tybetańskie miasto Dharcedo. Najważniejszym towarem eksportowym Tybetu były tu rogi wszelkich gatunków jeleni; za najlepsze uważano rogi „młode”, odrastające po zrzuceniu starych. Chińczycy robili z nich lekarstwa, mające przywracać siły i młodość. Dużym powodzeniem cieszyło się również piżmo, niedźwiedzia żółć oraz narządy płciowe jeleni, wykorzystywane przy produkcji afrodyzjaków. Właściwości lecznicze przypisywano także ścięgnom i kopytom jeleni, a ich płody uważano za najdoskonalszy środek uśmierzający dla ciężarnych. Chińczycy kupowali też od nas lecznicze zioła; największym powodzeniem cieszył się biały korzeń bhimu oraz pewna dziwna roślina, jarca gunbu, która latem jest trawą, a zimą zmienia się w owada. Wschodni Tybet eksportował też skóry, wyroby z wełny, futra, sól i złoto.
Z Chin sprowadzaliśmy herbatę, jedwabie, brokaty, tabakę, tytoń, broń i amunicję oraz drobiazgi, takie jak igły, grzebienie, lustra, porcelanę itd. Ruszyłem więc szlakiem wszystkich kupców do Dharcedo, gdzie zakupiłem towary. Pech i brak doświadczenia sprawiły, że popełniłem wiele błędów. Zupełnie niepotrzebnie starałem się naśladować wielkich kupców, dysponując bardzo skromnymi funduszami. Po roku zamiast dochodów miałem straty. Na szczęście niewielkie.
Ale wkrótce karta odwróciła się, czyli, jak mówimy w Tybecie, „ruszył mój wietrzny koń”. Korzystając z rady znajomego kupca, pojechałem na wschód do Lithangu, który leży w pobliżu granicy Yunnanu. Można było tam kupić opium z makowych pól Birmy i Yunnanu. Nabyłem dość tanio dużą ilość i przewiozłem na złotodajne pola górnego Njarongu, Thau i Drango. Moimi klientami byli głównie oficerowie armii narodowej, którzy odsprzedawali opium żołnierzom i chińskim kulisom, wydobywającym złoto. Większe ilości wysyłali również do Chin. Zyski były niezwykle wysokie, lecz całe przedsięwzięcie trudne i bardzo niebezpieczne. Musiałem przemierzać wielkie odległości, na szlakach grasowali bandyci, a chińscy urzędnicy domagali się wysokich łapówek. Udało mi się jednak przeżyć i zarobić. Po roku spłaciłem wszystkie długi i odłożyłem nawet trochę pieniędzy dla moich bliskich.
Nie było tego tyle, by „zbudować srebrny most”, ale rodzina postanowiła uczcić nasze powodzenie pielgrzymką do Lhasy. Żona bardzo chciała zobaczyć Święte Miasto, gdyż poza mną i siostrą nie był tam jeszcze nikt z naszej rodziny. Ruszyliśmy więc w drogę: moja żona, mój młodszy brat Czandi Rinpocze, Nima i większość służby (w sumie jakieś dwadzieścia osób). Tym razem wszyscy jechaliśmy konno. Wybraliśmy drogę środkową, wiodącą przez Czamdo. Nasza wyprawa trwała ponad rok. Opuściliśmy Dhunkhug jesienią 1944, a ostatni etap pielgrzymki — z wielkiego klasztoru Drzewa Sandałowego, Sok Cenden Gon — zakończyliśmy w dziesiątym miesiącu następnego roku.
W roku 1946 zbudowałem nowy dom, a przyjaciele i krewni cieszyli się z nami, widząc, że rodzinie znów dopisuje szczęście. Smuciło nas tylko jedno — moja żona nie mogła zajść w ciążę. Dręczyła się tym i składała ofiary w wielu świątyniach, modląc się bezustannie o syna. Do Lhasy pojechała przede wszystkim po to, by wznieść modlitwy przed świętym posągiem Dżoło Rinpocze. Nie zostały one jednak wysłuchane.
W naszym kraju brak dzieci, a zwłaszcza syna, który kontynuowałby rodzinną linię, uważano za wielkie nieszczęście. Majątek mężczyzny mierzono przede wszystkim liczbą synów. Była to też kwestia przetrwania. Każda rodzina potrzebowała twardych, silnych, młodych mężczyzn, którzy potrafili pracować i bronić bliskich przed rabusiami i wrogami. Wielu przyjaciół i krewnych radziło mi, bym wziął drugą żonę. Choć nie kłóciło się to z naszymi zwyczajami, byłem temu przeciwny. Bardzo kochałem żonę i wiedziałem, że druga kobieta w domu może unieszczęśliwić nas wszystkich. Rozwiązanie problemu znalazła oczywiście żona. Pewnej nocy powiedziała mi:
— Nie mogę patrzyć, jak dręczysz się brakiem potomka. Ożeń się ponownie, potrzebujemy przecież syna.
— Nie — odparłem. — Zastanawiałem się już nad tym i nie chcę drugiej żony. Nie martw się. Taka jest nasza karma.
— Ja też o tym myślałam i wiem, co cię niepokoi. Obawiasz się konfliktów między mną a drugą żoną. Niepotrzebnie. Jeśli będzie bliska i tobie, i mnie, nie będzie żadnych problemów. Wiesz, że mam młodszą siostrę. Właśnie skończyła siedemnaście lat. Bardzo ją lubię i będę szczęśliwa, jeśli pojmiesz ją za żonę.
Wiedziałem, że to najlepsze rozwiązanie. Wiedziałem też, oczywiście, że młodsza siostra mojej żony jest zdrową, miłą dziewczyną, która nie przysporzy nam żadnych kłopotów.
— Muszę to przemyśleć — odparłem.
Żona wstała i poszła do kuchni. Zatrzymała się w drzwiach i powiedziała:
— Moja matka wie o wszystkim. I ona, i siostra zgadzają się ze mną. Zawsze byłeś dla mnie bardzo dobry. Znacznie lepszy, niż większość mężczyzn dla swoich żon. Moja matka lubi cię i czuje, że w każdej sytuacji zrobisz to, co najlepsze dla jej córek… Proszę, nie wahaj się. Ożeń się z moją siostrą — z tymi słowami wyszła zrobić kolację.
Cieszyłem się, że jej rodzina ma o mnie dobre zdanie. Zgadzałem się z żoną, ale nie chciałem działać pochopnie. Potrzebowałem czasu do namysłu. Niestety, zwłoka okazała się przyczyną wielu kłopotów.
Przedyskutowałem tę sprawę z Paczenem z rodziny Gjara Czipa, wodzem naszego plemienia i moim przyjacielem. Pomysł mojej żony przypadł mu do gustu i radził, bym ożenił się z jej siostrą. Kiedy wychodziłem, dodał, że nie widzi tu żadnych problemów, ale poradził dobrze przemyśleć decyzję. Zwykle był bardzo porywczy, ucieszyłem się więc, że rozmawiał ze mną tak rozważnie i trzeźwo.
Po kilku tygodniach spotkałem się z Tenzinem Drakpą, starszym bratem mojej żony i głową plemienia Czigo Cang. Był mi bliskim przyjacielem, ale gdy wyjaśniłem powód wizyty, wydawał się zakłopotany.
— Ależ już poproszono o jej rękę — powiedział zmieszany. — Dwa tygodnie temu Paczen Gjara Czipa prosił, żebym oddał ją jego synowi. Bardzo mi przykro, ale dałem słowo. Nic się nie da zrobić.
W jednej chwili uświadomiłem sobie, że Paczen wykorzystał moją naiwność. Mój gniew był jak „żółć w ustach i włos w oku”; przysiągłem sobie, że pokrzyżuję plany Paczena. Wysłałem żonę do jej rodzinnego domu — te odwiedziny były częścią naszego planu. Dowiedziałem się, że teściowa jest zaniepokojona i niezadowolona. Rodzina Gjara Czipa, choć przewodziła naszemu plemieniu, była wówczas wewnętrznie rozbita i skłócona. Kiedy więc żona powie- działa matce o naszym planie, ta poparła go całym sercem. Sonam Dolma, obiekt całego zamieszania, została również wtajemniczona. Z radością zgodziła się oddać mi rękę. Żona zawsze przedstawiała mnie w jak najlepszym świetle i to zapewne przesądziło o decyzji Sonam Dolmy. Zgodnie z planem, teściowa i żona powiedziały krewnym, że chcą odbyć krótką pielgrzymkę. Zabrały ze sobą Sonam Dolmę i w umówionym miejscu spotkały się z moimi ludźmi, którzy przywieźli pannę młodą do naszego domu.
Wiedziałem, że prawdziwe kłopoty dopiero się zaczną i na wszelki wypadek zawiozłem wszystkie cenne przedmioty do pobliskiego klasztoru, w którym miano mi je przechować. Choć teoretycznie porwałem im córkę, wiedziałem, że rodzina mojej żony pozostanie neutralna, jednak rodzina Gjara Czipa miała znacznie więcej ludzi i broni, niż moja, mogłem więc spodziewać się najgorszego. Pocieszałem się tylko, że są osłabieni wewnętrznymi waśniami. Mimo to, w najlepszym wypadku, stosunek sił wynosił trzystu uzbrojonych mężczyzn do sześćdziesięciu krewnych i znajomych, na których pomoc mogłem liczyć.
Stosunki wewnątrz plemienia są często niezwykle pogmatwane, pełne zazdrości, niechęci i strachu. Wykorzystując to, znalazłem kilku nowych sojuszników i pożyczyłem trochę karabinów i amunicji. Moja sytuacja była zła, ale nie beznadziejna.
Wodzów czterech głównych plemion Njarongu nazywano tongponami, „panami tysiąca”. Instytucję tę ustanowił przed wiekami rząd tybetański, by uprościć zarządzanie prowincją i ściąganie podatków. Każdy z tongponów teoretycznie władał tysiącem rodzin, niemniej w rzeczywistości wyglądało to inaczej. Plemiona dzieliły się na denszoki, czyli klany, którym przewodził dhapon — „wódz strzały”. Denszoki liczyły od sześćdziesięciu do trzystu rodzin. Wódz plemienia miał własny denszok, nangde. Denszoki cieszyły się znaczną autonomią i to właśnie one stanowiły realną siłę, a nie o wiele słabiej powiązane plemiona. Czasem ambitni przywódcy plemienni podporządkowywali sobie słabsze denszoki. W ten sposób rodzina Gjara Czipa uzyskała kontrolę nad dwoma denszokami i władała pięciuset rodzinami.
Pierwszy ruch należał do Paczena i choć nie zareagował natychmiast, wiedziałem, że się przygotowuje. Ludzie kiwali głowami nad moją głupotą i przepowiadali, że źle skończę. Niektórzy powtarzali stare przysłowie: „Skacząc tam, gdzie tygrys, szary lis skręci kark”.
W moim domu nie rozładowywano karabinów. Rozstawiliśmy straże. Kazałem okopać budynek i wznieść barykady na wszystkich szlakach prowadzących do domu. Musiałem być bardzo ostrożny, gdyż moje ziemie graniczyły z majątkiem rodziny Gjara Czipa. Przez kilka tygodni nie wydarzyło się nic. Pewnej nocy ruszyłem na północ, do Kanze, zabierając ze sobą całą rodzinę i ośmiu ludzi. Dla Paczena, mego starego przyjaciela, a dziś wroga, było to kolejne utrudnienie. Nasze obyczaje kazały mu szukać zemsty. Udało mi się jednak pozyskać wielu przywódców klanów, którzy mieli z nim na pieńku. Paczen wiedział, że jeśli mnie zaatakuje, poleje się morze krwi. Nie powstrzymałoby to tak porywczego człowieka, gdyby nie fakt, że rodzinę poważnie osłabił konflikt między nim a jego bratem, Gjurme. Poza tym teraz, gdy udało mi się dostać do Kanze, siedziby potężnej rodziny Sziba Cang, walki wybuchłyby również na północy.
Po roku przywódcy kilku klanów oraz niezwykle szanowany i wpływowy Gjari Palden Gjaco zaaranżowali spotkanie między mną a Paczenem. Ponieważ moja młodsza żona została wcześniej obiecana rodzinie Gjara Czipa (która zdążyła za nią zapłacić), musiałem im to wynagrodzić. Wspólnie ustaliliśmy, że odszkodowanie wyniesie dwadzieścia tysięcy srebrnych dolarów, które spłaciłem jedenastoma końmi, czterema karabinami i innymi przedmiotami.
Po wynegocjowaniu zawieszenia broni spotkałem się ze szwagrem, Tenzinem Drakpą, który zbeształ mnie żartobliwie:
— Atenie, stary wichrzycielu, wystawiłeś nas na naprawdę ciężką próbę — oczy iskrzyły mu się z radości. — Stary Paczen usiłował odebrać świstaka wściekłemu borsukowi. Cóż, wszystko dobrze się skończyło; cieszę się, że postawiłeś na swoim. Nie mogłem ci pomóc, bo, poniekąd, wystąpiłeś przeciwko mojej rodzinie. Jeśli jednak Gjara Czipowie spróbują jakichś sztuczek teraz, możesz na mnie liczyć. Masz przecież moje dwie siostry, a to, u diabła, czyni nas chyba krewnymi.
Nigdy nie zapomnę tych słów Tenzina Drakpy. Myślę sobie, że to karma połączyła mnie z jego najmłodszym synem Kesangiem Szerabem — Agenem, tu, w Indiach. Kesang nie ma już rodziny, ja nie mam już rodziny… Nie pozostaje nam więc nic innego, jak być sobie nawzajem ojcem i synem. Agen znalazł tu żonę; mają dzieci, które kontynuować będą linię obu naszych rodów.
I tak znów zapanował pokój. Nie do końca wierzyłem jednak słowu rodziny Gjara Czipa i wartości pokoju, za który zapłaciłem srebrem. Postanowiłem więc zostać na pewien czas w Kanze.
Było to duże miasto, podlegające wówczas administracji chińskiej. Podczas drugiej wojny światowej narodowcy doprowadzili tu prowizoryczną, ale przejezdną drogę i zaczęli budować lotnisko. Tybetańscy mieszkańcy Kanze widzieli mnóstwo chińskich oddziałów na ulicach swego miasta. To właśnie przez Kanze weszła do Tybetu pierwsza dywizja armii komunistycznej wiosną 1950 roku.
- Komunistyczna inwazja
(Ludowa pieśń z Njarongu.)
Kiedy komuniści najechali wschodni Tybet, jego większa część była okupowana przez narodowców. Pod koniec 1949 roku resztki wojsk Czang Kaj-Szeka zostały zmuszone do ucieczki na Formozę. Zdezorganizowane i zdemoralizowane garnizony Kuomintangu we wschodnim Tybecie musiały samodzielnie zdecydować, co począć w obliczu pochodu zwycięskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. W niektórych większość oficerów i żołnierzy otwarcie przechodziła na stronę komunistów. Inni bronili się bez przekonania, by niemal natychmiast złożyć broń. Tylko kilka placówek usiłowało stawić rzeczywisty opór — ale nawet tam zmęczeni żołnierze buntowali się przeciwko odważnym, choć pozbawionym wyobraźni dowódcom — strzelali im w plecy i uciekali w popłochu. Większość żołnierzy Kuomintangu podejmowała najbardziej oczywistą i chyba najrozsądniejszą decyzję: porzucali broń i wracali do domów. Słyszałem też o grupie żołnierzy i oficerów, którzy z bronią w ręku przedarli się z Dharcedo do Lithangu i zdołali uciec do Birmy.
Nam, Tybetańczykom, nie robiło to żadnej różnicy. Nasz kraj widział już chińskie oddziały służące wielu władcom — przychodziły i odchodziły. Wszystkie były brutalne i okrutne, a przy tym zobojętniałe i skorumpowane. Oczywiście z początku spodziewaliśmy się jakichś zmian; mieliśmy nadzieję, że czerwoni znużą się, wykrwawią i, jak ich poprzednicy, znikną z naszego kraju.
Pierwsi komunistyczni żołnierze wkroczyli do Kanze w nocy, w drugim miesiącu w 1950 roku. Droga zbudowana przez narodowców była bardzo zła, szli więc piechotą w szarych, nie kończących się kolumnach. Nie zrobili na mnie wielkiego wrażenia. Większość żołnierzy, uzbrojonych w stosunkowo nowoczesną, choć bardzo różnorodną broń, miała na sobie brudne, spłowiałe łachmany. Niemniej braki w jakości komunistyczna armia zdawała się nadrabiać ilością. Kolumny maszerowały przez Kanze przez cały tydzień.
Szybko też zrozumiałem, że moje pierwsze wrażenia były fałszywe — czerwoni byli naprawdę zdyscyplinowani. Pierwszy raz w życiu widziałem chińskich żołnierzy, którzy nie rabowali i nie terroryzowali ludności cywilnej. Wprost przeciwnie — byli zdumiewająco uprzejmi; pomagali nawet wieśniakom w żniwach i innych pracach. Uznaliśmy to za miłą niespodziankę.
Komendantem kuomintangowskiego garnizonu, a przy tym głównym zarządcą Kanze i całego wschodniego Tybetu, był chciwy, powszechnie znienawidzony, stary żołdak. Na wieść o klęsce narodowców i zbliżaniu się czerwonych ogłosił się nagle żarliwym komunistą i zatknął nad fortem nowy, pospiesznie zrobiony sztandar. Niektórzy oficerowie, lojalni wobec rządu Kuomintangu, próbowali mu się przeciwstawić. Jednak uporał się jakoś z nimi i wkrótce uroczyście witał pierwsze komunistyczne oddziały w Kanze. Dzielnie starał się przekonać raczej sceptycznych czerwonych o swym oddaniu sprawie marksizmu. Nie wiem, czy mu uwierzono — nigdy więcej o nim nie słyszeliśmy.
Kiedy wróciłem do Dhunkhugu, dowiedziałem się, że czerwoni są już w Zamku Smoka. Z nowym gubernatorem Njarongu spotkałem się na początku siódmego miesiąca. Wszyscy przywódcy, wodzowie strzały i inni, zostali wezwani do zamku. Naszym nowym władcą był komendant Kao Thu Pen, czyli po prostu Kao — zdecydowany, małomówny mężczyzna. Podczas pierwszego spotkania prawie nie wspominał o marksizmie; powtarzał nam to, o czym sami dobrze wiedzieliśmy: bandycki reżim nacjonalistyczny, zgniły pasożyt, został pogrzebany na wieki. Podkreślał, iż komunistyczny rząd pragnie tylko jednego — poprawy losu prostych ludzi i wynagrodzenia im wszelkich krzywd. Nowy porządek — stwierdził Kao — stawia na rządy ludu, a nam, lokalnym przywódcom, przypada niezwykle ważna rola w procesie odrodzenia naszego społeczeństwa. Wszyscy przytaknęliśmy.
7 października 1950 roku Armia Ludowo-„Wyzwoleńcza” sforsowała Rzekę Widmo i wkroczyła na tereny, podlegające rządowi tybetańskiemu. Mała armia tybetańska została pokonana pod Czamdo, rząd w Lhasie skapitulował. Pod koniec października AL-W zajęła Lhasę, najświętsze z miast.
W rok po zajęciu naszych ziem komuniści powołali „Rząd Ludowy”. Njarong ogłoszono obwodem, czyli hsien, który podzielono na cztery „podobwody” — czue. Podział na czue odpowiadał mniej więcej tradycyjnemu podziałowi na cztery plemiona. Władze obwodu urzędowały w Zamku Smoka. Chińczycy mianowali też tybetańskich administratorów każdego czue — zostali nimi starzy wodzowie i lokalni przywódcy. Stanowisko administratora naszego czue powierzono starszemu bratu Paczena, Gjurme z rodziny Gjara Czipa. Mnie mianowano zastępcą. Głównym administratorem całego Njarongu został Nima z plemienia Gjara Cang. Chińczycy szczodrze wynagradzali swych „urzędników” — płacono mi sto dwadzieścia srebrnych dolarów miesięcznie.
Póki co, Chińczycy zmieniali więc jedynie nazwy. Pod koniec 1951 roku oddelegowano mnie do grupy chińskich oficerów, którzy prowadzili w wioskach naszego czue misję propagandową. Mieliśmy przekonać mieszkańców do „demokratyzacji” Tybetu. Witym czasie Chińczycy ciągle mówili o „samostanowieniu” i „samorządności”. Podkreślali, że są w naszym kraju tylko po to, by nauczyć Tybetańczyków „brać sprawy we własne ręce”. Kiedy cel ten zostanie osiągnięty — powtarzali — wrócą do siebie. Bardziej przyziemnym celem naszej misji było werbowanie robotników. Chińczycy budowali w Kanze lotnisko, musieli też dostarczać zapasy (głównie amunicję) do Derge Jhilung dla dywizji, które zajęły Czamdo.
We wszystkich niemal wioskach ludzie biernie słuchali politycznych pogadanek. Kiedy jednak słyszeli, że mają budować lotnisko i transportować zapasy, wpadali w gniew i zaczynali narzekać.
— Do Kanze jedzie się cztery dni, do Derge Jhilung dziesięć — wykrzykiwali. — Mamy swoje pola, stada i nie zamierzamy pracować dla was. Nigdy nic takiego nie robiliśmy! Nie będziemy słuchać waszych rozkazów!
Protesty najwyraźniej nie zrobiły większego wrażenia na Chińczykach, którzy zarepetowali po prostu broń i zagrozili, że ukarzą biednych wieśniaków, jeśli ci nie zastosują się do rozkazu. W tej sytuacji dalsze sprzeciwy nie miały sensu. Niemniej Chińczycy skrupulatnie zapłacili później wszystkim za wykonaną pracę.
W 1953 roku wyjechał komendant Kao i ustanowiono rządy cywilne. Pierwszym przedstawicielem partii został komisarz Wu, którego po kilku miesiącach zmienił Trou Szo Ka, nazywany najczęściej Trou Su Szim lub, po prostu, komisarzem Trou. Trou miał jakieś trzydzieści pięć lat i był cywilem (choć wcześniej służył w wojsku). Ten potężny, krępy mężczyzna wydawał się bez reszty oddany sprawie komunizmu. Z pozoru skromny i dobrze wychowany, był jednak bezlitosny i nieszczery. I z jego ust nie schodziły slogany o „samostanowieniu i samorządzie”. Na każdym zebraniu zapewniał Tybetańczyków, że Chińczycy nie mają najmniejszego zamiaru pozostawać w Tybecie.
— Tybetem muszą rządzić Tybetańczycy — powiadał. — My, Chińczycy, mamy tylko wskazać wam kierunek. Za rok, dwa, odejdziemy, a wtedy będziecie musieli radzić sobie sami. Nie zostaniemy tu, nawet jeśli będziecie nas błagać na kolanach.
Dziś czuję się tym upokorzony, ale muszę wyznać, że wierzyliśmy im wtedy. Chińscy oficerowie i żołnierze zachowywali się nienagannie. Sumiennie płacili za wszystko, czego chcieli; do gróźb uciekali się tylko w ostateczności. Byli na tyle mądrzy, by nie próbować zmieniać porządku społecznego i politycznego ani żadnego z naszych obyczajów. Udawali nawet szacunek wobec naszej religii. Naprawdę nie mieliśmy powodów, by wątpić w szczerość ich intencji.
Podczas spotkań w Zamku Smoka komisarz Trou bezustannie podkreślał, że wszystkie decyzje powinni podejmować Tybetańczycy. Utrzymywał, że jemu pozostaje rola doradcy. Trwało to przez pewien czas, ale potem, stopniowo, Chińczycy zaczęli nam dawać do zrozumienia, kto tu jest prawdziwym panem. Wielu z nas żywiło podejrzenia od samego początku, ale czerwoni rozpraszali je swoją szczodrością i umiarkowaniem nowej administracji. Byli bardzo wymowni, mieli gotową odpowiedź na każde z naszych pytań. I tak „doradcy” dawali nam coraz więcej „rad”; na zebraniach mówili właściwie tylko oni. Ignorowali podejmowane przez nas decyzje, a jeśli obstawaliśmy przy swoim, nieuchronnie pojawiał się ostateczny argument:
— Rozumiemy, że trudno wam pojąć to, co staramy się przekazać. Brakuje wam jeszcze świadomości politycznej — rzucał komisarz Trou. — Nauczycie się tego w przyszłości. Musicie przyjąć naszą radę, widząc w niej prawdziwą lekcję politycznego myślenia, i zacząć ją realizować.
Pod koniec 1953 roku Chińczycy zakończyli budowę drogi do Kondo Trikhor, nie potrzebowali więc już ludzi do transportowania ładunków do Derge Jhilung. Z tej okazji 18 Dywizja wydała wielkie przyjęcie. Przedstawiciel armii podziękował ludności za pomoc, następnie wręczono upominki (głównie brokat) i specjalne zaświadczenia, wypisane na czerwonym jedwabiu. Wypłacono też odszkodowania tym, których zwierzęta padły lub odniosły rany podczas transportowania zapasów. Witym samym czasie ukończono również budowę lotniska w Kanze i Chińczycy chcieli godnie uczcić lądowanie pierwszego samolotu. Wydano wspaniałe przyjęcie dla tybetańskich urzędników. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy samolot. Jeśli Chińczycy chcieli zrobić na nas wrażenie, z pewnością osiągnęli cel.
W podobwodzie Łulu chińskim „doradcą” został niejaki Szen, komisarz, który pełnił też funkcję pierwszego zastępcy komisarza Trou. Czterdziestopięcioletni Szen był starym żołnierzem i członkiem partii. Dwukrotnie ranny w walkach z Japończykami, uchodził za człowieka odważnego i prawego. Choć potrafił być bardzo porywczy, traktował mnie dość przyjaźnie. Łączyły nas dziwne stosunki. Szen doskonale wiedział, że niemal wszyscy Tybetańczycy nienawidzą Chińczyków i stroją sobie za ich plecami niewybredne żarty. Musiał też zdawać sobie sprawę z naszego oddania dla buddyzmu i niechęci wobec komunistycznej ideologii. Niemniej jego przyjaźń zdawała się szczera, a rozmawiając z nami, nigdy nie próbował mówić o marksizmie. W przeciwieństwie do swych towarzyszy nie rozwodził się też nad chińskimi zwycięstwami i sukcesami w Tybecie. Był żołnierzem — musiał więc poznać kiedyś smak klęski.
Na początku 1954 roku Chińczycy zwołali walne zgromadzenie mieszkańców obwodu i ogłosili plan „zmian gospodarczych dla dobra ludu”. Ziemie leżące odłogiem miały zostać rozdane bezrolnym i małorolnym. Zarządzono spis ugorów i obiecano dostarczyć nasiona i narzędzia rolnicze. Do okolicznych wiosek wysłano grupy urzędników, którzy mieli realizować ów plan. Nasz podobwód — tzn. komisarz Szen i sześciu urzędników, w tym ja — był odpowiedzialny za przygotowanie reformy w okolicach Lakaju.
Rozdawaniu ziemi towarzyszyły liczne uroczystości i przemówienia. Wieśniakom kazano głośno klaskać podczas wręczania najbiedniejszym tytułów własności. Chiński fotograf biegał jak opętany, rycząc na tłumaczy, by powiedzieli „tym głupim Tybetańczykom”, że mają się uśmiechać.
Program rozdawania nieużytków okazał się zupełnym idiotyzmem. Po pierwsze, ziemie rolne — to znaczy te położone w dolinach, w pobliżu strumieni lub źródeł — były użytkowane od dawna. Ziemie, których nie uprawiano, leżały daleko od wody lub na wzgórzach. Poza tym, sama ziemia jeszcze z nikogo nie zrobiła rolnika — a na chińskiej reformie skorzystali przede wszystkim zawodowi żebracy i ludzie, którzy nigdy nie splamili się uczciwą pracą. Przerażała ich myśl, że będą musieli uprawiać ziemię. Większość natychmiast sprzedała nasiona i narzędzia i wróciła do swoich melin, by oddać się pijaństwu i hulankom.
Po wykonaniu zadania komisarz Szen i ja stanęliśmy przed komisarzem Trou, by przedstawić mu raport. Trou wysłuchał naszego sprawozdania i powiedział:
— W sumie jestem z was zadowolony, nie wykonaliście jednak najważniejszej części tej misji. Musicie znaleźć ludzi, którzy mają wpływ na masy i mogą wpływać na ich poglądy. Trzeba się też dowiedzieć, ile złota, srebra i pieniędzy ma każda rodzina. To niezwykle ważne zadanie. Wykonać! Pamiętajcie, że nie wolno wam o tym z nikim rozmawiać.
Kiedy wyszliśmy z biura, zapytałem Szena, o co właściwie chodzi komisarzowi Trou.
— Komisarz Trou powiedział, że to sprawy ściśle poufne — usłyszałem. — Zwykle wiedzą o nich tylko członkowie partii. Komisarz myśli o wprowadzeniu demokratycznych reform. Musimy wiedzieć, kto może wpływać na opinię publiczną, kto, według mas, jest godny zaufania, musimy znać potencjalnych przywódców. To sprawa najwyższej wagi. Bez tych informacji nie będziemy w stanie wprowadzić reform. Pierwszym i najważniejszym krokiem jest zerwanie więzi między masami a ich starymi przywódcami, których zdanie ma dla ludzi decydujące znaczenie. Dopóki tego nie zrobimy, nic nie osiągniemy. A najłatwiej zrobić to pod płaszczykiem poprawiania sytuacji materialnej mas. Wiążemy z tobą wielkie nadzieje, dlatego wtajemniczyłem cię w nasze plany. Teraz daj z siebie wszystko, by dowieść, że rzeczywiście zasługujesz na nasze zaufanie. Dopiero wówczas będziesz mógł uważać się za prawdziwego komunistę.
Byłem coraz bardziej zmieszany i zakłopotany całą tą przyjaźnią i zaufaniem. Nie miałem wątpliwości, że okrzyczane „reformy” i „samostanowienie” nie znaczą dla nas nic dobrego. Mogłem zrozumieć determinację czerwonych, gdy szło o dostawy do Derge Jhilung i budowę lotniska w Kanze — trwała przecież wojna. Oczywiście nie podobało się nam to wszystko, ale było przynajmniej zrozumiałe. Lecz to, co usłyszałem teraz, uprzytomniło mi po raz pierwszy zakłamanie i ukryty cel kolejnych posunięć naszych nowych władców.
W 1954 roku Chińczycy wykonali pierwszy krok, zmierzający do zniszczenia starej struktury społecznej. Z pozoru zmiany wydawały się całkiem niewinne. Cztery czue, czyli podobwody, podzielono na hsiangi — Łuja, Manczu Khong, Jancze Khong, Lakaj i „miasto”, w którym znajdował się Zamek Smoka. Podział ów nie obejmował koczowników i ich stad. Każdym hsiangiem zarządzał urzędnik — hsiang tang, któremu podlegali zastępca, sekretarz i kapitan milicji ludowej. Chińczycy starannie dobierali tych ludzi. Większość pochodziła z wiejskiej hołoty — niektórzy należeli do naprawdę ubogich rodzin, inni zaś słynęli z konfliktów z lokalnymi przywódcami. Dostawali bardzo wysokie pensje, choć nie mieli zbyt wiele pracy. Później administrację hsiangów znacznie rozbudowano, dając w niej zatrudnienie wielu ludziom.
W 1955 roku wysłano nas z kolejną misją propagandową do wiosek czue Łulu: tym razem mieliśmy rozdawać żywność i ubrania, by przekonać ludność do sprawy komunizmu. Wcielaliśmy w życie hasło: „Strawa dla głodnych, odzienie dla nagich, sprawiedliwość dla wszystkich!”. Ale był i haczyk. Po to, by rodzina mogła otrzymać żywność i ubrania, należało przedstawić spis jej dobytku. Chińczycy wyjaśnili, że ma to dopomóc w sprawiedliwym rozdziale dóbr.
Chińczycy chodzili od domu do domu, skrupulatnie inwentaryzując majątek: złoto, srebro i ziarno. Wręczali upominki wszystkim członkom rodziny i prowadzili miłe rozmowy. Unikano bezpośrednich pytań o dobytek i status. Wypytywano o sąsiadów i lokalnych przywódców. Chłopom wydawało się, że robią doskonały interes, dostając od głupich Chińczyków darmowe jedzenie i odzież w zamian za nic nie znaczące informacje, których nikt nie uważał za tajemnicę. W ten sposób komuniści zdobyli listy wpływowych Tybetańczyków oraz dobytku każdej rodziny. Byli naprawdę sumienni. Dawali cukierki małym dzieciom i wypytywali je o rodziców.
Dziś zdumiewa mnie łatwość, z jaką Chińczycy wykorzystali naszą naiwność i najzwyklejszą chciwość. Gładkie słowa, prezenty i srebro uczyniły nas tak ślepymi, że nie zauważyliśmy, iż czerwoni zakładają nam pętlę na szyję. Za późno przypomnieliśmy sobie o starym porzekadle:
Komisarz Trou zarządzał coraz częstsze pogadanki polityczne, wprowadził też tzw. publiczną samokrytykę. Chińczycy uważali ją za najskuteczniejsza broń. Skoro sławił ją sam Mao, nie należy się dziwić, że to zdradzieckie narzędzie upodobali sobie również jego podwładni. Sesje publicznej samokrytyki, najczęściej tygodniowe, odbywały się zwykle w małych społecznościach, których członkowie musieli wyliczać wszystkie swoje pomyłki i przewinienia. Podczas tych spektakli zaciekle atakowano i poddawano okrutnej, szczegółowej analizie nawet najbłahsze potknięcia i przywary. Oskarżony był następnie surowo besztany i upominany. Przebieg owych sesji skrzętnie spisywano, a kopię relacji rutynowo przesyłano do kung czou, tajnej policji. Akta przeglądano przed każdym spotkaniem, by sprawdzić, czy krnąbrni obywatele okazali skruchę czy też nadal powtarzają stare grzechy. Jeśli postępowanie oskarżonego nie znalazło uznania komisji, piętnowano je na zebraniu. Gdy nie pomagało i to, przedstawiano formalny akt oskarżenia i kierowano nieszczęśnika do „ośrodka korekty myślenia”, który nie różnił się niczym od więzienia. Jeżeli przewinienie uznano za szczególnie ciężkie, w trybie doraźnym wydawano wyrok śmierci.
Widok dorosłych ludzi, oskarżających się nawzajem o zjedzenie na obiad drugiej kromki chińskiego chleba czy zaczepianie dziewcząt na placu targowym, budził we mnie sprzeciw i obrzydzenie. Wyliczając swe przewinienia, trzeba było naprawdę się głowić, żeby wymyślić coś przekonującego i zaspokajającego chorą ciekawość słuchaczy, a jednocześnie na tyle błahego, by nie ściągnąć sobie na głowę poważniejszych kłopotów. A przecież zawsze znalazł się nadgorliwiec, lubiący węszyć i polujący na każdy nieostrożny gest czy słowo, które mógł później triumfalnie przedstawić zdumionej komisji. Nagle wszyscy zmienili się w szpiegów. Choroba ta dotknęła nawet małomównego i powściągliwego komisarza Trou. I tak chińscy przywódcy osiągnęli swój cel: żaden urzędnik ani szary obywatel nie znał dnia i godziny; nazwiska wszystkich, którzy nie popierali nowego reżimu, powędrowały na odpowiednie biurka, stworzono atmosferę wzajemnej podejrzliwości — nikt już nikomu nie ufał. Ryzyko powstania zorganizowanego oporu zredukowano do minimum.
Wszystko, co sprawiało nam radość, było teraz pretekstem do wygłaszania kazań. Jeśli, powiedzmy, na ulicy pojawił się młodzieniec, dumnie obnoszący nowe ubranie, Chińczycy, zamiast uśmiechnąć się lub z politowaniem pokiwać głową nad jego próżnością, godzinami gardłowali o dziesiątkach rodaków, których można by odziać za cenę tego stroju. Kiedy ludzie tańczyli i śpiewali, Chińczycy mówili, że należałoby zająć się uczciwą, ciężką pracą. Jeżeli ktoś miał romans, udawali głęboko zgorszonych. Ich pieśni były ponurymi peanami na cześć „industrializacji”, „czterech podstawowych zasad i ośmiu punktów, wymagających szczególnej baczności” czy „Wielkiego Sternika Mao”. Wszystkie te slogany zaczynały przyprawiać nas o mdłości. Miałem przemożne wrażenie, że komuniści lubują się w brzydocie i nędzy.
Te poczynania Chińczyków miały jeden dobry, niezamierzony skutek uboczny: ludzie zaczęli zapominać o dawnych konfliktach i waśniach. Nawet Paczen puścił w niepamięć nasz spór i znowu zostaliśmy przyjaciółmi.
Chińczycy znajdowali dla mnie wciąż nowe zadania. Coraz rzadziej widywałem żony i córeczkę, która przyszła na świat w 1950 roku. Starałem się nie narzekać, ale ludzie musieli zauważyć moje przygnębienie, gdyż podczas dwóch sesji samokrytyki oskarżono mnie o „symulowanie” i „dbanie bardziej o własną rodzinę, niż o »Wielką Ojczyznę«”.
- „Ucz się ze słów Przewodniczącego Mao”
W połowie 1954 roku wezwano mnie do biura komisarza Trou. Komisarz poczęstował mnie papierosem i powiedział, że przyznano mi stypendium w Południowo-Zachodniej Szkole dla Mniejszości Narodowych, która znajdowała się w Czengdu, w Chinach. Podziękowałem za zaszczyt i uprzejmie odmówiłem, wyjaśniając, że nie mogę zostawić bez opieki żon i dziecka.
— Nie rozumiecie, że to dla was ogromna szansa? — odparł Trou, machając niecierpliwie ręką. — Będziecie mogli studiować marksizm i popracować nad swoim chińskim. Wiecie przecież, ile to dzisiaj znaczy. Czyżbyście nie chcieli wstąpić do partii?
Przez chwilę miałem ochotę powiedzieć mu, co może zrobić ze swoim stypendium i swoją partią, ale opanowałem się i wybąkałem:
— Stypendium to wielki zaszczyt, ale ja jestem tylko głupim chłopem, w dodatku za starym na takie rzeczy. Chyba można znaleźć na to miejsce kogoś młodszego i lepiej przygotowanego.
— Bzdura! — warknął i pochylił się ku mnie. — Macie dopiero czterdzieści lat. Poza tym, nie ma już czasu na żadne zmiany. Zresztą kurs trwa tylko rok. Możecie teraz wziąć tydzień urlopu i przygotować rodzinę.
Zrozumiałem, że nic nie wskóram. Wstałem.
— Jeszcze jedno — dodał, przeglądając dokumenty. — W szkole spotkacie się z innymi Tybetańczykami, nie będziecie się więc czuć osamotnieni. Z Njarongu pojadą też Gjaszing Cethar i Kjoji Sangaj. Myślę, że ich znacie.
Rodzina była przerażona wiadomością o moim wyjeździe. Żony — jak większość kobiet w Njarongu — darzyły Chińczyków głęboką niechęcią i nigdy im nie ufały. Komuniści mogli ogłupić oficjalnymi tytułami i prezentami mężczyzn, ale nie kobiety, które okazały się znacznie rozsądniejsze i bardziej przewidujące. Robiłem wszystko, by uspokoić żony; poprosiłem też o pomoc kilku przyjaciół. Odchodziłem od zmysłów na myśl, że muszę opuścić najbliższych w tak niepewnych czasach. Przed wyjazdem długo tuliłem maleńką córeczkę, a serce krajało mi się z rozpaczy.
Pojechałem konno do Kanze, gdzie przesiadłem się na chińską ciężarówkę, która zawiozła mnie do Dharcedo. Spotkałem się z dwoma innymi Tybetańczykami, których skierowano do chińskiej szkoły. Gjaszing Cethar, trzydziestoletni, dobroduszny mężczyzna był synem Paczena — to właśnie on miał być mężem mojej drugiej żony. Pamiętałem go jako małego, bezustannie dokazującego chłopca, który towarzyszył nam w wyprawie do Lhasy. Kjoji Sangaj, rówieśnik Gjaszinga i syn wodza plemienia, pochodził z dolnego Njarongu. Obaj jechali do Chin z taką samą niechęcią jak ja; natychmiast też podzieliliśmy się naszymi niepokojami i obawami.
W 1951 roku Chińczycy wydali rozporządzenie, na mocy którego każdy obwód musiał rokrocznie wysyłać co najmniej pięćdziesiąt osób na studia do Chin — miała to być przede wszystkim młodzież. Ludzie zaprotestowali, ponieważ nikt nie chciał rozstawać się z dziećmi. Niektóre rodziny poświęcały cały majątek na przekupienie kogoś, kto pojechałby do Chin zamiast ich syna czy córki. Największa szkoła dla mniejszości narodowych znajdowała się w Pekinie; szkoła w Czengdu prawie dorównywała jej wielkością. Wcześniej Chińczycy otworzyli podobną szkołę w Dharcedo, ale po roku musieli ją zlikwidować.
Z Dharcedo pojechaliśmy dalej autobusem. Przekroczywszy przełęcz Holora, znaleźliśmy się w Chinach. Zielone pola ryżowe lśniły w promieniach słońca. Chińscy chłopi w wielkich, słomianych kapeluszach krzątali się wokół ubogich zagród. Panował obezwładniający upał. Wszędzie błąkały się świnie, które często zmuszały naszego kierowcę do ostrego hamowania. Nawet powietrze pachniało tu inaczej; nie nieprzyjemnie, ale nie był to zapach gałązek jałowca i zimnego wiatru, zapach domu. Wszystko wydawało się nam obce i dziwne.
Czengdu było dużym, zatłoczonym, hałaśliwym i brudnym miastem. Po ulicach toczyły się samochody, autobusy i niezliczone riksze, których dzwonki zdawały się nigdy nie milknąć. I tu czerwoni nie pokazali jeszcze, na co naprawdę ich stać.
Wszędzie było pełno sklepów i sklepików, sprzedających zdumiewające przedmioty, restauracji, kin, nieodmiennie wyświetlających tylko filmy propagandowe, i tętniących życiem herbaciarni, w których za kilka miedziaków dostawało się dzbanek słabej herbaty i miseczkę pestek z dyni. W mieście były też domy publiczne. Ludzie mówili, że przed nadejściem czerwonych wyglądały znacznie lepiej, ale wciąż jakoś funkcjonowały. Większość dziewcząt pochodziła z bogatych rodzin, które komuniści pozbawili ziemi i majątku.
Chyba rok później, nieoczekiwanie, w całym kraju zamknięto wszelkie przybytki tego rodzaju. Niemal wszystkie prostytutki spędzono na statki i utopiono bądź wywieziono do obozów koncentracyjnych, gdzie najprawdopodobniej zmarły w latach sześćdziesiątych na skutek wycieńczenia i głodu, o ile wcześniej nie skróciła ich cierpień kula strażnika. Stręczycieli i sutenerów zgładzono strzałem w tył głowy.
Betonowe, trzypiętrowe budynki Południowo-Zachodniej Szkoły dla Mniejszości Narodowych wznosiły się na przedmieściach; dojechaliśmy tam rikszą. Część kompleksu była jeszcze w budowie. Studiowało tu około trzech tysięcy osób — w tym ośmiuset, może dziewięciuset Tybetańczyków, Lolów i innych rdzennych mieszkańców południowej części pogranicza chińsko-tybetańskiego. Pozostali uczniowie wydawali się nam Chińczykami, choć z jakichś przyczyn zaliczali się do mniejszości.
Program był bardzo intensywny. Wstawaliśmy o piątej rano i sprzątaliśmy pokoje. Od szóstej do ósmej była gimnastyka, a po niej śniadanie. Od ósmej do dwunastej trwały lekcje. Obiad jedliśmy w szkolnej kantynie; od pierwszej do piątej braliśmy udział w dyskusjach. O piątej schodziliśmy na kolację, po której zaczynały się obowiązkowe, dwugodzinne zajęcia sportowe (zwykle graliśmy w koszykówkę). Od siódmej do dziewiątej uczyliśmy się języków (my, Tybetańczycy, chińskiego). Światła gasły o dziesiątej.
Co tydzień odbywało się walne zebranie, podczas którego dyrektor nawoływał nas do oszczędzania ziarna, zabijania much, tępienia wróbli, przeciwstawiania się imperializmowi, wspominania towarzysza Normana Bethune, właściwego podejścia do sprzeczności i tym podobnych absurdów, którymi akurat żyła partia. W każdą niedzielę mieliśmy też sesję samokrytyki.
W mojej klasie, podzielonej na osiem komitetów, było stu uczniów. Nasz instruktor, Chińczyk, nazywał się Ka Tu Tang. Jego wykłady tłumaczył zawsze jeden Lolo i jeden Tybetańczyk. Pierwszą część naszego kursu zatytułowano „Wielka Ojczyzna”.
Poznaliśmy historię komunizmu w Chinach — od wprowadzenia go w 1921 roku przez Mao — oraz utworzonej w 1927 roku Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i jej walk z Japończykami i narodowcami. Dowiedzieliśmy się, że w czasie drugiej wojny światowej Chiny, wspierane przez Związek Radziecki, walczyły z państwami Osi. Armia „robotników i chłopów” zawdzięczała zwycięstwo nad Japończykami genialnemu przywódcy — Mao. Uświadomiono nam, że gdyby nie Chiny, cały świat leżałby u stóp zbrodniczych faszystów.
Zapewniano nas, że jedynymi prawdziwymi mocarstwami na świecie są ZSRR i Chiny. Według naszych nauczycieli istniało też odległe, nic nie znaczące państwo, nazywane „Ameryką”, które było sojusznikiem Kuomintangu, ale nie potrafiło mu pomóc w walce z triumfującym komunizmem. Stanowiło to niezbity dowód, że Ameryka jest tylko „papierowym tygrysem” (przy okazji kazano nam nauczyć się na pamięć szyderczej piosenki, zatytułowanej „Papierowy tygrys”). Reszta świata została wyzwolona przez ZSRR i Chiny i powitała komunizm z otwartymi ramionami. Tu instruktor podkreślił, że fakt, iż Tybetańczycy, Lolowie i Turcy z Sinkiangu nie powitali komunizmu kwiatami i brawami, świadczy tylko o ich zacofaniu i głupocie.
Wszystko to było dla nas niewiarygodnie naciągane. Choć byliśmy odcięci od świata, słyszeliśmy sporo o przebiegu drugiej wojny światowej i o bombie atomowej. Mogliśmy nie znać wszystkich szczegółów czy wszystkich bitew, ale wiedzieliśmy na tyle dużo, by zdawać sobie sprawę, że Chińczycy mają nas za kompletnych idiotów. Przedstawianie Ameryki jako małego, odległego kraju było bezczelnym kłamstwem. I Chiny, i Tybet zarzucone były amerykańskimi towarami, zwłaszcza nadwyżkami z zapasów wojskowych — namiotami, latarkami, butami, mundurami i żywnością. Nawet tu, w naszej szkole, z kieszeni instruktora wystawało pióro Parkera. Komuniści uwielbiali amerykańskie produkty. Jedynym obiektem ich marzeń, który nie pochodził ze Stanów Zjednoczonych, był zegarek Rolexa. Często odnosiliśmy wrażenie, że każdy Chińczyk z radością oddałby za Rolexa prawą rękę.
Zawsze szukałem wiadomości o drugiej wojnie światowej. Byłem w Lhasie, gdy na Japonię zrzucono bomby atomowe i wojna wreszcie się skończyła. Kiedy więc poznaliśmy tę nową wersję jej przebiegu, wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Instruktor był autentycznie zaskoczony naszą reakcją. Nie jestem pewny, czy rzeczy- wiście wierzył we wszystkie te bzdury, którymi nas karmił, czy też zdziwił się, widząc, że ta „banda barbarzyńców” nie jest tak łatwowierna, jak mu się zdawało. Większość chińskich studentów — w przeciwieństwie do Tybetańczyków i Lolów — nigdy nie śmiała się podczas tych lekcji „historii”. Nie wydaje mi się, żeby byli tak głupi… Może wierzyli, a może tylko chcieli wierzyć…
Potem studiowaliśmy chińską konstytucję. Składało się na nią sto sześć artykułów, które z namaszczeniem, jeden po drugim, wyjaśniał nam Ka Tu Tang. Zachęcał przy tym do zadawania pytań, co robiliśmy z prawdziwą ochotą. Wielu znalazło w tekście złowieszcze sprzeczności, które naszym zdaniem wymagały szczegółowych wyjaśnień. Pierwszy artykuł konstytucji brzmiał mniej więcej tak: „Pod przewodnictwem klasy pracującej, w jedności i współpracy robotników i chłopów, Socjalistyczne Chiny są Państwem Ludowo-Demokratycznym”. Inny artykuł tej samej konstytucji stanowił: „Zgodnie z zasadą centralizmu, lud Chin podążać będzie drogą socjalizmu”. Chcieliśmy więc wiedzieć, kto tak naprawdę ma tu być przywódcą: robotnicy, jak wynikało z artykułu pierwszego, czy też wspomniane dalej centrum?
Instruktor poinformował nas, że wychodzi na jedno, podkreślając, iż takie jest zdanie samego przewodniczącego Mao. Zilustrował to obrazem dwóch części kołowrotka, których nie można nazwać ani górną, ani dolną. Upieraliśmy się, że dostrzegamy tu zasadniczą różnicę. Naszym zdaniem władza chłopów czy robotników oznaczałaby demokrację, podczas gdy rządy „centrum” sprowadzają się do dyktatury partii komunistycznej.
Wykładowca stracił cierpliwość i stwierdził, że owe różnice są całkowicie powierzchowne, my zaś nie jesteśmy w stanie pojąć stosownych wyjaśnień. Następnie przedstawił nam własną interpretację wspomnianych artykułów: „Naród, pod przewodnictwem partii komunistycznej, podążać będzie drogą demokracji ku centralizmowi. Demokratyczny centralizm jest jedyną drogą do socjalizmu”.
Pytaliśmy też o wiele innych oczywistych sprzeczności, ale nigdy nie uzyskaliśmy satysfakcjonujących odpowiedzi. Po zakończeniu kursu, poświęconego konstytucji, zabrano nas na wycieczkę do Czungkingu. Wsiedliśmy do pociągu o zmierzchu, by dotrzeć do celu następnego dnia rano. Czungking, wielkie przemysłowe miasto, wznosił się na zboczu wzgórza, u zbiegu dwóch rzek. Okolica — w przeciwieństwie do położonego na płaskiej równinie Czengdu — była tu raczej górzysta. Zakwaterowano nas w pierwszorzędnym hotelu i przyjmowano iście po królewsku. Zwiedzaliśmy fabryki — walcownie, warsztaty, wytwórnie urządzeń elektrycznych i papierosów, zakłady dziewiarskie, przędzalnie itd.
Podczas zwiedzania wszystko szczegółowo objaśniali nam dyrektorzy tych placówek. Każda wycieczka nieodmiennie kończyła się wspaniałym przyjęciem, które nie mogło się obyć bez uroczystej recytacji: „Pod bohaterskim przywództwem Przewodniczącego Mao i Partii Komunistycznej pracujemy tu dla Ludu Wielkiej Ojczyzny… Nasza fabryka jest ważnym elementem w procesie odbudowy i postępu…” itd.
W hucie poinformowano nas, że część rudy pochodzi ze wschodniego Tybetu. Zabrano nas też do kopalni węgla, położonej o dzień jazdy samochodem od Czungkingu. Niektórych z nas sprowadzono do długich, nie kończących się szybów — było to nowe, ale z pewnością niezbyt przyjemne, klaustrofobiczne przeżycie. Po wyjątkowo wystawnym przyjęciu ucięliśmy sobie pogawędkę z jednym z dyrektorów, który powiedział nam, że kopalnia zatrudnia ponad trzydzieści tysięcy osób. Ktoś zapytał, ile zarabiają górnicy. Pytanie to najwyraźniej wzburzyło naszego rozmówcę — jąkając się, pospiesznie wyjaśnił, iż pracownicy nie muszą martwić się o odzież i strawę, i zapewnił, że wszyscy są zadowoleni i szczęśliwi. Oczy- wiście w ten sposób sprowokował nas tylko do zadawania kolejnych pytań, ale dowiedzieliśmy się tylko, że odpowiedzi może nam udzielić jedynie instruktor. Zrozumiawszy, że niczego się nie dowiemy, przestaliśmy nalegać.
Zabrano nas też do ogrodu zoologicznego i słynnej świątyni buddyjskiej Pięciuset Arhatów. Choć nie spotkaliśmy w niej żadnych wiernych ani mnichów, była w niezłym stanie. Wycieczka trwała pięć dni i znów znaleźliśmy się w Czengdu. Chińskie koleje działały bez zarzutu: wszystkie pociągi były czyste, a spóźnienia zdarzały się bardzo rzadko. Przed każdą stacją podawano przez głośniki jej nazwę i czas trwania postoju. Niemniej pociągi były niemal puste. Komunistyczne władze najwyraźniej wolały, by obywatele siedzieli w domach i pracowali.
Następny kurs prowadził instruktor Nge Tu Ring, który miał przybliżyć nam „politykę wobec mniejszości narodowych”. Składało się na nią ponad czterdzieści szczegółowo omawianych punktów. Istotę owego programu można by streścić w słowach: „Pod przewodnictwem wielkiej rasy chińskiej wszystkie narodowości mają prawo do równości rasowej, kulturowego dziedzictwa i prywatnej własności”.
Jeden z Tybetańczyków zapytał:
— Jak różne narodowości mogą być naprawdę równe, skoro przewodzić mają Chińczycy?
— Można by również powiedzieć: „z pomocą wielkiego narodu chińskiego”, gdyż zajmuje on najwyższą pozycję w rodzinie narodów. Nasza wyższość to nie żaden dogmat, który próbujemy wam narzucić, ale fakt historyczny. Chińczycy są najbardziej kulturalnie zaawansowanymi pionierami cywilizacji. Weźcie za przykład przewodniczącego Mao; nie ma na świecie wielu tak kulturalnych ludzi. Natomiast wśród nas, Chińczyków, tak rozwinięte jednostki zdarzają się często, dlatego też jesteśmy przywódcami.
Tego było już za wiele dla młodego Lola, który zerwał się na równe nogi i krzyknął:
— Wasze pojęcie równości to farsa, skoro obstajecie przy wyższości jednej rasy nad innymi. Jestem Lolem i jestem z tego dumny! I nie czuję się niższy od żadnego Chińczyka!
Wszyscy zaczęliśmy klaskać.
Plemię Lolów zamieszkiwało południowe pogranicze Tybetu i Chin. Był to dumny lud dzikich wojowników, rozkochanych w broni i mocnym alkoholu. Ich mężczyźni nosili wielkie turbany i biżuterię z korali i muszli. Szanowali tylko siłę i odwagę. Należeli do zupełnie innej rasy niż Chińczycy, którymi gardzili. Powstali przeciwko Chinom chyba w 1955 roku. To była straszliwa, okrutna wojna. Lolowie byli dobrze uzbrojeni; walczyli w dżungli i w niedostępnych górach. Ci dzicy wojownicy, od wieków pałający nienawiścią do Chińczyków, nigdy się nie poddawali i nigdy nie brali jeńców. Powstanie tłumiło kilkanaście chińskich dywizji. Choć zginęły tysiące żołnierzy, w końcu zatriumfowało nowoczesne uzbrojenie i liczebna przewaga. Rozpoczęły się okrutne represje. Mężczyzn, kobiety i dzieci zakłuwano bagnetami i zbiorowo rozstrzeliwano. Najprawdopodobniej nigdy nie poznamy całej prawdy o tej rzezi. Jedno tylko nie ulega wątpliwości: naród Lolów przestał istnieć.
Nge Tu Ring wyjaśnił, że politykę wobec narodowości zaakceptował sam Mao i Zgromadzenie Narodowe Chin, należy więc ją po prostu przyjąć, nie zadając głupich, impertynenckich pytań.
My jednak nadal pytaliśmy, nigdy nie uzyskując zadowalających odpowiedzi. Zamiast nich udzielono nam kolejnego wykładu; tym razem o obyczajach i tradycjach narodowych. Nge Tu Ring wyjaśnił, że owe obyczaje i tradycje należy podzielić na takie, które przynoszą pożytek społeczeństwu i powinny zostać zachowane, oraz na szkodliwe, wstrzymujące rozwój kraju. Omawiając ten temat, szczególną uwagę poświęcał nam, Tybetańczykom.
— Jeden Tybetańczyk zjada tyle, co trzech Chińczyków — powiedział, potrząsając z niesmakiem głową. — Tybetańczycy kochają się w jedzeniu i wydawaniu hucznych przyjęć. Słyszałem, że tysiące ton, tak, tysiące ton masła spala się tam rokrocznie na ołtarzach.
Wszyscy chińscy uczniowie gapili się na nas, usiłując przybrać zdumione miny. Zaczęliśmy pochrząkiwać z niezadowoleniem.
— Ich tańce i melodie są ładne, ale słowa… Słowa są stuprocentowo reakcyjne. Tak, naprawdę — ciągnął Nge Tu Ring. — Tybetańczycy wyprawiają też wspaniałe wesela; wydają fortuny na drogą biżuterię i ozdoby, które nigdy nie zaspokoją głodu ani nie ugaszą pragnienia żadnego człowieka. W dodatku noszą długie włosy, a to, jak wszyscy wiedzą, jest bardzo niehigieniczne, a przy tym, reakcyjne. Czy te zwyczaje przynoszą społeczeństwu jakieś korzyści? Nie! Oczywiście, że nie.
Naszemu nauczycielowi największą radość sprawiało atakowanie religii.
— Choć Chiny zapewniają pełnię swobód religijnych, religia jest największą przeszkodą na drodze społecznego postępu. Religijne rytuały i ceremonie, pochłaniające mnóstwo czasu i pieniędzy, muszą zniknąć raz na zawsze. Przewodniczący Mao wprowadza pewne reformy, by walczyć z tą straszliwą trucizną zacofania.
Na koniec zaś stwierdził:
— Po wprowadzeniu reform społecznych wszystkie systemy zarządzania, gospodarowania i życia kulturalnego naturalnie zleją się w jedno. Wtedy, i tylko wtedy, zapanuje prawdziwy socjalizm.
Nge Tu Ring zaczął wykład od zapewnienia, że mamy prawo do zachowania własnej kultury, teraz jednak otwarcie atakował właściwie wszystkie aspekty naszej tradycji i religii, wyśmiewając je i skazując na „nieuchronne reformy”. Wszystko to starał się oczywiście uzasadnić:
— Kultura i tradycje, które są częścią waszego zacofanego społeczeństwa, muszą zostać zreformowane — powtarzał z emfazą. — Musicie nadać kierunek owym zmianom, obierając drogę socjalizmu. To sprawa najwyższej wagi. Jedynie przyjęcie socjalizmu i przewodnictwa Wielkiego Sternika Mao jest gwarantem prawdziwego szczęścia i dostatku. Tak więc wszyscy muszą obrać tę drogę jedynie słusznego, nieomylnego systemu, który wprowadza przewodniczący Mao.
Słysząc te wszystkie absurdy i sprzeczności, nie mogliśmy się powstrzymać i kilku z nas ponownie wdało się w dyskusję z instruktorem.
— Skąd te wszystkie „musicie”? Dlaczego musimy obierać jakąś drogę Mao? Przed chwilą mówiliście o „rasowej równości” i „polityce wobec mniejszości narodowych”. Co to wszystko w ogóle znaczy, skoro teraz słyszymy, że „musimy obrać drogę” waszego systemu?
Nge Tu Ring wpadł we wściekłość i nie odpowiedział na żadne pytanie. Wysyczał tylko przez zęby:
— Nie zapominajcie, że przyjechaliście tu uczyć się od nas, a nie politykować. W tym, co powiedziałem, nie ma nic dziwnego! Faktem jest, że jesteście zacofani. Faktem jest, że trzeba was uczyć, jak pozbyć się przestarzałych systemów i jak wprowadzić nowe, nowoczesne. Tylko dzięki takiej rewolucji wasze narody uwolnią się z kajdan zacofania. Już te pytania i aroganckie argumenty demaskują waszą ciemnotę. Uczcie się ze słów przewodniczącego Mao, uczcie się na przykładzie Wielkiej Rewolucji Ludowej.
Nie pozostawało nam nic innego, jak milczeć. Cóż można powiedzieć w obliczu tak irracjonalnego, dogmatycznego uporu? Im więcej pytań zadawaliśmy na zajęciach, tym ostrzej krytykowano nas na zebraniach. Podczas niedzielnych wykładów dyrektor coraz częściej piętnował reakcyjnych studentów. Dowiedzieliśmy się, że kilkunastu uczestników poprzednich kursów odwieziono do obozów „reformowania przez pracę”, by mogli tam „skorygować” swoje myśli. I tak powoli nauczyliśmy się trzymać język za zębami i odzywać tylko po to, by zadowolić wykładowców i nie zanudzić się śmiertelnie na zebraniach czy sesjach samokrytyki.
Kiedy jednak zostawiano nas samych, byliśmy wobec siebie zupełnie szczerzy. Wszyscy bardzo tęskniliśmy za domem i nienawidziliśmy tej karykatury szkoły, aczkolwiek dopiero ona w pełni uświadomiła nam prawdziwe intencje Chińczyków. Rzeczywiście dowiedziałem się tu wszystkiego, co trzeba wiedzieć o komunizmie — choć nie o takie refleksje chodziło naszym nauczycielom.
We wschodnim Tybecie „demokratyczne reformy” zaczęto wprowadzać w 1956 roku. Oznaczały one całkowitą nacjonalizację prywatnej własności i utworzenie komun. Właśnie owe „reformy” stały się bezpośrednią przyczyną wybuchu walk w Khamie. Powstanie wybuchło, kiedy byliśmy w Chinach, i oczywiście nikt nas o tym nie poinformował. O kraju wiedzieliśmy tylko tyle, ile powiedział nam dyrektor szkoły:
— Dzięki wprowadzeniu demokratycznych reform Tybetańczycy cieszą się dziś społeczną równością. Kiedy wrócicie do domów, będziecie musieli założyć komuny. To pierwszy krok na drodze reformy. Trzeba więc nauczyć was, jak go zrobić.
Zadanie to powierzono Nge Tu Ringowi, który wykładał nam „politykę wobec mniejszości narodowych”. I tak znowu musieliśmy wysłuchiwać ponurych dogmatów, które monotonnie wyrzucał z siebie suchym, zgrzytliwym głosem:
— W komunie klasy niższej środki produkcji, to znaczy ziemia, zwierzęta, narzędzia i ziarno siewne każdej jednostki, muszą zostać skolektywizowane i przejęte przez komunę — zaczął. — Każdy jej członek otrzyma zezwolenie na zatrzymanie wszystkich przedmiotów osobistego użytku, które nie są środkami produkcji. Będzie jednak musiał zainwestować w komunę określoną kwotę. Wszyscy będą musieli wykonywać powierzoną im pracę, a pod koniec roku, po odliczeniu podatków, nakładów itd., zostaną upoważnieni do udziału w pięćdziesięciu procentach plonów. Wysokość tych udziałów zależeć będzie od wielkości nakładów poszczególnych jednostek. Pozostałe pięćdziesiąt procent plonów zostanie sprawiedliwie rozdzielone między wszystkich członków komuny. Nie jest to prawdziwy socjalizm, ale ze względów taktycznych musimy zaakceptować takie anomalie, jak własność prywatna. A więc to tylko krok ku prawdziwemu socjalizmowi. Wraz z postępem, po roku, może dwóch, komuna klasy niższej osiągnie pułap komuny klasy wyższej. Na tym etapie komunizm jest mocno zakorzeniony w kraju i narodzie. W takiej komunie nie ma już pierwszej formy dystrybucji, związanej z nakładem środków produkcji. Znika własność prywatna, będąca antytezą socjalizmu. Ziemia, zwierzęta, narzędzia itd., należą do komuny. W komunie klasy wyższej wszyscy otrzymują wypłaty w postaci pieniędzy, według osobistych zasług. To jest prawdziwy socjalizm. Za wykonanie powierzonej pracy przyznawane będą punkty. Najlepsi otrzymają ich dziesięć. Punkty będą przyznawane codziennie i sumowane pod koniec roku przed dokonaniem wypłaty. Powstanie też system wydawania kartek, upoważniających do zakupu określonej ilości ziarna. Lokalny spichlerz zostanie upoważniony do sprzedawania nie więcej niż dziesięciu kilogramów ziarna każdemu zdrowemu, dorosłemu robotnikowi. Inni dostaną przydziały odpowiednio mniejsze, zgodnie z liczbą uzyskanych punktów. Nikomu nie będzie wolno wybierać ziarna; każdy weźmie to, co dostanie. Wszystkich robotników upoważni się do comiesięcznego zakupu pół kilograma masła lub oleju. Osoba, która nie przedstawi kartek żywnościowych lub dokumentu tożsamości, nie będzie mogła zakupić żywności.
Zapytaliśmy Nge Tu Ringa o los tych, którzy są zbyt starzy lub zbyt młodzi, by pracować w polu. Oświadczył, że każdy sześćdziesięciolatek jest zdolny do pracy fizycznej. Po chwili dodał, że nawet osoby siedemdziesięcio- i osiemdziesięcioletnie mogą być nadal przydatne, na przykład, płosząc ptactwo z pola.
Kiedy zapytaliśmy o sposób przydzielania punktów i relację między nimi a wysokością dniówki, dowiedzieliśmy się, że tylko urzędnicy i ludzie postępowi zasługują na przywilej uzyskania kartek, zezwalających na zakup piętnastu kilogramów ziarna w miesiącu. Robotnicy, którzy wykonują najcięższe prace, otrzymają nie więcej jak dwanaście kilogramów. Pracownicy mniej wydajni, to znaczy starsi — osiem kilogramów, dzieci — pięć, a niemowlęta — dwa i pół kilograma. Tak więc najlepsi robotnicy uzyskają od sześciu do dziesięciu punktów dziennie, pasterze — cztery punkty, a starcy, udający strachy na wróble — maksimum dwa punkty. Dziesięć punktów równało się dwóm R.M.P. (oficjalna waluta); by tyle zarobić, dobry robotnik będzie musiał pracować co najmniej osiem godzin dziennie. Opowiadanie o zawiłościach i tajemnicach systemu punktowego sprawiało Nge Tu Ringowi niekłamaną przyjemność.
— Ustalone przez rząd dochody robotników pozwalają związać koniec z końcem, pod warunkiem, że nie wyrzuca się pieniędzy w błoto na przyjęcia i inne ekstrawagancje. Przewodniczący Mao wprowadza „nowy ład gospodarczy” pod hasłem: „więcej produkcji, mniej konsumpcji”. Aby pomóc gospodarce narodowej, musicie zacząć więcej produkować i mniej jeść. To jedyny sposób na osiągnięcie postępu. Przewodniczący Mao powiedział: „Byłoby doskonale, gdyby każdy Chińczyk potrafił oszczędzić jedno ziarno ryżu przy każdym posiłku. W ten sposób oszczędzałby trzy ziarna dziennie — a cały naród miliard osiemset milionów ziaren dziennie”.
Zapytaliśmy go wtedy:
— Jak wasi robotnicy mają wydajnie pracować, jeśli ciągle są głodni? Wasz system przyznaje im głodowe racje. Lepiej traktowaliśmy zwierzęta, niż wy starców, kalekich, chorych i dzieci. Za dnia kazaliśmy zwierzętom pracować, ale wieczorem dostawały tyle obroku, ile mogły zjeść.
— Obowiązkiem zdrowego robotnika jest pomaganie słabszym — odpowiedział bez zająknięcia instruktor. — Nie ma ludzi niezdolnych do pracy. Kulawi mogą szyć, a ślepi — prząść. Nawet dla dzieci znajdzie się pożyteczne, proste zajęcie. Każdy, kto chce jeść bez pracy, jest pasożytem i wrogiem ludu. My, urzędnicy, pracujemy głową, robotnicy muszą pracować rękoma.
Nie zamierzaliśmy na tym poprzestać.
— Czy chcecie powiedzieć, że ludzie, którzy nie są w stanie pracować, mają przymierać głodem? A co się stanie z wami, kiedy będziecie starzy?
Nge Tu Ring zaczął się wykręcać i stwierdził, że opacznie zrozumieliśmy założenia „demokratycznych reform”. Wyjaśnił, że choć w początkowym okresie wszyscy będą musieli ciężko pracować i ponosić liczne ofiary, wkrótce nadejdzie czas powszechnego szczęścia i dobrobytu, właściwego jedynie systemowi socjalistycznemu.
— Kiedy osiągniemy poziom szczęścia i dostatku systemu socjalistycznego? — zapytaliśmy sceptycznie.
— Gdy osiągniemy najwyższe stadium rozwoju komun — odparł natychmiast. — Socjalizm powinien zapanować w ciągu pięciu lat. Po to jednak, by osiągnąć etap „utopii socjalistycznej”, wszystkie kraje świata musiałyby wkroczyć na drogę komunizmu. Tego możemy spodziewać się dopiero po zakończeniu trzeciej wojny światowej. Widzicie, to proces historycznie nieuchronny. Postęp będzie następował powoli, ale nieubłaganie. Przed pierwszą wojną światową nie istniało żadne państwo socjalistyczne, ale wyłoniła się z niej Radziecka Rosja. Po drugiej wojnie światowej komunistyczne idee zaczęły realizować Chiny i wiele innych państw. Zdrowy rozsądek podpowiada, że po trzeciej wojnie światowej cały świat wkroczy na drogę socjalizmu. I nie będzie już wojen ani rządów. Rozwiązana zostanie nawet partia komunistyczna. Będziemy żyć w dostatku i pokoju — zakończył Nge Tu Ring.
Wysłuchaliśmy jeszcze wielu podobnych lekcji, ale nie będę już o nich mówił. Właściwie niczym nie różniły się od tych, które opisałem — pełne pustych, napuszonych sloganów i bezwstydnych kłamstw. Słuchaliśmy więc sprzeczności, dogmatów i bzdur, licząc dni i godziny, dzielące nas od powrotu do domu.
Z nadejściem czwartego miesiąca w 1956 roku poinformowano nas wreszcie, że ukończyliśmy kurs, i wręczono świadectwa. Wiedziałem, iż czekają nas trudne chwile, ale nie potrafiłem oprzeć się przejmującemu uczuciu szczęścia na myśl, że już wkrótce zobaczę swoje żony i maleńką córeczkę.
- „Reformy” i bunt
Na początku 1956 roku w Njarongu i całym wschodnim Tybecie wybuchło powstanie. Tybetańczycy od wieków darzyli Chińczyków głęboką niechęcią, jeśli nie nienawiścią, jednak do tej pory czerwoni starali się ukryć swe prawdziwe intencje za parawanem uprzejmości, wysokich opłat za wszelkie usługi i towary oraz za udawanym szacunkiem wobec naszej religii i tradycyjnego systemu społecznego. Zaspokajali naszą chciwość i próżność srebrem i tytułami, a przede wszystkim potrafili przekonać nas, iż mówią prawdę, twierdząc, że opuszczą Tybet, gdy tylko powstanie tu silny, skuteczny rząd. Sporadycznie napotykali na opór, ale tłumili go podarunkami, kłamstwem i groźbą.
Kiedy jednak wzmocnili się i nabrali pewności siebie, zaczęli stopniowo pokazywać, na co ich stać. W 1956 roku wprowadzili swoje „demokratyczne reformy”, które wywołały gwałtowny, spontaniczny sprzeciw. Cała gorycz, wściekłość i nienawiść Tybetańczyków wybuchła nagle z taką siłą, że Chińczycy na moment stracili głowę.
Owe „reformy” miały na celu likwidację tradycyjnego systemu społecznego, naszych obyczajów i religii — i zastąpienie ich systemem komun, kontrolowanych przez specjalnie dobieranych członków partii. Na tym nie koniec — jak się mieliśmy przekonać, Chińczykom szło przede wszystkim o zniszczenie naszej tożsamości, o wymazanie wszystkiego, co czyniło nas odrębnym narodem.
W Njarongu Chińczycy zaczęli wprowadzać w życie ten plan od rozbudowania administracji hsiangów. Nowo utworzone stanowiska powierzano ludziom, którzy słynęli z niechęci do pracy lub pozostawali w konflikcie z lokalną społecznością. Ich zadanie polegało na szpiegowaniu i podkopywaniu pozycji tradycyjnych przywódców i lamów. Chińczycy mieli już dokładne listy wszystkich Tybetańczyków, którzy znaczyli coś w Njarongu, i właśnie w nich wymierzone było pierwsze uderzenie. Kolaborantów, którzy wzięli na siebie tę brudną robotę, nazywano „zaangażowanymi”. Przyznawano im specjalne przywileje i hojnie wynagradzano. Niemniej przytłaczająca większość ludzi, należących według Chińczyków do „proletariatu”, odmawiała współpracy z komunistami. Dla nich jednak nie było to żadną przeszkodą we wprowadzaniu „reform”. Mieli przecież armię.
W Njarongu towarzyszyły temu szokujące akty brutalności. Oddziały chińskich żołnierzy, wspierane przez grupki cywilnych urzędników ii„zaangażowanych”, wędrowały od wioski do wioski, domagając się zdania broni. Następnie odbywały się thamzingi — „sesje walki klas”, podczas których lokalni przywódcy i lamowie byli oskarżani, bici, upokarzani i, często, zabijani. Wydarzenia te wstrząsnęły całym krajem; jeśli ktoś miał jeszcze jakiekolwiek złudzenia co do możliwości osiągnięcia kompromisu czy pokojowego współistnienia, rozwiał je atak Chińczyków na przywódców plemion — do tej pory poważanych i nawet faworyzowanych przez komunistów.
Gjurme z rodziny Gjara Czipa, przywódca naszego plemienia, został mianowany zarządcą podobwodu Łulu. Załatwiał jakieś interesy w Dharcedo, kiedy kilkunastu chińskich żołnierzy i urzędników wtargnęło do jego domu, leżącego o jakieś dwie godziny jazdy konnej od Zamku Smoka. Chińczycy zastali w domu matkę, żonę i synka gospodarza oraz krewnego, który mieszkał z nimi od lat. Zażądali wydania broni. Tybetańczycy najpierw zaczęli protestować, a potem oświadczyli, że broni nie mają. Chińczycy zastrzelili ich na miejscu. Bez słowa ostrzeżenia. To okrutne, bezsensowne morderstwo wywołało oburzenie i wściekłość mieszkańców Njarongu. Stało się iskrą, która wznieciła pożar, jaki miał wkrótce ogarnąć cały kraj.
Powstanie wybuchło czternastego dnia pierwszego miesiąca w 1956 roku w górnym Njarongu. Tradycyjnymi przywódcami była tu rodzina Gjari Cang. Wódz Gjari Njima i jego starsza żona wyjechali do Dharcedo. W domu została młodsza żona, by dbać o gospodarstwo. Dordże Judon, bo tak się nazywała ta piękna i nieustraszona kobieta, doszła do wniosku, że wydarzenia ostatnich miesięcy nieuchronnie doprowadzą do wojny, i podjęła decyzję…
Zebrała swoich ludzi i wysłała gońców do wszystkich osad wschodniego Tybetu, wzywając do powstania przeciwko Chińczykom. Przebrana w męskie szaty, z pistoletem u boku, stanęła na czele wojowników i poprowadziła ich do walki. Atakowała i bezlitośnie niszczyła chińskie konwoje i posterunki w całym Njarongu. Niedobitki chińskich oddziałów i urzędnicy cywilni schronili się w Zamku Smoka.
Zamek szturmowano kilkanaście razy. Dordże Judon osobiście prowadziła wszystkie ataki. Niemniej murom tej fortecy mogłaby dać radę tylko artyleria, a tą powstańcy nie dysponowali. W obliczu rosnących strat, Dordże Judon postanowiła przystąpić do oblężenia.
W tym czasie wrzało już w całym regionie. Kolejne wsie i plemiona zrywały się do walki. Jednak zdobycie samego zamku okazało się bardzo trudne — Chińczycy, doskonale zaopatrzeni w broń, amunicję i pożywienie, mieli również w obrębie murów źródło wody pitnej.
Po miesiącu na odsiecz oblężonym ruszyło sześciuset żołnierzy 18 Dywizji, która stacjonowała w Kanze. Oddziały Dordże Judon zaatakowały ich w górnym Njarongu i zdołały odeprzeć. Zginęło około czterystu chińskich żołnierzy; dwustu jednak przedarło się do zamku.
W tym samym czasie piętnaście-dwadzieścia tysięcy czerwonych ruszyło na Njarong z Drango i Thau. Wojownicy Dordże Judon musieli się wycofać i przerwać oblężenie. Zaciekłe walki trwały ponad miesiąc — potem zaczęły dawać o sobie znać przewaga liczebna i lepsze uzbrojenie Chińczyków. Niemniej ich oddziały poniosły dotkliwe straty — stracili dwa tysiące ludzi i mieli bardzo wielu rannych. Poległo dwustu oficerów — pogrzebano ich z wielkimi honorami przed starym zamkiem.
Chińczycy, do pewnego stopnia, odzyskali kontrolę nad Njarongiem; powstańcy musieli wycofać się w góry i rozpocząć bezlitosną wojnę partyzancką. Ich oddziały rosły z dnia na dzień.
* * *
Po ukończeniu kursu w szkole dla mniejszości narodowych uzyskałem pozwolenie na powrót do domu. W Dharcedo, dużym ośrodku handlowym i stolicy wschodniego Tybetu, powitał naszą grupkę przewodniczący Autonomicznego Rejonu Dharcedo. Nazywał się Sala, był dzieckiem Tybetańczyka i Chinki. Pogratulował nam ukończenia kursu i wygłosił długą mowę na temat ostatnich wydarzeń:
— Teraz, gdy ukończyliście studia, przyjmujemy was w poczet jednostek postępowych. W tym roku wprowadziliśmy demokratyczne reformy, wyzwalając wszystkich ludzi, którzy podlegają naszej jurysdykcji. To prawda: spotkaliśmy się ze sprzeciwami i oporem kół reakcyjnych, niemniej kontrolujemy już sytuację. Spoczywa na was obowiązek zapewnienia spokoju w waszych okręgach i zduszenia anarchistycznych wybryków rebeliantów. Przewodniczący Mao i partia komunistyczna przedstawili specjalny program „po- kojowego tłumienia rebelii”. Każdy buntownik, który sam zgłosi się do władz, ocali głowę. Nie będzie więziony ani karany, nie wniesie się przeciw niemu żadnych oskarżeń. Będzie mógł zatrzymać całą swoją prywatną własność, poza bronią. Nie zostanie wszczęte śledztwo, dotyczące jego zbrodni przeciw ludowi i będzie mógł prowadzić normalne, spokojne życie, jak każdy obywatel kraju. Na tych, którzy poddadzą się sami, czekają prezenty i zaszczyty. Nagrodę otrzyma też każdy, kto zdoła nakłonić jakiegoś buntownika do złożenia broni. Zasady tego programu są ostateczne. Nie będzie od nich żadnych odstępstw, niezależnie od tego, co jeszcze się wydarzy.
Zdumiewająca bezczelność! Całe to oświadczenie było kpiną, zniewagą dla inteligencji i rozumu każdego Tybetańczyka. Nikt z nas nawet przez chwilę nie wierzył w prawdziwość i szczerość owego „programu”. Kazano nam studiować go przez trzy długie dni, drobiazgowo omawiając wszystkie szczegóły. Na stronie szepnięto każdemu z nas, że jeśli zdołamy skutecznie wdrożyć tę strategię w naszych podobowodach, zostaniemy sowicie wynagrodzeni.
W tym czasie w Dharcedo przebywało wielu przywódców i znanych, wpływowych ludzi z całego wschodniego Tybetu. Wezwano ich pod różnymi pretekstami — niemniej faktycznie trzymano tu jako zakładników. Chińczycy nie aresztowali ich ani nie uwięzili, zatrzymywali jednak w mieście, organizując nie kończące się zebrania, dyskusje itd. Walki toczyły się już w całym wschodnim Tybecie — zgromadzenie lokalnych przywódców w jednym miejscu pod czujnym okiem szpicli było więc dla Chińczyków niezwykle korzystne.
Wśród zatrzymanych znaleźli się Czage Topden, jeden z najważniejszych wodzów z Derge; Khangsar Jede z Kanze, Czanze Jesze Dordże z Drango, Mało Czanze, niezwykle inteligentny mnich z klasztoru Thau; mnich—urzędnik z klasztoru Sangre w Lithangu oraz Gjakpon Czini Dordże i Gja Jonden z Linka Sze; Tenzin Dhakpa (mój szwagier) i wielu innych wodzów z Njarongu.
Udało mi się potajemnie spotkać z wieloma z nich. Właśnie podczas tych rozmów dowiedziałem się o wydarzeniach, które miały miejsce podczas naszej nieobecności. Wszyscy zastanawialiśmy się nad najskuteczniejszymi sposobami prowadzenia walki z Chińczykami. Niemniej wszechobecność szpicli i donosicieli sprawiała, że nie mieliśmy szans na opracowanie planu wspólnych działań.
Do Njarongu przybyliśmy pod koniec piątego miesiąca w 1956 roku. Większość sprawnych fizycznie mężczyzn była w górach, w oddziałach partyzanckich, Chińczycy mścili się więc na tych, którzy zostali. Przez kilka dni przetrzymywano mnie w Zamku Smoka, nie pozwalając mi nawet zobaczyć się z rodziną. Ściany starego fortu były tu i ówdzie nadkruszone i poznaczone śladami po kulach. Z sercem przepełnionym smutkiem i niepokojem przechodziłem przez masywną bramę, by poinformować o swoim powrocie komisarza Trou. Trou postarzał się, ale wydał mi się tak silny i spokojny, jak zawsze. Przywitał się ze mną i pogratulował ukończenia kursu.
— Wprowadziliśmy w Njarongu demokratyczne reformy — powiedział od razu — i wyzwoliliśmy lud. Miało miejsce kilka nieprzyjemnych wypadków, ale skutecznie przywróciliśmy spokój i porządek. Grupka reakcjonistów wciąż próbuje ukrywać się w górach, ale prędzej czy później wpadną w nasze ręce. Teraz możecie jechać do domu, ale za trzy dni macie zameldować się w sztabie. Przy okazji, wasza rodzina zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Z własnej woli oddała ludowi ziemię i ziarno.
Na mój widok żony i krewni zalali się łzami — byli przekonani, że zostałem zamordowany przez Chińczyków. Podczas mojej nieobecności było im bardzo ciężko. Zanosząc się płaczem, opowiadali, co się stało. Chińczycy zaliczyli naszą rodzinę do „wyzyskiwaczy” i skonfiskowali niemal wszystko, co mieliśmy — całe zapasy ziarna, stada, konie, nawet klejnoty żony. Moja rodzina miała ogromny miedziany kocioł — tak duży, że można w nim było przyrządzić herbatę dla dwustu osób. Używaliśmy go, ilekroć zapraszaliśmy do domu mnichów, którzy odprawiali specjalne rytuały w intencji rodziny, i podczas hucznych uroczystości. Żołnierze zabrali ten gar i nawet koc, który kupiłem w chińskiej „spółdzielni”. Był to bardzo nieurodzajny rok, moja rodzina musiała więc pożyczyć pięć worków ziarna od przyjaciół. Chińczycy, zabierając cały nasz dobytek, poinformowali chłodno moje żony, że dzięki dalekowzroczności rządu ludowego, wszystkie długi zostały anulowane, nie muszą więc martwić się o wierzycieli. Oczywiście, później zwróciliśmy przyjaciołom wszystkie długi.
Wszyscy rozumieliśmy, że to dopiero początek. Moje żony chciały uciekać. Od sąsiadów usłyszałem podobne opowieści o trudnościach, poniżeniu i cierpieniach, jakie przyniosły ostatnie „reformy”.
Ponieważ udzielono mi tylko trzydniowego urlopu, czwartego dnia, pełen niepokoju i obaw, wróciłem do „sztabu”.
W zamku udało mi się porozmawiać z kilkoma przywódcami z Njarongu — między innymi z Nimą z rodziny Gjari Cang, Kju Abenem z rodziny Gjongba Cang, wodzem dolnego Njarongu i Sonamem Łangczenem, wodzem koczowników z zachodu. Wezwano nas do zamku na rozkaz chińskich władz, które chciały, żebyśmy przekonali powstańców do złożenia broni. Polecono nam również odwiedzić wszystkie osady i wioski, by wytłumaczyć mieszkańcom, że Chińczycy są naszymi wybawcami i że nikt nie powinien pomagać rebeliantom. My jednak myśleliśmy przede wszystkim o zapewnieniu naszym rodakom lepszej, bezpiecznej przyszłości. Kilkakrotnie udało nam się potajemnie spotkać i porozmawiać bez świadków.
Każdy z nas zgadzał się ze słowami Gjari Nimy:
— Nie mogę już żyć pod rządami Chińczyków. Uważam, że powinniśmy przyłączyć się do powstania i zrzucić znienawidzone jarzmo. Żeby nam się powiodło, cała ludność Njarongu musi się zjednoczyć i utworzyć armię, która zdoła odeprzeć komunistów.
Wysłaliśmy posłańców do innych przywódców, informując ich o naszej decyzji i prosząc o zjednoczenie się w walce z Chińczykami.
Któregoś dnia spotkałem przypadkiem komisarza Szena. Zapytałem go, dlaczego moją rodzinę zaliczono do klasy „wyzyskiwaczy”, skoro nigdy nikogo nie wyzyskiwaliśmy. Odparł, że studiowałem komunizm i sam powinienem doskonale znać powody. Ta wykrętna odpowiedź sprowokowała mnie do dyskusji.
— Nigdy nie byłem bogaczem i nie miałem wielkiego majątku. Dobrze wiecie, że w zeszłym roku musiałem pożyczać ziarno. O co próbujecie mnie oskarżać?
— W porządku, chcecie odpowiedzi, będziecie ją mieli — mruknął Szen. — Mówiłem wam już, że powinniście wszystkiego domyślić się sami. Jak wiecie, musimy obserwować ludzi, którzy są potencjalnymi przywódcami i mają posłuch tłumów. Taka jest polityka partii. Po to, by ludzie odwrócili się od reakcjonistów, demaskujemy ich jako wyzyskiwaczy, zrywając im w ten sposób maski i ukazując wszystkim ich ohydną, prawdziwą twarz. Oczywiście, nie wszyscy oni naprawdę są wyzyskiwaczami. Niektórzy mogą nawet być biedakami. Ale to tylko techniczny detal: w istocie bowiem ich myśli są całkowicie reakcyjne i feudalne. Gdyby tylko mieli takie możliwości, z pewnością zostaliby wyzyskiwaczami. Wy jesteście jednym z nich. Uczcie się więc i poprawcie.
Thangkja we wschodnim Njarongu była w rękach powstańców. Wszyscy mieszkańcy trzech dolin, składających się na ów region, oraz koczownicy z sąsiedniej Phisy okazywali Chińczykom jawną wrogość i wspierali powstańców. Żaden Chińczyk nie mógł wejść na to terytorium. Chińczycy objęli je więc „programem pokojowego tłumienia rebelii”, którego „wdrożenie” powierzono dwóm tysiącom żołnierzy 3899 pułku generała Szao. Gjaszing Cethar (który był ze mną w Chinach) i ja mieliśmy im towarzyszyć. Dołączyli do nas dwaj słynni lamowie: Pema Tenzin i Ngudup. Nasza czwórka miała zrobić wszystko, by przekonać powstańców do złożenia broni.
Kiedy przybyliśmy do Thangkji, umieszczono nas w pobliżu generała. Bezustannie stało przy nas kilku strażników, którzy nie odstępowali nas nawet na krok — by, jak twierdzili, chronić nas przed powstańcami. Nasza „walka z reakcją” miała polegać na ostrzeganiu ludności przed pomaganiem rebeliantom i wychwalaniu „demokratycznych reform”. Kazano nam też pisać listy do powstańców z zapewnieniami, że nie zostaną w żaden sposób ukarani, jeżeli poddadzą się i podporządkują komunistycznym władzom.
Chińczycy dostali meldunek, że przy przełęczy Thangkla widziano trzy rodziny koczowników. Uznano, że są to powstańcy i natychmiast wysłano dwustu żołnierzy pod dowództwem pułkownika Lena, żeby ich schwytać. Wyruszyli o zmierzchu i wrócili następnego dnia z informacją, że rebelianci zdążyli zbiec.
Pułkownik Len zachowywał się wobec nas przyjaźnie i często z nami rozmawiał, zwłaszcza podczas posiłków. Po powrocie z przełęczy rzucił mimochodem:
— …i, oczywiście, kiedy tam dotarliśmy, nikogo już nie było. Mieli szczęście, gdybyśmy ich dostali, wszyscy poszliby do piachu.
Coraz lepiej rozumieliśmy politykę „pokojowego tłumienia rebelii”… Wstrząśnięty Pema Tenzin zapytał pułkownika, czy Chińczycy zamierzają zabijać też niewinne kobiety i dzieci.
— Nie, oczywiście, że nie — odparł Len. — Ale ci ludzie są rebeliantami, a jeśli idzie o buntowników, nasze instrukcje są jasne. Mamy ich zniszczyć; nawet kobiety i dzieci. Zresztą, kto miałby je karmić? Lepiej, żeby zginęły. Dzieci rebeliantów kiedyś dorosną i zaczną stanowić problem. Jeżeli wygnieciesz gnidy, nie będziesz mieć wszy. Takie rozkazy dostałem od generała. Pamiętajcie, że to rozmowa prywatna. Nie chcę, żebyście gadali o tym z obcymi.
Szczerze mówiąc, od dawna nie mieliśmy żadnych złudzeń i wątpliwości co do intencji Chińczyków. Niemniej dopiero teraz, słysząc takie słowa z ust przyjaznego przecież oficera, po raz pierwszy uprzytomniłem sobie całą grozę sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Zrozumiałem, że nie będzie żadnego wybaczenia, żadnych kompromisów, żadnych układów. Musieliśmy z nimi walczyć, musieliśmy ich zabijać — nawet jeśli nie mieliśmy cienia szansy na zwycięstwo, gdyż oni chcieli tylko jednego: zetrzeć nas z powierzchni ziemi.
Zorganizowano wiec dla wszystkich mieszkańców Thangkji.
— Teraz, gdy wprowadziliśmy demokratyczne reformy, jesteście wolni — przemówił Szao, generał. — Nikt nie będzie już was uciskać, nikt nie odbierze wam ziemi ani dobytku. Ci, którzy nie mają własnego pola, dostaną je od nas. Jesteśmy tu po to, by wam pomagać.
Po generale przemawiali dwaj chińscy urzędnicy, a potem przyszła kolej na nas. Następnie zapytano zgromadzonych, czy mają coś do powiedzenia. Zapadła cisza. Nie spodobało się to generałowi, który nagle wykrzyknął:
— Daliśmy wam wolność słowa, więc z niej korzystajcie! Nie musicie się niczego obawiać.
Powtórzył to kilkakrotnie i wreszcie z tłumu wystąpił starzec, odziany w postrzępione, znoszone ubranie i połatane buty, które pamiętały lepsze czasy. Stał jednak wyprostowany, z dumnie uniesioną głową, a jego oczy płonęły gniewem i otwartą wrogością.
— Nazywam się Szanam Ma — powiedział z dumą. — Jak wszyscy widzicie, jestem biedny i stary. Trzeba tu powiedzieć kilka rzeczy i najlepiej będzie, jeśli zrobię to ja. Jestem ubogi, nie mam więc nic do stracenia; jestem stary, a więc i tak nie zostało mi wiele życia. Chcę ci powiedzieć jedno, Chińczyku: od dnia, kiedy wkroczyliście na naszą ziemię, wasza obecność budzi nasz gniew i sprzeciw. Teraz próbujecie narzucić nam jakieś „demokratyczne reformy”, które wszyscy uważamy za bzdurę i oszustwo. Co to znaczy, że dacie nam ziemię? Rozejrzyj się: wszystko, co tu widzisz, było nasze od zamierzchłych czasów. Dali nam to nasi przodkowie, nie możecie więc dać nam tego jeszcze raz. Jeśli ktoś nas uciska, to tylko wy. Kto dał wam prawo do panoszenia się w naszym kraju i wmuszania nam waszych bzdurnych idei? My jesteśmy Tybetańczykami, wy — Chińczykami. Wracajcie do swoich domów i do swoich rodzin. Nie chcemy was tutaj.
Niemal natychmiast wystąpił inny mężczyzna, Apel Cultrim, i przemówił w tym samym duchu. Tłum zafalował, wznosząc okrzyki aprobaty. Chińczycy błyskawicznie zakończyli wiec.
Wieczorem generał Szao wezwał do swego namiotu chińskich urzędników i naszą czwórkę. Od razu oświadczył, że Szanam Ma i Apel Cultrim są „wyzyskiwaczami” i wydał rozkaz ich uwięzienia. Tej samej nocy generał dostał od przywódców sił powstańczych odpowiedzi na listy, które kazał nam napisać. Przetłumaczyłem je generałowi i innym oficerom. „Do wodzów i oficerów chińskich rabusiów — przeczytałem — Nie prosimy o łaskę ani nie negocjujemy ze złodziejami i bandytami, którzy najechali nasz kraj, zabijali na- szych bliskich, ukradli naszą ziemię i dobytek. Z takimi łajdakami rozmawiamy tylko mieczem i karabinem. Wracajcie, wracajcie do domów, póki w waszych ciałach jest jeszcze życie. Jeżeli nie przestaniecie nas gnębić, będziemy musieli przeciąć włos, na którym wisi”.
Generał wpadł w furię. Tupał i walił pięścią w stół.
— Zmiażdżymy tych reakcyjnych głupców! — ryczał.
Gdy nieco ochłonął, oświadczył:
— Dam im jeszcze jedną szansę na poddanie się — i kazał nam napisać kolejny list do powstańców. Obiecał przy tym, że jeśli uda nam się nakłonić choć jednego rebelianta do złożenia broni, zostaniemy sowicie wynagrodzeni.
Niemniej kolejne odpowiedzi powstańców utrzymane były w jeszcze ostrzejszym tonie. Generał rozsyłał niezliczone patrole, z których większość żołnierzy nie wracała. Chińczycy nie mogli równać się z powstańcami — za brak znajomości terenu płacili życiem, bezustannie wpadając w zasadzki. Straty były tak duże, że generał musiał wreszcie wycofać swoich ludzi i praktycznie cały okręg znów znalazł się w rękach Tybetańczyków. Żeby ocalić twarz, słał do sztabu depesze, w których utrzymywał, że w pełni kontroluje sytuację.
W dniu aresztowania Szanama i Apela Cultrima chińscy urzędnicy wyruszyli do sąsiednich wiosek, by znaleźć dowody, świadczące o tym, że obaj mężczyźni byli „wyzyskiwaczami”, oraz ludzi, którzy „zdemaskowaliby” ich i oskarżyli. Chińczycy wrócili bez żadnych dowodów, za to z czterema żebrakami. Generał nie zmartwił się brakiem dowodów — uznał, że nawet jeśli uwięzieni nie byli „wyzyskiwaczami”, to z pewnością sprzyjali rebeliantom.
Następnie rozkazał zebrać całą ludność na wiecu. Czterem żebrakom podano obfity posiłek. Kiedy zeszli się ludzie, wyprowadzono skutych łańcuchami Szanama i Apela Cultrima.
— Jesteście postępowymi obywatelami — powiedział generał do czterech żebraków. — Ci dwaj tutaj, elementy złe i antysocjalistyczne, współpracują z rebeliantami. Zdemaskujcie ich, opowiedzcie zgromadzonym o zbrodniach tych reakcjonistów.
Żebracy popatrywali po sobie i jeden z nich powiedział:
— Obaj oskarżeni są tak samo biedni jak my. Nie wiemy nic o popełnionych przez nich występkach. Prosimy, puśćcie nas wolno. Nie mamy pojęcia o takich sprawach.
Odpowiedź żebraków przyprawiła generała o kolejny atak wściekłości. Zapominając o spektaklu, który miał dowodzić sprawiedliwości i praworządności chińskich władz, zaczął ryczeć na czterech nieszczęśników, od czasu do czasu plując im w twarz:
— Bezmyślne kreatury! Czyżbyście i wy wysługiwali się obszarnikom i reakcjonistom?! Sprzyjacie rebeliantom? Swojej niewinności możecie dowieść tylko demaskując tych dwóch przestępców. Rozumiecie? — generał przerwał, żeby zaczerpnąć tchu i otrzeć twarz wielką chustką. — Nie musicie bać się rebeliantów. Zapewnimy wam ochronę.
Żebracy przestępowali tylko z nogi na nogę z coraz bardziej przerażonymi minami. Generał stracił resztki cierpliwości — wezwał kilku żołnierzy i kazał im zarepetować broń. Żebracy natychmiast wybełkotali jakieś oskarżenia pod adresem Szanama i Apela Cultrima, wpatrując się w wymierzone w siebie lufy karabinów. A potem, na rozkaz generała, zaczęli okładać więźniów pięściami. Obaj starcy stracili przytomność nim wiec dobiegł końca. Generał poinformował zszokowanych i przerażonych ludzi, że taki los spotka każdego rebelianta.
Czterem żebrakom wręczono na oczach tłumu po sto srebrnych dolarów i karabinie z amunicją. Generał nazwał ich przy tym „wzorowymi obywatelami nowych Chin”. Trzy dni później dwóch „wzorowych obywateli” uciekło z nowymi karabinami w góry, by przyłączyć się do powstańców. Tym, którzy zostali, Chińczycy natychmiast odebrali broń.
Spędziliśmy z czerwonymi jakieś cztery miesiące i chociaż wokół roiło się od donosicieli, udało się nam porozmawiać z kilkoma żołnierzami i sporo dowiedzieć o ich ciężkim i smutnym życiu. Rekruci pochodzili z różnych prowincji Chin. Kiedy zgłaszali się do poboru, golono im głowy. Przez trzy lata nie udzielano im żadnych urlopów ani przepustek, nie mogli też się żenić ani żyć z kobietami. Nawet potem musieli ubiegać się o specjalne zezwolenie na zawarcie małżeństwa. Wysyłali podanie do Pekinu i, jeśli mieli szczęście, po długim czasie otrzymywali zgodę. Nie wolno im było pić alkoholu i oszczędzać pieniędzy. Za każde wykroczenie przeciw regulaminowi natychmiast surowo karano. Ich stosunki z miejscową ludnością regulował kodeks postępowania, zatytułowany „Trzy podstawowe zasady i osiem punktów, wymagających szczególnej baczności”, którego musieli nauczyć się na pamięć. Skomponowano do niego muzykę, by żołnierze mogli śpiewać regulamin podczas marszu. Żołd, który otrzymywali, starczał tylko na środki higieny osobistej i kilka tanich papierosów. Szeregowi nosili szare, bezkształtne kurtki i spodnie, a oficerowie, na modłę Sowietów, zielonkawe mundury z wielkimi żółto-czerwonymi epoletami. Wszyscy żołnierze, jeśli nie byli na wojnie lub ćwiczeniach, musieli pracować: kopać doły, wywozić nawóz itd.
Nie zostawiano im wolnej chwili — przechodzili przez niezliczone sesje samokrytyki, by „wyplenić z szeregów elementy leniwe, słabe i niezadowolone”. W wojsku roiło się od szpicli i donosicieli, co sprawiało, że żołnierze byli samotni, nieufni i podejrzliwi. I taki był właśnie cel polityki komunistycznych dowódców. Po koszmarze codziennego życia w koszarach wojna dawała tym ludziom autentyczne wytchnienie. Brutalność, okrucieństwo i wycieńczenie były przecież ich chlebem powszednim. Ponieważ nie mieli żon, do których mogliby wrócić, ani niczego, co mogliby uznać za swoją własność, nawet śmierć nie budziła w nich takiego lęku, jak w innych ludziach. Oficerowie dbali o życie swych podwładnych tyle, co o zeszłoroczny śnieg, i posyłali ich nieodmiennie do frontalnych ataków, bez względu na straty. Sami zaś maszerowali z tyłu, z pistoletem lub karabinem maszynowym w rękach, bacząc, by nikt się nie cofał i nie próbował uciec z pola walki. Dla nas wszystko to było wstrętne i haniebne.
We wschodnim Tybecie stacjonowało około stu tysięcy żołnierzy. Z początku uzbrojeni byli w najrozmaitsze strzelby, które później zastąpiono standardowymi sowieckimi karabinami półautomatycznymi. Mieli też sowieckie karabiny maszynowe, granaty, moździerze, haubice oraz idealne do walki w górach działa, które szybko rozkładało się na części, by transportować je na grzbietach mułów. Z uwagi na trudne warunki terenowe nie używano czołgów ani wozów opancerzonych, korzystano jednak z samolotów bombowych, stacjonujących w Czengdu.
Po czterech miesiącach kazano nam wracać do zamku. Oddziały partyzanckie wciąż zaciekle atakowały Chińczyków — okrzyczana strategia „pokojowego tłumienia rebelii” okazała się zupełnie nieskuteczna. W tym czasie miał miejsce pewien wypadek, który, obnażając dwulicowość Chińczyków, pozbawił ostatnich złudzeń wszystkich, którzy chcieli jeszcze wierzyć w uczciwość i szczerość zapewnień komunistów.
Sanag Palden był przywódcą dużego partyzanckiego oddziału, na który Chińczycy bezskutecznie polowali od dłuższego czasu. W końcu komuniści odkryli, że Sanag Palden jest oddanym uczniem Lamy Cełanga Gjurme, pustelnika, spędzającego życie na medytacji wysoko w górach. Chińczycy aresztowali starca i przekazali informację Sanagowi Paldenowi, że życie jego Lamy zależy od tego, czy się podda — obiecali przy tym, że zastosują się do zasad strategii „pokojowego tłumienia rebelii”. Sanag Palden opuścił swój oddział i poddał się Chińczykom. Został aresztowany i stracony w trybie doraźnym. Komuniści ogłosili, że poddanie się Sanaga Paldena „nie było autentyczne”. Według nich wrócił on tylko po to, żeby szpiegować Chińczyków.
Pod koniec roku wysłano z Pekinu misję, która miała „zbadać fakty i uspokoić sytuację” tam, gdzie mieszkańcy wschodniego Tybetu i inne „mniejszości narodowe” powstały przeciwko chińskim rządom. Główną kwaterą misji, w której skład wchodzili ważni chińscy przywódcy — między innymi Wang Lo, członek Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej i przewodniczący Centralnej Komisji ds. Mniejszości — było Dharcedo. Stąd właśnie wysyłano liczne delegacje do regionów objętych walkami. W grupie, która przybyła do Njarongu, znaleźli się Kuang An Czou — wysoki oficer tajnej policji, wyżsi oficerowie Armii Ludowo-Wyzwoleńczej z Pekinu, kilkunastu chińskich urzędników i garstka Tybetańczyków. Zwołano wielki wiec. Zaproszono wszystkich — to znaczy tych, którzy nie uciekli jeszcze w góry — lokalnych przywódców, najważniejszych lamów i znanych obywateli. Członkowie delegacji wyrazili „głęboki smutek i żal” z powodu „trudności”, na jakie naraziły lud „pomyłki lokalnych urzędników”. Wszyscy wygłaszali długie, bliźniaczo podobne przemówienia.
— Demokratyczne reformy należy wprowadzać stopniowo, nie zapominając o polityce „pokojowych metod i łagodnej ścieżki”. Jednak urzędy lokalne opacznie zrozumiały swoje instrukcje, przysparzając ludowi wielu trudności i smutku. Przewodniczący Mao osobiście nas tu przysłał, byśmy nieśli pocieszenie tym, którzy ucierpieli z powodu błędów urzędników. W dowód szczerości naszych intencji przywieźliśmy wam prezenty: ubrania i żywność. Wszystkiemu, co się tu wydarzyło, winni są lokalni urzędnicy chińskiej administracji. Ich błędy stanowią zbrodnię przeciw ludowi — delegaci strofowali i karcili komisarza Trou, który znosił to cierpliwie, nie odzywając się słowem. Członkowie misji upominali również dowódcę sił policyjnych w naszym regionie, kapitana Kao. Ten jednak odrzucił wszystkie oskarżenia, twierdząc, że nie popełnił żadnych błędów i wykonywał tylko rozkazy z Pekinu.
Ludziom rozdano przywiezione z Chin ziarno i tkaniny. Wodzom i lokalnym przywódcom wręczano, między innymi, bele brokatu i jedwabiu. Członkowie misji spędzili u nas miesiąc. Nie było mowy o żadnych reformach i thamzingach. Ogłoszono natomiast, że we wschodnim Tybecie prowadzić się teraz będzie „politykę liberalizacji”. Niemniej po wyjeździe delegatów sytuacja zaczęła się stopniowo pogarszać i już wkrótce chińscy urzędnicy znów narzucali nam swoje „programy” i „reformy”.
Nie wiedziałem, co myśleć o całej tej farsie; podzieliłem się wątpliwościami z młodym chińskim oficerem, który zawsze traktował mnie przyjaźnie. Odpowiedział mi z niezwykłą u Chińczyków szczerością.
— Te tak zwane „błędy” nie są pomyłkami lokalnych urzędników, to rozmyślna polityka rządu i partii — w jego głosie była gorycz i smutek. — Premier Liu Szao Czi opowiadał się za wprowadzaniem reform przy pomocy łagodnych metod i pokojowych środków, jednak przewodniczący Mao uznał, że w ten sposób nigdy nie dojdziemy do socjalizmu i narzucił politykę łagodnych metod i środków militarnych. Osobiście podzielam poglądy premiera, ale musimy wykonywać rozkazy przewodniczącego Mao, którego pozycja jest coraz mocniejsza. Jestem przekonany, że wkrótce Liu Szao Czi będzie musiał odejść. A nawet gdyby władzę zdobył premier, i tak byśmy ucierpieli, ponieważ, w pewnym sensie, poparliśmy przewodniczącego. Dla nas, szaraków, świat zawsze ma w zanadrzu jakieś zagrożenie… Według naszej ideologii mądrość dzieli się na szczerość i wykształcenie. Szczerość jest ważniejsza. Nawet gdy popełnia się błąd, partia ocenia, czy intencje oskarżonego były szczere, czy też kierowała nim zła wola. W pierwszym przypadku można mu wybaczyć, w drugim — musi zostać ukarany. Tak czy owak, w rozgrywkach między naszymi przywódcami w Pekinie nie ma miejsca na żadną ideologię ani szczerość.
W tym okresie w zamku utworzono biuro „Komitetu do spraw rozważań politycznych”. Wszyscy wodzowie, lamowie i lokalni przywódcy mieli uczestniczyć w jego spotkaniach. Musieli więc mieszkać w zamku — pod czujnym okiem Chińczyków. Komunistom bardzo zależało na utworzeniu komun. W naszym podobwodzie kazano mi założyć dwie. Zaprotestowałem, ale Chińczycy nie zamierzali ustąpić. Udało mi się jedynie uzyskać zapewnienie, że będą to komuny eksperymentalne. Chińczycy mieli dostarczyć nasiona, zwierzęta i narzędzia oraz przez rok zapewniać przydziały żywnościowe wszystkim członkom. Obiecano mi, że nie będzie obowiązywał „system punktowy” i wszyscy równo podzielą się zyskami — tak starzy i chorzy, jak młodzi i zdrowi. Mimo to całe przedsięwzięcie okazało się katastrofą. Ludzie byli nieszczęśliwi — tęsknili za starymi zwyczajami, wolnością i własnością prywatną.
W czwartym miesiącu 1957 roku Gjari Nima, wódz z górnego Njarongu (mianowany przez Chińczyków głównym administratorem), przyłączył się do partyzantów. Przysłał nam wiadomość, radząc pójść w jego ślady. O niczym innym nie marzyliśmy, ale sytuację komplikował fakt, że przez cały czas pozostawaliśmy pod obserwacją. Kiedy udało się nam wreszcie przygotować ucieczkę, Chińczycy zwołali spotkanie wszystkich zarządców podobwodów i przedstawicieli ludowych z Njarongu.
Jako jeden z przedstawicieli, musiałem stawić się na zebraniu i na pewien czas zrezygnować z naszych planów. Podczas spotkania kazano mi wygłosić referat o dokonaniach „eksperymentalnych komun klasy niższej”. Kilku delegatów stawiało doskonałe, sprytne pytania, rzucające światło na prawdziwe intencje, przyświecające Chińczykom przy tworzeniu komun. Niestety, nie mogłem udzielić im szczerych odpowiedzi, żeby nie wzbudzić podejrzeń czerwonych.
W zebraniu brało udział około stu pięćdziesięciu delegatów. Komisarz Trou mianował nowym głównym zarządcą chińskiego urzędnika imieniem Da Ce Cza. Kiedy zorientował się, że jego kandydat nie budzi — delikatnie mówiąc — entuzjazmu delegatów, stwierdził, iż ostateczna decyzja zapadnie nazajutrz. Wieczorem chińscy urzędnicy odwiedzili kolejno wszystkich delegatów, „radząc” im poprzeć kandydata komisarza. Następnego dnia nasze ręce uniosły się w górę w „jednogłośnym” poparciu i Da Ce Cza został oficjalnie mianowany głównym zarządcą Njarongu. Później dowiedzieliśmy się, że decyzję o powołaniu go na to stanowisko podjął znacznie wcześniej Przewodniczący Autonomicznego Okręgu Dharcedo — nominacja komisarza i nasze głosowanie były więc od początku farsą. Delegaci zgrzytali zębami w bezsilnej wściekłości.
Zresztą wszelkie decyzje na takich zebraniach podejmowano w podobny sposób. O wszystkim decydowali Chińczycy — nam pozostawiono rolę marionetek, podnoszących ręce, ilekroć któryś z chińskich urzędników ciągnął za sznurek.
Znów wydano nam rozkaz towarzyszenia chińskim żołnierzom, których celem był tym razem Lag Ri Ma, niewielki obszar wschodniego Njarongu, zamieszkały przez koczowników. Rozdano im jedzenie i ubrania, zapewniając, że nie wprowadzi się żadnych reform dopóki sami tego nie zechcą. Jednocześnie Chińczycy potajemnie prowadzili swoje dochodzenia, badając sytuację majątkową każdej rodziny.
A potem nagle, o świcie, w Lang Ri Ma pojawiło się kilkuset chińskich żołnierzy, którzy otoczyli zdezorientowanych nomadów i skonfiskowali ich broń. Około czterdziestu koczowników zdołało wyrwać się z okrążenia i zbiec w góry. Spośród tych, którym nie udało się uciec, wybrano piętnastu „potencjalnie zaangażowanych” i skierowano ich na „przyspieszony kurs edukacji korekcyjnej”. W dowód dobrej woli i czystych intencji Chińczyków pozwolono im zachować broń i amunicję.
Jednak następnego dnia sześciu z „potencjalnie zaangażowanych” uciekło w góry, zabierając broń. Tym, którzy nie uciekli, Chińczycy natychmiast odebrali amunicję, zostawiając każdemu tylko po pięć ładunków. Tego samego dnia wysłano mnie do zamku z raportem dla głównego zarządcy.
Niezliczone akty chińskiego zakłamania, okrucieństwa i niesprawiedliwości doprowadzały do ostateczności nawet ludzi prostych, z natury cierpliwych i łagodnych. Któregoś dnia wysłano mnie po masło dla chińskich żołnierzy. W zamian za nie miałem dać ziarno i inne artykuły. Zwykle koczownicy sprzedawali ser, twaróg i mleko, ale nie masło. Chińczycy uparli się jednak, żądając od nomadów ogromnej ilości masła i tylko masła. Pamiętam, że zdenerwowany pasterz wykrzyknął:
— Nawet gdybym zebrał cały nawóz naszych zwierząt i dał go wam jako masło, to i tak byłoby go znacznie mniej niż chcecie!
Chińczycy chętnie zapominali o tym, co mówili jeszcze wczoraj, jeśli tylko służyło to ich celom. Rozporządzenia partyjne i instrukcje z Pekinu zmieniały się bezustannie — nawet chińscy urzędnicy wpadali w osłupienie, gdy nowe polecenia okazywały się całkowicie sprzeczne z poprzednimi. Dobrym przykładem mogą tu być komunikaty partyjne z lat 1956 — 1958, dotyczące „walki klasowej”. Przed rokiem 1956 Chińczycy twierdzili, że jej nie będzie, a potem…
…Nie mająca końca walka klasowa między chłopami pańszczyźnianymi i obszarnikami musi być walką pokojową…
…Walka klasowa między chłopami pańszczyźnianymi i obszarnikami musi być walką otwartą — choć tylko pokojową i werbalną…
…„Łzy nędzy” ludu muszą spaść na obszarników, stając się zarzewiem walki, którą zakończyć może tylko starcie feudalizmu z powierzchni ziemi…
…Wszyscy obszarnicy to wrogowie ludu. Są jak gnijące mięso. Póki go nie zniszczymy, będzie śmierdzieć i przyciągać muchy…
Od tej chwili nie próbowano już nawet zachować pozorów.
Ostatnią misję powierzono mi na początku 1958 roku. W zachodnim Njarongu, u stóp wzgórza Łari Go, w podobwodzie Kholo Szi odkryto złoża miedzi. Pamiętam, że kiedy byłem tam przed inwazją, zauważyłem, że ziemia i skały mają niezwykły, czerwonawy kolor. Z Dharcedo przyjechał chiński mierniczy i geometra, których miałem zawieźć do Kholo Szi. Chińczycy wydawali się bardzo podnieceni odkryciem i powiedzieli nam, że złoże jest wyjątkowo duże. Wkrótce po ich wyjeździe do Chin pojawili się inżynierowie i robotnicy, którzy mieli budować drogę. Zamierzali połączyć Łari Go z Drango, gdzie kończyła się szosa z Kanze. Prace rozpoczęły się już po mojej ucieczce.
Czerwoni utworzyli wielką bazę wojskową w Njarongu. Coraz liczniejsi, doskonale uzbrojeni żołnierze zaczynali zadawać dotkliwe straty siłom partyzanckim. Brak współpracy ze strony Tybetańczyków wprawiał komunistów w coraz większą wściekłość. W obliczu masowych ucieczek „zaangażowanych”, Chińczycy tracili resztki zaufania do tybetańskich urzędników. Ludzie zatrudnieni w chińskiej administracji coraz częściej znikali, niejednokrotnie ze skradzioną bronią.
Kiedy usłyszałem o rozbiciu wielkich partyzanckich baz na małe, osamotnione oddziały, zrozumiałem, że jeśli natychmiast nie ucieknę i nie zacznę walczyć, wkrótce będzie na to za późno.
- Ucieczka
(Ludowa piosenka z Njarongu.)
Osiemnastego dnia ósmego miesiąca w 1958 roku udzielono mi krótkiego urlopu, bym mógł odwiedzić rodzinę. Poczucie, że nie jestem ciągle obserwowany, sprawiło mi nieopisaną ulgę. Postanowiłem wykorzystać tę szansę i przyłączyć się do partyzantów.
W pierwszej chwili chciałem zostawić żony i córkę, ale zmieniłem zdanie, gdy uprzytomniłem sobie, że Chińczycy zabiją je lub wtrącą do więzienia za moją „zdradę”. Zabierając je ze sobą, narażałem je na ogromne niebezpieczeństwo i znój, miały jednak jakąś szansę — niewielką, ale szansę. Pomyślałem też, że gdyby przyszło nam zginąć, lepiej umierać razem.
Pragnął się do nas przyłączyć mój brat, Łangczen. Jego żona już nie żyła, ale chciał ratować jedynego syna. Do naszej grupki dołączył też mój kuzyn Dołong i jego pierworodny, oraz stary przyjaciel, Kjau Apon, z żoną i dziećmi. Wiedziałem o trzech młodych mężczyznach z naszego podobwodu, którzy zamierzali wstąpić do ruchu oporu. Wszyscy pochodzili z biednych rodzin i pracowali kiedyś dla Chińczyków. Jeden z nich, Sonam Rinzin, był nawet hsian tangiem w naszym podobwodzie. Wszyscy trzej przyłączyli się do nas — wraz z Nimą było nas w sumie szesnaście osób.
Już w trakcie przygotowań dostałem list z zamku: kazano mi stawić się na jakimś nadzwyczaj ważnym wiecu. Potrzebowaliśmy jeszcze kilku dni na zebranie karabinów i amunicji od dalszych znajomych. Obawiałem się jednak, że jeśli pojadę do zamku, to już nigdy nie wrócę. Z drugiej strony, gdybym się tam nie stawił, Chińczycy z pewnością zaczęliby coś podejrzewać. Postanowiliśmy w końcu zrezygnować z przygotowań i dodatkowej broni i ruszyć w drogę jeszcze tej nocy.
Wyjechaliśmy po zmierzchu, dwudziestego trzeciego dnia ósmego miesiąca. Pamiętam, że otulił nas chłodny mrok, modliłem się, by dane nam było tu wrócić, gdy wszystko zmieni się na lepsze. Mimo tego wątłego płomyczka nadziei, w głębi serca czułem, że jestem tu po raz ostatni i że już nigdy nie zobaczę domu. Wszyscy milczeliśmy jak zaklęci, pogrążeni we własnych myślach; ciszę nocy zakłócał tylko głuchy stukot końskich kopyt.
Trudno byłoby nazwać nas silnym oddziałem. Na dziesięciu mężczyzn mieliśmy tylko cztery karabiny: czeski z osiemdziesięcioma ładunkami, starą chińską flintę z dwudziestoma i brytyjskiego Enfielda z zaledwie pięcioma nabojami. Wziąłem też swój rosyjski karabin, tyle że chwilowo był zupełnie bezużyteczny z powodu braku amunicji. Nie mieliśmy żadnych szans na stawienie czoła chińskim żołnierzom, czułem jednak, że podjąłem słuszną decyzję — cóż byłby ze mnie za mężczyzna, gdyby zabrakło mi odwagi do walki z wrogiem.
Jechaliśmy przez całą noc, by następnego ranka dotrzeć do Zamdo w północnym Njarongu. Tutejsze wzgórza zamieszkiwali koczownicy, zaś góry były dzikie i niedostępne. Słyszeliśmy o obozującej tu dużej grupie partyzantów i chcieliśmy się z nimi skontaktować.
Nasze zapasy były niesione przez trzy muły. O świcie zorientowaliśmy się, że zwierzęta zostały nadmiernie obciążone, ukryliśmy więc między skałami trzy worki z campą. Postanowiliśmy pojechać w góry, gdzie nie musielibyśmy tak się obawiać chińskich patroli. Podzieliliśmy naszą grupkę — Dołong, Nima i dwóch młodych mężczyzn, którzy pracowali przedtem dla Chińczyków, pojechali przodem, by sprawdzić, czy droga jest bezpieczna. Zwiadowcy dostali dwa karabiny i większą część amunicji. Reszta naszej grupki wolno podążała za nimi przez wysokie wzgórza. Kilka dni później dotarliśmy do stromego urwiska, usianego głazami i odłamkami skalnymi różnej wielkości. Przez większą część dnia musieliśmy iść pieszo, prowadząc konie za uzdy.
Koło południa usłyszałem okrzyk młodego Sonama Rinzina. Odwróciłem się i dostrzegłem w dole oddział chińskich żołnierzy. Musieli nas zauważyć, bo repetowali karabiny. Dzieliło nas nie więcej jak sześćset kroków. Sonam Rinzin i ja — tylko my byliśmy uzbrojeni — pobiegliśmy w kierunku żołnierzy, by ich zatrzymać. Załadowałem broń i strzeliłem. Przed najbliższym żołnierzem wyrósł szarawy obłok kurzu, eksplodując odłamkami skały. Chińczycy rzucili się na ziemię, kryjąc się za głazami. Strzeliłem jeszcze raz, ale nie byłem pewny, czy trafiłem. Sonam Rinzin zabił jednego z żołnierzy drugim strzałem. Chińczycy trafili naszego muła, zabijając go na miejscu. Konie wpadły w panikę; Łangczenowi i kobietom nie udało się ich uspokoić. Niemniej kobiety i dzieci zdołały skryć się za skałami i uciec. Zostałem sam z Sonamem Rinzinem, który ciągle strzelał. Nagle zauważyłem, że kilku żołnierzy próbuje zajść nas z boku. Ponieważ zostały mi tylko trzy ładunki, zaczęliśmy się powoli cofać — w przeciwnym kierunku niż kobiety i dzieci. Na szczęście zbocze było strome i trudne — po dwóch godzinach Chińczycy zrezygnowali z pościgu. Kiedy udało nam się wreszcie schwytać konie, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Skierowaliśmy się ku niższym wzgórzom, gdzie wcześniej ukryliśmy część zapasów. Czułem, że inni członkowie naszej grupy — jeśli zdołali uciec — pójdą właśnie tam. Czekaliśmy, zdenerwowani, przez całą noc, ale nikt nie przyszedł. Następnego ranka pojawili się nasi zwiadowcy. Powiedzieliśmy im, co się stało, a potem zaczęliśmy przeszukiwać pobliskie wzgórza. Wreszcie udało się nam znaleźć moją starszą żonę, Kjau Apona i jednego ze służących. Choć nie ustawaliśmy w poszukiwaniach, do zmroku nie spotkaliśmy nikogo. Dopiero trzeciego dnia za jednym z głazów znaleźliśmy przemarzniętą i drżącą gromadkę — moją młodszą żonę, córeczkę oraz żonę i dzieci Kjau Apona. Spędziły w tym miejscu trzy noce, bojąc się opuścić kryjówkę. Nie miały nic do jedzenia ani do picia, ale zniosły to zaskakująco dobrze — skończyło się tylko na strachu. Córka Kjau Apona miała co prawda lekką gorączkę, ale i to minęło po dwóch dniach.
Mego brata Łangczena i jego syna nie odnaleźliśmy nigdy.
Przejrzeliśmy nasz skromny dobytek. Okazało się, że zostało nam tylko jedno siodło i jeden stary koc, który chwyciła moja starsza żona, gdy pojawili się Chińczycy. Oczywiście, mieliśmy też cztery konie zwiadowców, ale nie został nam żaden garnek. Jeśli idzie o jedzenie, mieliśmy tylko te trzy worki campy, które ukryliśmy. Kilkoro z nas zeszło w dolinę, gdzie w małej wiosce dostali nieco zapasów i miedziany garnek. Kilka dni później natrafiliśmy na grupę partyzantów z górnego Njarongu, wśród których byli moi dwaj starzy znajomi — Gjari Dordże Gjalcen i Rinczen Łangjal. Oddział ten, składający się z około trzydziestu mężczyzn i ich rodzin, od dawna walczący z Chińczykami, musiał uzupełnić teraz zapasy amunicji i pożywienia. Brakowało im też koni. Mimo trudnej sytuacji podzielili się z nami tym, co mieli. Postanowiliśmy się do nich przyłączyć.
Dowiedzieliśmy się, że jeszcze w zeszłym roku w Tromcie, o dzień drogi od Zamdo, stacjonował wielki oddział partyzancki, składający się z około dziesięciu tysięcy ludzi. Jednak bezustanne ataki Chińczyków i kłopoty z zaopatrzeniem tak dużej grupy sprawiły, że musieli się rozdzielić. Największy oddział, którym dowodził Gjari Nima, wyruszył do Lhasy przed kilkoma miesiącami. Nieco później w ich ślady poszła grupa Ghaby Dordże Gompo. Niemniej droga do stolicy była długa i usiana chińskimi patrolami. Grupy, w których było zbyt wiele kobiet, dzieci i starców, nie mogły podjąć takiego ryzyka i musiały zostać. Decyzję taką podjęły oddziały Thongczy Nimy i Phisy Ato; nie złożyły jednak broni i wciąż atakowały chińskie placówki i patrole w zachodnim Njarongu. W lasach dolnego Zamdo spotkałem innego starego przyjaciela, Dordże Samdupa, który był adiutantem Gjari Nimy. Został ciężko ranny i nie mógł ruszyć do Lhasy — trzech potężnych synów i mały oddział nie opuścili go jednak w potrzebie.
W całym Njarongu roiło się od podobnych grup i oddziałów partyzanckich. Większość obarczona była kobietami i dziećmi; brakowało im broni i amunicji — niemniej trwały i nie zamierzały się poddać. Szczególnie wsławiły się oddziały Taszi Łangjala (młodszego brata Gjari Nimy) i Ariego — każdy liczył ponad stu wojowników.
Zostaliśmy w Zamdo przez dłuższy czas, starając się zdobyć broń, amunicję i zapasy. Zostawialiśmy kobiety i dzieci wysoko w górach, a sami schodziliśmy w dolinę do pobliskich wiosek, w których mieliśmy znajomych. Udało się nam znaleźć żywność, ale z bronią było znacznie gorzej. Dostaliśmy tylko trochę amunicji od Tybetańczyka, który pracował w chińskiej administracji. Wysłałem też kilku ludzi do naszych przyjaciół po amunicję, którą musieliśmy zostawić, gdy pospiesznie opuszczaliśmy dom.
Potem, już z rodzinami, powędrowaliśmy do pobliskiego Trodha Njoko. Dokuczał nam brak wierzchowców, ale ktoś powiedział mi, że w Tromkhogu stacjonuje duży oddział chińskich żołnierzy, którzy mają mnóstwo koni. Znów zostawiliśmy kobiety i dzieci w górach, a sami ruszyliśmy w kierunku obozu czerwonych.
Nasi zwiadowcy stwierdzili, że w położonym w dolinie obozie przebywa zawsze ponad pięciuset żołnierzy, którzy wypasają konie na wzgórzach, położonych o kilka mil dalej. Udało się nam podkraść do stada, pilnowanego przez dwudziestu wartowników. Nie zauważeni, zajęliśmy dobre pozycje i zaczęliśmy kanonadę. Nie ocalał żaden strażnik. Zabraliśmy ponad siedemdziesiąt koni.
Szybko wycofaliśmy się do Trodha Njoko. Kiedy wyjechaliśmy zza zakrętu w wąskim parowie, stanęliśmy oko w oko z ośmioma chińskimi żołnierzami. Spotkanie to zrobiło piorunujące wrażenie na obu grupach — wszyscy zamarliśmy w bezruchu, by niemal natychmiast sięgnąć po broń. A wtedy, nagle, jeden z żołnierzy podniósł ręce do góry. W ciągu następnych kilku sekund pozostali poszli w jego ślady. Byli to młodzi, zupełnie niedoświadczeni żołnierze z ostatniego poboru; wszyscy błagali, byśmy darowali im życie. Kilku młodych mężczyzn z naszej grupy chciało ich zabić; jeden wyjął nawet miecz i płazem złamał rękę chińskiemu rekrutowi. Niemniej starsi mężczyźni — w tym ja — zdołali ich powstrzymać, tłumacząc, że takie postępowanie nie przystoi Tybetańczykowi. Odebraliśmy żołnierzom konie, broń i ubrania i pozwoliliśmy im odejść do obozu — nagim i wolnym, jak w dniu, gdy przyszli na świat. Sytuacja naszej grupy liczącej teraz około czterdziestu mężczyzn i sześćdziesięciu kobiet i dzieci, pod dowództwem Anora, Gjari Dordże Gjalcena, Rinczena Łangjala i moim, wyraźnie się poprawiła: mieliśmy zapasowe konie i znacznie więcej broni.
Ruszyliśmy na północ do Ase Ta Khamu (Krainy koni Asego — bohatera naszych starych legend). W chwili, gdy wkraczaliśmy do tego regionu, nasi zwiadowcy zameldowali, że zbliża się ku nam oddział około pięćdziesięciu żołnierzy. Błyskawicznie urządziliśmy zasadzkę i zabiliśmy pięciu Chińczyków. Reszta zdołała się wycofać. Niemniej wkrótce potem zaatakował nas dwukrotnie większy oddział. Zatrzymaliśmy żołnierzy, dając kobietom czas na objuczenie koni, zebranie zapasów i ucieczkę. Kiedy zniknęły nam z oczu, przerwaliśmy walkę i zaczęliśmy się wycofywać. Chińczycy, którzy stracili przynajmniej ośmiu ludzi, nie podjęli pościgu. Zginęło dwóch młodych Tybetańczyków, którzy pracowali kiedyś dla chińskiej administracji, i Sonam Rinzin. Dogoniliśmy kobiety o zmierzchu.
Pod koniec dziesiątego miesiąca w 1958 roku Chińczycy zaczęli przypuszczać coraz częstsze i coraz skuteczniejsze ataki. Zrozumiawszy, że w Njarongu nie zdziałamy już nic, postanowiliśmy ruszyć do Lhasy. Wiedzieliśmy oczywiście, że są tam Chińczycy, ale był tam też nasz najwyższy przywódca — Jego Świątobliwość Dalajlama — i tylko to miało dla nas znaczenie. Do stolicy zmierzały coraz liczniejsze oddziały partyzanckie i tysiące uchodźców, uciekających przed prześladowaniami i — niczym już nie hamowanym — chińskim okrucieństwem.
O zmierzchu, w okolicach Derge Jhilungu, natrafiliśmy na kolejny chiński oddział. Żołnierze wycofali się po krótkiej wymianie ognia, zostawiając za sobą dwudziestu zabitych. My straciliśmy dwóch ludzi. Jeszcze tej nocy przekroczyliśmy Zaczu (która płynie również przez Njarong, tyle że tam nazywa się Njakczu). Na wschód od Zaczu rozciągają się pastwiska Zaczukhi — ziemie wojowniczych koczowników, plemienia, składającego się z około czterech tysięcy rodzin. Witym czasie w Zaczukhi nie było jeszcze Chińczyków. Pozostawali na zachodnim brzegu rzeki, gdzie zbudowali drogi i mieli silne garnizony.
Na drugim brzegu, w Danangu, przywitano nas strzałami. Nikt jednak nie odniósł ran — prawdopodobnie uratował nas zapadający mrok. Kiedy minął szok, przypuściliśmy kontratak. Kilkunastu żołnierzy wycofało się natychmiast, prawie nie stawiając oporu. Spotkaliśmy później kilku nomadów, którzy powiedzieli nam, że choć wschodni brzeg rzeki pozostaje nadal w rękach powstańców, na brzegu zachodnim koncentrują się coraz liczniejsze oddziały chińskie. Dowiedzieliśmy się również, że partyzanci poinformowali rząd Tybetu o obecnej sytuacji i próbowali skontaktować z się „Czterema Rzekami i Sześcioma Pasmami” — największą organizacją ruchu oporu, operującą w Lokha, dystrykcie położonym na południe od Lhasy.
Teraz wszyscy niecierpliwie czekali na powrót wysłanników. My również postanowiliśmy zaczekać na odpowiedź, ale po kilku dniach bezczynności doszliśmy do wniosku, że najlepiej zrobimy, atakując chińską bazę w pobliskim Zamej Naghdo, gdzie, według naszych informatorów, Chińczycy zgromadzili duże zapasy żywności i broni. Przyłączyliśmy się do lokalnych oddziałów partyzanckich, pochodzących z plemion Baczu, Jadi i Thargjen oraz grupy koczowników z Zapa-Liru w Njarongu. W sumie mieliśmy trzystu ludzi. Ponieważ zwiadowcy donosili, że obozu pilnuje tylko dwudziestu żołnierzy, nie spodziewaliśmy się żadnych problemów. Niemniej ktoś musiał donieść Chińczykom o naszych planach, gdyż oczekiwało nas ponad dwustu żołnierzy, którzy stacjonowali przedtem w oddalonym o kilka dni drogi klasztorze Zokczen. Nie poszło nam tak łatwo, jak sądziliśmy, choć żadna ze stron nie poniosła ciężkich strat. Chińczycy zabarykadowali się w obozie, na którego obleganie nie było nas stać. Zdobyliśmy za to ponad dwieście koni i około ośmiuset jaków i dri. Choć nie osiągnęliśmy celu, jakim było zniszczenie garnizonu, mieszkańcy okolicznych wiosek natychmiast okrzyknęli naszą wyprawę „zwycięstwem pięciu plemion”.
Tego dnia straciliśmy jednego z najlepszych wojowników, potężnego młodzieńca z Njarongu, imieniem Nolo. Chińska kula ugodziła go prosto w czoło.
* * *
Kiedy Chińczycy wkroczyli do naszego kraju, bezustannie zapewniali nas, że nie tylko szanują, ale aktywnie popierają „wolność religii”. Starali się przypodobać lamom i opatom klasztorów, często przy tym powtarzając, że Budda jest „prawdziwym bohaterem proletariatu”, gdyż wyrzekł się tronu i bogactw. Ich zachowanie zaczęło się zmieniać wraz z wprowadzeniem „demokratycznych reform” w 1956 roku. W tonie partyjnych instrukcji dawało się wyczuć rosnącą wrogość wobec klasztorów, która wkrótce przerodziła się w otwartą walkę.
…Trzeba szanować „wolność religii”, klasztory muszą jednak przestać pożyczać pieniądze ludności…
…Ludzie mogą spłacać długi, ale z własnej woli. Klasztory nie mają prawa niczego się domagać…
…Ludności nie wolno spłacać długów zaciągniętych w klasztorach. Sprawy te ureguluje Rząd Ludowy…
…Rząd Ludowy nie będzie spłacać długów, zaciągniętych w klasztorach przez ludność. Natomiast klasztory zobowiązuje się niniejszym do zainwestowania całego kapitału w organizowane spółdzielnie…
…Wolność sumienia dotyczy wyłącznie jednostek. Zakazuje się tworzenia jakichkolwiek organizacji o charakterze religijnym; zakazuje się mnichom nawracania ludności…
…Wszyscy mnisi i kapłani muszą pracować. Mnichom odprawiającym szabten (rytuały) w domach prywatnych należy wypłacać wynagrodzenie, przysługujące robotnikom niewykwalifikowanym…
…Fundamentem religii jest ignorancja, a jej strawą ślepa wiara…
…(1958) Religia jest opium dla mas. Wszyscy mnisi i lamowie są wyzyskiwaczami i wrogami ludu. Czerwoni (kler) i czarni (arystokracja) wrogowie muszą zostać zlikwidowani…
Wspominałem już, że żołnierze, z którymi stoczyliśmy bitwę, stacjonowali zwykle w klasztorze Zokczen. O dzień drogi od Zaczukhi leżały dwa słynne klasztory: Zokczen Gompa i Sziczen Gompa, należące do tradycji Ningma. Oba, a zwłaszcza Zokczen, były znane w całym kraju dzięki wielu świątobliwym i wykształconym lamom oraz pustelnikom, których wydały.
Chińczycy wkroczyli do Zokczenu i zażądali, by mnisi z obu klasztorów stawili się na wiecu. Następnie żołnierze zajęli najlepsze pomieszczenia w budynku, które na co dzień należały do opata, Zokczena Rinpocze, i uniwersytetu klasztornego. Zokczen Rinpocze i najważniejsi lamowie pełnili rolę zakładników. Podczas wiecu Chińczycy poinformowali wszystkich mnichów, że od tej chwili przestają być zakonnikami i mają założyć rodziny. Kazali im też podjąć pracę przy wyrębie okolicznych lasów. Przez jakieś dwa miesiące dzień w dzień zmuszano ich do udziału w nie kończących się sesjach samokrytyki. Chińczycy zniszczyli posągi buddów i bóstw, a potem wynieśli z biblioteki święte teksty i kazali je deptać, mierząc do mnichów z karabinów. Dwudziestego piątego dnia ósmego miesiąca w 1958 roku ogłosili, że mnisi będą musieli poddać „krytyce” opata i najwyższych lamów na wiecu walki klasowej.
Były to demonicznie okrutne spektakle, podczas których zmuszano dzieci do oskarżania rodziców o nigdy nie popełnione zbrodnie, chłopów — do bicia właścicieli majątków, uczniów — do znieważania nauczycieli… Podczas owych wieców odbierano ludziom resztki godności rękoma ich sąsiadów, krewnych, najbliższych i dzieci. Sędziwych lamów zmuszano do publicznego spółkowania z prostytutkami. Oskarżonych bito, opluwano i oddawano na nich mocz. Nie oszczędzano im żadnego upokorzenia — zabijano ich powoli i na wiele sposobów. Nikt nigdy nie wypowiadał imienia osoby, która przeszła thamzing. Nie stawała się męczennikiem ludu, gdyż to lud zadał jej śmierć. Krew ofiary plamiła ręce tych, którzy powinni ją czcić i wspominać. Wstyd i poczucie winy kazały wymazywać takiego człowieka z pamięci wraz z haniebną rolą, jaką odegrało się w jego męczarniach.
Mnisi klasztoru Zokczen potajemnie opracowali plan działania. Jeden z nich, Njarong Gjulo, pochodził z naszej prowincji. Mówił mi, że tego wieczora wyznał swoim towarzyszom:
— Widzieliśmy akty niewiarygodnego świętokradztwa; staraliśmy się znieść je z pokorą, niejeden zapewne powiedziałby, że tchórzliwie… Teraz Chińczycy chcą, żebyśmy znieważyli naszych lamów, nauczycieli, którzy przekazywali nam drogocenne nauki Dharmy, którzy udzielali nam inicjacji w najwyższe praktyki buddyzmu. Nie wiem, jak wy, ale ja nie zrobię tego nigdy. Wolę umrzeć tysiąc razy i smażyć się w tysiącu piekieł, niż pomyśleć o podniesieniu na nich ręki.
Wszyscy mnisi zgodzili się z nim i zaczęli zastanawiać się, co robić. Doszli do wniosku, że nie pozostało im nic innego, jak walczyć. Przed najstarszym z obecnych zwrócili ślubowania zakonne, zakazujące im zabijania. Następnie przysięgli dochować tajemnicy i zrobić to, co postanowili.
W klasztorze było trzystu doskonale uzbrojonych żołnierzy; mnisi mieli tylko stare miecze, noże i siekiery, którymi Chińczycy kazali im ścinać drzewa. Wszyscy żołnierze i oficerowie mieszkali w labrangu, rezydencji Zokczena Rinpocze, który był tam przetrzymywany wraz z innymi lamami. Mnisi postanowili zaatakować podczas posiłku, wiedząc, że element zaskoczenia jest ich jedynym sojusznikiem. Mniejsza grupa miała się przedrzeć do pomieszczeń, w których więziono lamów. Na przywódcę obrano Njaronga Gjulo. Chińczycy musieli się zorientować, że coś się dzieje, ponieważ w nocy postanowili go aresztować. Jednak ktoś zdążył go ostrzec — Gjulo natychmiast zebrał mnichów i przypuścił atak na labrang. Mnisi wycięli straż i dostali się do środka. Było ciemno — mnisi uderzali na oślep siekierami, żołnierze wpadli w panikę i odpowiedzieli ogniem. Zaczęła się rzeź.
W całym tym zamieszaniu i zgiełku mnisi nie zapomnieli o najważniejszym elemencie swego planu. Druga grupa minęła walczących i, zabijając wartowników, dostała się na wyższe piętra, by uwolnić lamów. Chińskiego dowódcę i towarzyszących mu oficerów rozerwano na strzępy. Podczas walki Zokczen Rinpocze został zraniony ciśniętą siekierą. Kiedy mnisi wyprowadzili swoich lamów z labrangu, reszta błyskawicznie przerwała walkę i wycofała się na dziedziniec. Gdy ostatni mnisi znaleźli się na dziedzińcu, natychmiast podłożyli ogień pod wiązki chrustu, siano i deski, ułożone wokół budynku. Żołnierze, którzy uszli przed ciosami siekier i mieczów, spłonęli żywcem — żaden nie ocalał. Zginęło ponad pięćdziesięciu mnichów, wielu odniosło rany — ale spośród lamów ranny był tylko Zokczen Rinpocze. Mnisi, którzy zdobyli około osiemdziesięciu karabinów i wiele rewolwerów, natychmiast przygotowali się do opuszczenia klasztoru.
Byliśmy w Zaczukhi, kiedy tu dotarli — około siedmiuset brudnych, wycieńczonych mnichów, którzy dźwigali rannych i prowadzili starych, zbyt słabych by iść o własnych siłach. Ludzie i partyzanci, poruszeni tym wstrząsającym widokiem, podzielili się z ni- mi zapasami masła, campy i mięsa. Ranny Zokczen Rinpocze i jego świta zostali przyjęci w maleńkim klasztorze Łongpo Gon. Wielki lama zmarł w trzy dni później.
Opat klasztoru Sziczen, słynny, wiekowy mnich imieniem Gongsza, udzielił wszystkim mieszkańcom regionu specjalnej inicjacji Mani Lung. Potem, na prośbę uczniów, udzielił również inicjacji Sem Tri — najświętszych tantrycznych przekazów szkoły Ningma. Tradycyjnie można je było otrzymać dopiero po ukończeniu pięciu praktyk wstępnych — to znaczy po wykonaniu stu tysięcy pokłonów, wyrecytowaniu sto tysięcy razy modlitwy schronienia, modlitwy powszechnego współczucia itd. Zastrzeżenia te sprawiały, że takie inicjacje otrzymywali tylko prawdziwie oddani uczniowie, ale stary opat uznał, iż w tych straszliwych czasach wszyscy potrzebują owych świętych nauk i zrezygnował z tradycyjnych wymogów. Wspaniała ceremonia przyniosła nam ogromną ulgę. Wszyscy czuliśmy, że jeśli przyjdzie nam teraz umrzeć, odejdziemy bez rozpaczy i goryczy.
W trzecim miesiącu w 1959 roku siły chińskie — ponad dwadzieścia tysięcy żołnierzy — otoczyły Zaczukhę. Musieliśmy wyrwać się z kotła lub zginąć. Pewnej nocy połączone siły wszystkich oddziałów partyzanckich zaatakowały czerwonych, przerywając pierścień okrążenia. Jednak chińskie patrole spychały nas na wschód, w kierunku Dha Khogu, gdzie spotkaliśmy grupę wycieńczonych, przymierających głodem uchodźców, których prowadził bardzo stary, schorowany lama, Dhalak Szaca Tulku. Tylko kilku z nich miało broń i choć wiedzieliśmy, iż będą dla nas ciężarem, uznaliśmy, że nie przeżyją, jeśli ich nie przygarniemy.
Postanowiliśmy odpocząć w obozowisku nomadów, Dhatoe Pengin Ma. Po trzech dniach dostrzegliśmy w oddali kolumnę trzystu chińskich żołnierzy. Zabiliśmy dwudziestu pięciu, ale straciliśmy czterech ludzi i muły, które niosły skromny dobytek grupy Szacy Tulku.
Potem ruszyliśmy na północ, w kierunku Goloku i Sethaku. Nasza grupa stale rosła — było już w niej około dwustu rodzin. W tym trudnym terenie musieliśmy robić częste popasy, by nie zamęczyć zwierząt. W okolicy Asa Nangu stanęliśmy naprzeciw pięciuset chińskich żołnierzy. Udało się nam zatrzymać ich na sześć godzin, potrzebnych kobietom i dzieciom na ucieczkę. Straciliśmy sześciu ludzi, zabijając ponad pięćdziesięciu żołnierzy. Zdobyliśmy też broń i amunicję zabitych.
W Sethaku okazało się, że miejscowa ludność również powstała przeciwko Chińczykom. Dowodził nią Rinzin Thondup, wódz koczowników z Sethaku, Bace, wódz koczowników Łangcze Piko, Doma Kjap z Kongce i Gungda Niakczu, słynny wojownik ze wschodniego Tybetu. Zamierzali ruszyć do Lhasy, ale brakowało im koni. Ci ludzie gotowi byli zapłacić dziesięć srebrnych dolarów za jeden nabój. Połączyliśmy nasze siły i postanowiliśmy przebić się do stolicy. Musieliśmy przerwać chińską linię obrony na zachodzie i uporać się z coraz liczniejszymi patrolami, które zepchnęły nas na wschód. Ruszyliśmy w drogę z początkiem piątego miesiąca.
Długa kolumna koni, mułów, jaków, mężczyzn, kobiet, dzieci, mnichów, starców i rannych mozolnie pełzła przez dzikie, posępne pustkowia. Któregoś dnia, około południa, dostrzegliśmy na szczycie górskiego grzbietu duży oddział żołnierzy. Dwudziestu ludzi Gungdy Niakczu natychmiast pojechało ku przełęczy, by ich zatrzymać. Po kilku salwach ruszyli do walki wręcz, zabijając mieczami ponad dwudziestu Chińczyków. Poległ Gungda Niakczu i trzech innych wojowników, ale dzięki nim zdołaliśmy uciec z tej pułapki.
Kilka dni później przeleciał nad nami samolot, z którego rozrzucano ulotki. „Dalajlama został porwany przez grupę reakcyjnych bandytów — przeczytaliśmy — Ci sami bandyci próbowali wzniecić powstanie w Lhasie, ale stłumiono je już po trzech godzinach. Wszystkie siły reakcyjne muszą się teraz poddać. Jeżeli nie zrobicie tego z własnej woli, zostaniecie zniszczeni”. Nie posiadaliśmy się z radości, że nasz ukochany przywódca, Jego Świątobliwość Dalajlama, zdołał wyrwać się ze szponów Chińczyków i jest bezpieczny.
Postanowiliśmy podzielić nasz oddział na dwie grupy, by mniej rzucać się w oczy i szybciej poruszać. Dotarły też do nas wiadomości, że siły czerwonych w Sethaku zostały ostatnio wzmocnione. Opuściliśmy więc obóz, wraz z partyzantami z Zakczukhi i grupą Szacy Tulku, osiemnastego dnia piątego miesiąca w 1959 roku. Drugi oddział — do którego weszli partyzanci z Sethaku — miał ruszyć następnego dnia, ale musiał zaczekać, ponieważ w okolicy pojawiły się liczne chińskie patrole.
W naszej grupie było ponad dwa tysiące osób. Tylko czterysta miało broń, a amunicję zaledwie sto. Mnie zostało około dziewięć- dziesięciu ładunków do Enfielda. Ustaliliśmy, że na czele pochodu będzie jechać stu mężczyzn. Reszta miała osłaniać kobiety, dzieci i starców; kolumnę zamykało stu wojowników.
Nie mogliśmy sobie pozwolić na konfrontację z Chińczykami. Przy tak fatalnym uzbrojeniu, gdyby czerwoni zaatakowali naszą kolumnę, skończyłoby się to straszliwą rzezią. Do tej pory toczyliśmy tylko potyczki, a komuniści zwykle szybko się wycofywali. Dziś wydaje mi się, że chcieli zepchnąć wszystkie oddziały partyzanckie na wschód i tam zniszczyć je jednym potężnym uderzeniem. Przeważaliśmy tylko w jednym — w celności strzałów. Każdy z nas posługiwał się bronią od najmłodszych lat — niemal każdy strzał naszych ludzi był celny. Chińscy żołnierze byli bardzo słabo wyszkoleni, poza tym ich półautomatyczne karabiny miały mniejszy zasięg i nie były tak celne jak nasze.
Pięć dni później wpadliśmy w dolinie na patrol stu chińskich żołnierzy, który wdarł się w naszą kolumnę, odcinając główną grupę od zwiadowców. Drugi, jeszcze silniejszy oddział, zaatakował tyły kolumny. Walczyliśmy od południa do zmierzchu, kiedy to udało nam się przebić, połączyć ze strażą przednią i odepchnąć Chińczyków. Zginęło dwóch naszych ludzi, a czterech odniosło ciężkie rany. W trakcie walki zgubiło się kilkanaście rodzin. Tego dnia zastrzeliliśmy trzynastu żołnierzy.
Nasza kolumna, choć znacznie krótsza, wydawała się nie mieć końca, brnąc powoli przez dzikie doliny. Znów wpadliśmy na duży oddział żołnierzy, którzy wycofali się, tracąc dwunastu zabitych. Dwa dni później zaatakowaliśmy mały oddział konnicy. Zastrzeliliśmy czterech żołnierzy i zdobyli około trzydziestu koni.
Ciągłe potyczki sprawiały, że byliśmy ogromnie napięci. Z trudem trzymaliśmy nerwy na wodzy. Sama walka nie była taka zła — najbardziej wyczerpywało nas bezustanne oczekiwanie na nieuchronny okrzyk: „Gja laj so! Nadchodzą Chińczycy!”.
Po stoczeniu jeszcze jednej potyczki dotarliśmy wreszcie do Natoe. Rozesłaliśmy zwiadowców, ale nie zauważony przez nich oddział około pięciuset żołnierzy pojawił się nagle na górskim grzbiecie tuż obok naszego obozu. Udało nam się wycofać i przegrupować, ale straciliśmy czterech ludzi. Trzech innych odniosło ciężkie rany.
Kiedy dogoniliśmy kobiety i dzieci, których ucieczkę osłanialiśmy, okazało się, że straciliśmy większość siodeł, garnków i zapasów. Schwytaliśmy tylko część koni, które rozbiegły się, gdy padły pierwsze strzały. Od tej pory jedliśmy surowe mięso, a jedynym napojem była lodowata woda. Nasza sytuacja stała się naprawdę trudna. Moja córeczka jechała ze mną na koniu. Nigdy się nie skarżyła. Z sercem ciężkim od smutku tuliłem do siebie jej kruche ciałko.
Robiło się coraz zimniej; dziki, lodowaty wiatr smagał naszą żałosną karawanę. Na posępnej, pustynnej równinie Go Mamo Sang spotkaliśmy samotną rodzinę koczowników, którzy powiedzieli nam, że Chińczycy kontrolują już całą Zaczukhę — większość powstańców zginęła, uciec udało się tylko nielicznym. Dowiedzieliśmy się również, że w pobliżu stacjonuje oddział chińskich żołnierzy, pilnujący rzeczy zrabowanych mieszkańcom górnej Zaczukhi. Postanowiliśmy zaatakować ten obóz, żeby zdobyć siodła, żywność i garnki. Dwudziestu pięciu wojowników — w tym mój przyjaciel Nima — wyruszyło natychmiast w drogę. Mieliśmy spotkać się trzy dni później w umówionym miejscu.
Główna grupa kontynuowała pochód. Po kilku godzinach marszu dostrzegliśmy w oddali obozowisko koczowników. Wszyscy natychmiast poweseleli na myśl, że podreperujemy nasze skromne zapasy. Kiedy jednak podeszliśmy bliżej, zaczęła nas zastanawiać dziwna cisza i bezruch wokół namiotów. Po przejściu kolejnych kilkuset metrów zrozumieliśmy, co się stało… Wszędzie leżały krwawe, gnijące szczątki mężczyzn, kobiet i dzieci. Jedne skulone, inne rozciągnięte w groteskowych pozycjach, jak ciśnięte na ziemię lalki. Strzępy skór ze ścian splądrowanych namiotów dziko łopotały na wietrze. Liczyłem zwłoki, przestałem przy czterystu. Wielkie mastiffy, hodowane przez nomadów całego Tybetu, pożerały gnijące ciała. Zwierzęta były zupełnie dzikie i oszalałe; musieliśmy zastrzelić dwa, które rzuciły się na nasze konie. Obok jednego z namiotów dostrzegłem ciało kobiety, tulącej do piersi zwłoki niemowlęcia. Wielki pies szarpał nóżkę dziecka, ale matka nawet po śmierci nie chciała wypuścić go z objęć. Żadne słowa nie opiszą, co widziałem tego dnia.
Wszyscy płakaliśmy; nasze problemy i trudności zdały się nagle małe i zupełnie pozbawione znaczenia. Moja córeczka wpadła w histerię; kiedy zdołała wykrztusić z siebie pierwsze słowa, zapytała:
— Tatusiu, dlaczego musimy tak cierpieć? Przecież oddaliśmy tym ludziom nasz dom i wszystko, co mieliśmy. Dlaczego musieli zabić tych biedaków?
Nie umiałem odpowiedzieć. Zasłoniłem jej oczy i pogalopowałem naprzód. Przypomniałem sobie, co usłyszałem od pułkownika Lena w Thankji: „…Instrukcje są jasne. Mamy ich zniszczyć; nawet kobiety i dzieci… Jeżeli wygnieciesz gnidy, nie będziesz mieć wszy”.
Nieco później natrafiliśmy na oddział ponad trzystu żołnierzy. Przez pewien czas próbowaliśmy uciekać, nie mogliśmy jednak zgubić naszych prześladowców i musieliśmy walczyć. Potyczka trwała niemal trzy godziny. Straciliśmy dwóch ludzi, Chińczycy również. Żołnierze usadowili się dokładnie w miejscu, gdzie mieliśmy spotkać się z dwudziestopięcioosobowym oddziałem, który ruszył w kierunku chińskiego obozu. Doszliśmy do wniosku, że powinniśmy jak najszybciej opuścić te okolice i wycofaliśmy się.
Nigdy już nie zobaczyłem Nimy, najlepszego przyjaciela z dzieciństwa. Trzy dni później spotkaliśmy grupę około stu nomadów z Goloku. Uciekali przed Chińczykami i nie mieli żadnej broni. Szaca Tulku znał ich przywódcę. Spędziliśmy razem dzień. Dostaliśmy kilka garnków i siodeł.
Następnego dnia, tuż po wschodzie słońca, zaatakowało nas około trzystu żołnierzy. W trakcie strzelaniny kobiety ładowały na konie resztki zapasów. Kiedy zaczęliśmy uciekać, pojawił się samolot. Pilot musiał zauważyć stado koczowników i uznać je za doskonały cel. Na owce i jaki posypały się bomby. Potem samolot zawracał jeszcze pięciokrotnie; strzelano do zwierząt z karabinów maszynowych.
O zmroku dotarliśmy do zbudowanej przez Chińczyków drogi, która łączyła Kjikudo z Siningiem. Po trzech kolejnych dniach wędrówki postanowiliśmy odpocząć na zboczu szerokiej doliny, rozciągającej się w pobliżu Niebieskiego i Białego Jeziora (Caring i Oring Nor). Dotarliśmy daleko na północ — staliśmy na granicy prowincji Amdo. Staraliśmy się iść na zachód, ale ataki chińskich patroli, które bezustannie próbowały zepchnąć nas na wschód, sprawiły, że przesuwaliśmy się na północ. Wszyscy byliśmy wy- czerpani, a nasze wierzchowce słaniały się ze zmęczenia. Postanowiliśmy zatrzymać się na kilka dni, by zwierzęta odpoczęły na pastwiskach.
Dolina przypominała zielone morze dobrej, bujnej trawy. Od zachodu zamykało ją łagodne, skaliste zbocze. Jedno z majaczących w oddali jezior było lazurowe, a drugie białe jak mleko. Słońce zachodziło powoli, oblewając skały purpurowym blaskiem. Pamiętam, że można było patrzeć na jego ogromną tarczę, nie mrużąc oczu.
W kierunku płonącego purpurą horyzontu szybował klucz żurawi, rozdzierając majestatyczną ciszę płaskowyżu okrzykiem pożegnania…
Był piętnasty dzień szóstego miesiąca 1959 roku.
- Ostatnia bitwa
Przed świtem nagle zrobiło się chłodniej, a niebo rozkwitło kruchymi płatkami śniegu. Zadrżałem i podciągnąłem róg brezentowej płachty, która była naszym kocem. W półśnie przypomniałem sobie, że nie wystawiliśmy żadnych straży, ale po chwili zmęczenie znów zamknęło mi oczy.
Obudził mnie suchy trzask wystrzałów i dziki jazgot serii z karabinów maszynowych. Śnieg przestał padać, ale nadal było ciemno — dolinę spowijała ciężka, lepka mgła. Byliśmy zupełnie zdezorientowani, krzyki i jęki, dziwacznie tłumione przez mgłę, mieszały się z panicznym rżeniem koni. Wokół świszczały kule, wyrzucając w górę kępki trawy i grudki ziemi. Z mgły sączyły się cichnące jęki rannych. Na moment, niczym duchy, ukazywały się postacie, usiłujące chwytać pierzchające konie.
Siła ognia była tak wielka, że nie mogła to być potyczka z przypadkowym patrolem. Zarepetowałem karabin i kazałem żonom za- brać córeczkę i uciekać na zachód. Po chwili ruszyłem za nimi. Nie mieliśmy nawet czasu na zapięcie pasów i włożenie butów. Bose stopy ślizgały się na cienkiej warstwie śniegu. Na zboczu zauważyłem dwa konie i pokazałem je kobietom. Młodsza żona podbiegła ku nim i pochyliła się, by rozplątać zakleszczone w skale wodze. Nagle wydała cichy okrzyk i upadła. Kiedy do niej dobiegłem, zobaczyłem, że kula przeszła przez lewe ramię. W tej samej chwili usłyszałem krzyk córki i zrozumiałem, że ona też została raniona. Trafiono ją w brzuch; z otwartej rany wysuwały się jelita. Przeciąłem skórzane wodze i pomogłem obu żonom dosiąść koni, błagając, żeby natychmiast uciekały. Włożyłem buty, wziąłem w ramiona ranną córeczkę i zacząłem wspinać się po zboczu.
We mgle majaczyły cienie postaci, usiłujących wymknąć się spod gradu kul. Zatrzymałem się na chwilę, żeby obejrzeć ranę córki. Choć brzuch był otwarty, miałem wrażenie, że jelita nie zostały uszkodzone. Pomyślałem, że jeśli znajdę dobrego lekarza, na pewno przeżyje. W następnej sekundzie uświadomiłem sobie całe szaleństwo tej myśli.
Mała pociła się i jęczała z bólu. Błagała, żebym położył ją na ziemi. Ułożyłem ją delikatnie na ośnieżonej trawie. Zdołała jeszcze wyszeptać, żebym szybko uciekał, bo zaraz będą tu Chińczycy. Przytuliłem ją i pocałowałem. Myślę, że to karma sprawia, iż kochamy swoje dzieci; nawet zwierzęta troszczą się o młode. Gdy patrzyłem, jak umiera moja jedyna córeczka, miałem wrażenie, że życie wycieka i ze mnie. Pękało mi serce; wszystko straciło sens. Czułem się pusty, zupełnie pusty…
Nieco wyżej zauważyłem muła. Kiedy go złapałem, dostrzegłem młodszą żonę. Musiała spaść z konia. Leżała na ziemi w kałuży krwi. Podniosłem ją i posadziłem na mule.
— Atenie, Atenie, błagam, pomóż mi — usłyszałem.
Odwróciłem się i zobaczyłem staruszkę z naszej wioski, która usiłowała dosiąść konia. Pomogłem jej i po chwili rozpłynęła się we mgle.
Zrobiło się jaśniej, ale wciąż spowijał nas lepki, szary całun. Nagle wyłoniła się zeń dwójka moich przyjaciół z Njarongu: Sonam Gonpo i Anor. Biegli ku mnie co tchu, ale zanim się spotkaliśmy, do naszych uszu doszedł łoskot setek kopyt koni chińskich kawalerzystów. Ponieważ na łące i tak nie było się gdzie ukryć, padliśmy na ziemię, repetując karabiny. Z tumanów mgły padła pierwsza salwa, a po chwili wyłoniły się z niej szare, zamazane kontury jeźdźców.
Otworzyliśmy ogień, pierwszy żołnierz spadł z siodła, a jego wierzchowiec wywrócił się, kwicząc przeraźliwie. Nie przestawaliśmy strzelać — po chwili kłębiła się przed nami góra zdychających koni i umierających mężczyzn. Błyski wystrzałów z karabinów żołnierzy rozdzierały mgłę, barwiąc ją niesamowitym, nieziemskim blaskiem. Większość jeźdźców minęła nas, niknąc w mroku. Straciłem z oczu obu towarzyszy, wspiąłem się więc na zbocze sam. I znów znalazłem młodszą żonę, która musiała zsunąć się z grzbietu muła. Wyglądała bardzo źle. Ukląkłem przy niej i wziąłem za rękę. Błagała, żebym uciekał; zdołała jeszcze zdjąć z szyi sznur korali, prosząc cichnącym głosem, żebym go zabrał.
Nie potrafię o tym mówić…
Na zboczu pojawił się kolejny oddział chińskiej konnicy. Chwyciłem karabin i pobiegłem im naprzeciw. Przyłączyłem się do chłopca z Derge Jhilung, który strzelał do żołnierzy. Zrobiło się znacznie jaśniej — tym razem widzieliśmy postacie jeźdźców zupełnie wyraźnie. Chińczycy strzelali na oślep i sprawiali wrażenie zdezorientowanych.
Udało nam się zabić pięciu, ale potem poczułem przeszywający ból w ramieniu. Niemal natychmiast druga kula drasnęła mnie w lewy bok. Straciłem z oczu chłopca z Derge i musiałem się cofnąć. Wspinałem się powoli, nie bardzo wiedząc i dbając o to, gdzie idę.
Dostrzegłem w oddali chudą, osiodłaną kasztankę, która, głucha na zgiełk wystrzałów, spokojnie skubała bujną trawę. Złapałem ją i, słaniając się na nogach, oparłem o jej kościsty bok. Mgła znikła; wzeszło słońce. Nadal trwała walka, choć nie widziałem dokładnie, co się dzieje. O jakieś dwieście kroków minął mnie oddział stu jeźdźców. Kiedy zdołałem dosiąść konia, pocisk przeszył mi prawą łydkę. Zacisnąłem zęby, chwyciłem wodze i zmusiłem starą szkapę do biegu. Jednak po chwili koń zaczął się zataczać i potykać. Zrobił jeszcze kilka kroków, upadł i zdechł. Dopiero wtedy zauważyłem, że kula, która przeszyła mi łydkę, utkwiła w boku klaczy.
Na szczęście znalazłem płytki parów, w którym mogłem się ukryć. Straciłem mnóstwo krwi; kręciło mi się w głowie i czułem, że z każdą chwilą tracę siły. Dnem parowu płynął mały strumyk; lodowata woda natychmiast mnie otrzeźwiła.
Usłyszałem tętent i, tuląc się do skały, wychyliłem z jamy. Minęło mnie piętnastu żołnierzy, wzniecając tumany kurzu. Rany ramienia i boku nie były groźne, ale łydka wyglądała bardzo źle. Kula wyrwała kawał mięsa; mogłem włożyć do dziury dwa palce. Zrobiłem sobie prowizoryczny opatrunek ze skrawka koszuli.
Położyłem się, żeby odpocząć, ale prześladowały mnie myśli o żonach i ukochanej córeczce. By choć na chwilę zapomnieć o rozdzierającym smutku, zacząłem liczyć naboje. Miałem ich jeszcze sześćdziesiąt. Wypełzłem z parowu i dostrzegłem w pobliżu kilka martwych koni. Gdybym musiał zostać tu dłużej, przynajmniej nie umarłbym z głodu. Nie miałem złudzeń co do losu pozostałych członków naszej grupy. Uderzyło na nas co najmniej dwa tysiące kawalerzystów, chińskich muzułmanów, Hue Hue, którzy dawniej służyli u watażki Ma Pu Fanga. Wszyscy dosiadali wspaniałych, potężnych wierzchowców z łąk Siningu.
Musiałem zasnąć, bo koło południa obudziły mnie jakieś głosy. Wyjrzałem z rozpadliny i zobaczyłem kilku żołnierzy, wspinających się po zboczu o jakieś trzysta kroków ode mnie. Zarepetowałem karabin i czekałem. Nagle usłyszałem ciche kroki z prawej strony i błyskawicznie się odwróciłem. Szedł ku mnie chiński oficer. Na plecach miał pistolet maszynowy, w ręku rewolwer Mauzera. Był tak blisko, że wyraźnie widziałem czerwoną gwiazdę na jego czapce. Zauważył mnie, kiedy się poruszyłem, i nim zdążyłem podnieść broń, dwukrotnie strzelił. Chybił. Pociągnąłem za spust. Chińczyk zgiął się w pół i upadł martwy na ziemię.
Żołnierze na stoku natychmiast się rozproszyli. Trafiłem jednego i zabiłem im dwa konie. Rozejrzałem się uważnie i nabrałem pewności, że to tylko mały patrol. Trzech żołnierzy przywarło do ziemi, nie mogłem więc ich trafić z mojej kryjówki. Dwóch próbowało zajść mnie z boku, chowając się za niewielkim, porośniętym gęstą trawą pagórkiem.
Nagle zza wzgórka poszybował ku mnie granat. Eksplodował dość daleko od rozpadliny, nie czyniąc mi żadnej krzywdy. Po chwili w ślad za nim poleciały dwa kolejne, równie nieszkodliwe granaty. Czwarty musiał mieć większe opóźnienie, gdyż nim wybuchł, dotoczył się do krawędzi mojej kryjówki. Na moment cały świat zmienił się w morze oślepiającej czerwieni i rozdzierającego bębenki łoskotu. Kiedy minął pierwszy szok, zorientowałem się, że nie odniosłem żadnej rany, ale i uprzytomniłem sobie, że nie mogę pozostawać w parowie w nieskończoność. Podpełzłem do zbocza i, pochylony, pobiegłem co tchu ku ścianie pagórka.
Po chwili znalazłem się przy krawędzi urwiska, skąd zobaczyłem jak na dłoni leżących w trawie żołnierzy. Długo celowałem, nim pociągnąłem za spust. Jeden z kawalerzystów podskoczył i padł martwy na ziemię. W następnych sekundach dwaj kolejni Chińczycy podzielili jego los. Żołnierze, którzy kryli się za pagórkiem, musieli słyszeć strzały, poderwałem się więc i zacząłem uciekać, kuśtykając na postrzelonej nodze. Nagle zobaczyłem tors żołnierza, który mocował się z zamkiem karabinu. Nie widział mnie. Przestrzeliłem mu głowę, a on rozrzucił ramiona i potoczył się w dół zbocza. Drugi Chińczyk gdzieś zniknął.
Niżej, na łące, na której leżały ciała trzech żołnierzy, pasł się spokojnie przepiękny biały ogier z Siningu. Postanowiłem go złapać. Kiedy podszedłem bliżej, okazało się, że jeden z żołnierzy był tylko ranny. Poderwał się nagle i zaczął biec ku mnie, paląc raz za razem z Mauzera. Strzelał na oślep; tylko jedna z kul przeleciała mi koło ucha. Podniosłem karabin i strzeliłem. Chybiłem. Ukląkłem i strzeliłem jeszcze raz. Chińczyk potknął się i upadł. Niemal natychmiast wstał, wycelowałem więc i postrzeliłem go po raz drugi. Upadł, ale nie był martwy.
— Ze bhu ju tha! Ze bhu ju tha! Nie strzelaj! Nie strzelaj! — krzyknął.
— Nji cza czao pu czo? Odłożysz broń? — zapytałem po chińsku.
Żołnierz niepewnie ściągnął rzemień z szyi i rzucił ku mnie ciężki pistolet. Podniosłem go i zatknąłem za pas. Nagle zza pagórka wyłonił się jeździec, umykający ku dolinie. Musiał to być drugi Chińczyk, który próbował zajść mnie z boku. Nie był daleko i mogłem go zabić, ale nagle poczułem, że jest mi wszystko jedno. Znów zaczęły mnie boleć wszystkie rany. Podniosłem jeszcze pistolet maszynowy martwego oficera i z trudem wspiąłem się na grzbiet białego ogiera. Przy siodle znalazłem torbę z suchym, gotowanym na parze chlebem i kilka kolorowych flag sygnałowych, którymi opatrzyłem rany.
Wieczorem spotkałem grupkę towarzyszy i następnego ranka ruszyliśmy w drogę. Później natknęliśmy się jeszcze na kilku członków naszej grupy, między innymi na starego lamę, Dhalaka Tulku. W sumie zostało nas sto siedemdziesiąt z tysiąca pięciuset osób (z Njarongu tylko mój kuzyn Dołong, jego syn i Anor).
W trakcie rozmów, zbierając strzępy relacji naocznych świadków i ludzi, których spotykaliśmy później, doszliśmy do wniosku, że tamtego ranka musiało zginąć niemal dwieście osób, a około trzystu dostało się do niewoli. Reszta rozpierzchła się we wszystkich kierunkach. Ginęli przede wszystkim wojownicy, którzy starali się zatrzymać Chińczyków, by dać kobietom i dzieciom czas na ucieczkę. Czerwoni stracili kilkuset żołnierzy.
Przez następne dni jedliśmy tylko surowe mięso i ssali sople lodu, by ugasić pragnienie. Śmiertelnie wyczerpani, niemal zupełnie niezdolni do stawienia zbrojnego oporu, dotarliśmy do górnego biegu rzeki Maczu, gdzie natknęliśmy się na oddział, złożony z ponad tysiąca kawalerzystów. Chińczycy ruszyli za nami, a my, uciekając, zastrzeliliśmy ponad trzydziestu. Straciliśmy czterech ludzi, ale na szczęście noc litościwie osłoniła nas przed pościgiem.
Wówczas byłem już tak wyczerpany, że nie mogłem utrzymać się w siodle. Gdyby nie pomocne ramiona, z pewnością spadłbym w śnieg i zginął. Rana na nodze podeszła ropą i tak spuchła, że nie mogłem wciągnąć buta. Nie mieliśmy żadnych leków, ani bandaży. Dwa dni później udało się nam zabić jaka, mieliśmy więc przynajmniej świeże mięso.
Pewnej nocy, gdy śmiertelnie zmęczeni, odpoczywaliśmy, nie rozpinając nawet pasów, opuścił nas jeden z towarzyszy z Zaba-Liru, Dabho. Ukradł mego pięknego ogiera a także muła Dołonga. Namówił też kilku innych, by poszli w jego ślady. Najgorsze było jednak to, że zabrał ze sobą naszego przewodnika, koczownika z tej okolicy. Od tej chwili pozostawało nam tylko starać się kierować na zachód. Na wielu koniach jechały po dwie osoby. Wycieńczeni do granic wytrzymałości, brnęliśmy powoli naprzód, walcząc ze wściekłymi podmuchami lodowatego wichru.
Gdy dotarliśmy do skalistej wyżyny, wtulonej w urwisty stok olbrzymiej góry i postanowili nieco odpocząć, by pozwolić wierzchowcom pożywić się trawą, której żałosne kępki wystawały tu i ówdzie spod śniegu, zaatakował nas nagle duży oddział kawalerii. Konie wpadły w popłoch, ale na szczęście udało mi się złapać jednego. Cała grupa błyskawicznie ruszyła ku przełęczy; tym razem jednak nie zdołaliśmy zgubić pościgu. Na szczycie zastrzelono pode mną konia. W tej samej chwili raniono mnie w prawe ramię. Upadłem, ale zdołałem odczołgać się za skały. Dołong zauważył, co się stało, zeskoczył z siodła i przybiegł do mnie. Wtuliliśmy się w głazy, gdy mijała nas grupa galopujących chińskich jeźdźców.
Otaczające nas skały pokrywała warstwa lodu i twardego śniegu; tuż obok wyrastał poszarpany szczyt. Wspięliśmy się na zbocze. Było bardzo zimno, wiało, mogliśmy jednak odpocząć, gdyż nie dotarłby tu żaden Chińczyk. Ułożyliśmy się na skalnej półce, szukając osłony przed lodowatym wichrem. Rana na mojej nodze zrobiła się czarna; wydzielała odór gangreny. Wstrząsały mną dreszcze, gorączkowałem, traciłem świadomość i zaczynałem majaczyć; byłem pewny, że umrę. Dołong pielęgnował mnie przez cały czas; wkładał mi w usta resztki naszych zapasów, grudki śniegu i lodu. Po dziesięciu dniach nastąpił kryzys. Opuchlizna na nodze pękła i zaczęły wyciekać z niej masy cuchnącej ropy, krwi i gnijącego ciała. Trwało to przez kilka dni. Dołong obmywał ranę lodowatą wodą i wreszcie poczułem się lepiej, choć miałem w nodze dziurę wielkości pięści. Inne rany nie przeszkadzały mi zbytnio, tyle że nie mogłem zgiąć prawego ramienia. Po trzech dniach, spędzonych w kryjówce na przełęczy, Dołong zszedł do naszego ostatniego obozowiska, w którym zaskoczyli nas Chińczycy. Znalazł zwłoki naszych trzynastu towarzyszy, swego czternastoletniego syna i Anora. Znalazł też trzech lamów, którzy należeli do naszej grupy. Przywiązano ich do skał i zachłostano na śmierć. Później mieliśmy się dowiedzieć, że czerwoni schwytali też Dhalaka Szacę Tulku.
Te niegościnne tereny zamieszkiwały stada drongów; na skałach bielały ich kości i czaszki. Dołongowi udało się zastrzelić jednego, nie groziła nam więc śmierć głodowa. Kiedy moje rany zaczęły się goić, ruszyliśmy na zachód. Szedłem powoli, wspierając się na ramieniu Dołonga i bezustannie modląc się do Trzech Klejnotów i Dalajlamy.
Trzy dni później spotkaliśmy ośmiu członków naszej grupy. Mieli zapasowe konie i, co najważniejsze, garnki. Po raz pierwszy od wielu dni mogliśmy rozkoszować się gorącą wodą. Byliśmy już blisko szosy, łączącej Sining z Lhasą. Znaleźliśmy w tej dziczy kości drongów i, ku naszemu zdumieniu, wielbłądów. Zrozumieliśmy, że musimy być już blisko Sinkiangu, czyli chińskiego Turkiestanu. Wiedząc, że nie mamy po co iść do Lhasy, skierowaliśmy się bar- dziej na zachód, gdzie Chińczycy nie mieli zbyt wielu żołnierzy. Trzy dni później zaatakowaliśmy grupę dwudziestu żołnierzy i robotników, budujących drogę.
Na początku ósmego miesiąca dotarliśmy do górnego biegu rzeki Widmo, gdzie przyłączyliśmy się do oddziału partyzantów Drango Gungdy, których spotkaliśmy kiedyś w Sethaku. Było ich ponad dwustu i choć stoczyli wiele walk z Chińczykami, wyglądali znacznie lepiej niż my. Powędrowaliśmy razem do Amdo Mema w pobliżu Nakczuki, gdzie dowiedzieliśmy się, że Jego Świątobliwość Dalajlama zdołał uciec do Indii. Opowiedziano nam także o wielkim powstaniu przeciwko Chińczykom i o wycofaniu się oddziałów „Czterech Rzek i Sześciu Pasm” do Indii.
„Cztery Rzeki i Sześć Pasm” utworzono w 1958 roku w Drigu Thangu, w położonej na południe od Lhasy Lhokce. Ruch ten wyrósł z pierwszego powstania, krwawo stłumionego przez Chińczyków okrutnymi represjami i bombardowaniami wiosek i klasztorów. Oddziały „Czterech Rzek i Sześciu Pasm” składały się przede wszystkim z partyzantów i uchodźców z Khamu, którzy opuścili swoje ziemie i zbiegli do środkowego Tybetu po 1956 roku. Tłumy uchodźców w Lhasie i ich przerażające opowieści o thamzingach, mordach, torturach, gwałtach i egzekucjach niewątpliwie przyczyniły się do zaognienia sytuacji w stolicy.
Powstanie w Lhasie wybuchło w marcu 1959 roku. Żołnierze ruchu oporu odeskortowali Jego Świątobliwość Dalajlamę do granicy z Indiami. To był najważniejszy cel — gdyby Jego Świątobliwość nie dotarł bezpiecznie do Indii, Tybetańczycy musieliby zapomnieć o jakichkolwiek marzeniach o niepodległości.
Na wieść o tych wydarzeniach postanowiliśmy przedostać się do Indii przez zachodni Tybet i Nepal. W Cala Dzongu stoczyliśmy jeszcze jedną potyczkę z Chińczykami. Jeden z naszych zginął, ale dostaliśmy pięciu czerwonych.
Pod koniec dwunastego miesiąca dotarliśmy do obozowisk koczowników w Nakcangu, gdzie zgromadziło się około tysiąca mężczyzn, którzy wydali wojnę Chińczykom. Dowodził nimi potężny, sędziwy wódz nomadów, który pałał śmiertelną nienawiścią do komunistów. Koczownicy hojnie obdarowali nas pożywieniem — dzięki nim przypomnieliśmy sobie, jak smakują campa, masło i ser.
Na początku drugiego miesiąca w 1960 roku, już bez problemów, przekroczyliśmy Dziakpa La, Przełęcz Rabusiów i znaleźliśmy się w Nepalu.
Nagie skały smagał dziki wiatr, ciskając między głazy kłęby zlodowaciałego śniegu. Ponurego pustkowia nie ożywiało nawet jedno źdźbło trawy. Pochyliłem się w siodle i wtuliłem twarz w grzywę konia, kryjąc się przed wściekłym wichrem, pędzącym z rykiem ku ciemnoszaremu niebu. Nagle uświadomiłem sobie, że po policzkach i spierzchniętych wargach płyną mi łzy.
Nie będę nudził Czytelnika opisem moich przeżyć na wygnaniu.
Z szesnastu osób, które wyruszyły z naszej wioski w tę straszną podróż, do celu dotarły tylko cztery…
Modlę się za nich wszystkich: za moje dziecko, żony, przyjaciół i za tych, którzy pozostali w naszym nieszczęśliwym kraju.
To wszystko, co może zrobić starzec — modlić się. Czytelniku, proszę cię tylko o jedną łaskę: przyłącz się do tej modlitwy o szybki kres cierpień mego narodu, o jego wolność…
Przypisy:
1. Samica jaka.
2. Zwyczaj składania w ofierze wody zapoczątkował indyjski pandita Atiśa, który na pytanie uczniów o ofiary, jakie powinni składać Buddzie, odpowiedział, że woda w Tybecie jest tak czysta, że będzie idealną ofiarą. Ofiara z czystej wody symbolizuje także równość wszystkich wiernych, niezależnie od ich pozycji czy majątku.
3. Zamek lub forteca; zwykle siedziba władz okręgu.
4. „U” to nazwa prowincji, w której leży Lhasa.