Nawet ptaki, które uwiły sobie gniazdo pod krokwią, a teraz przycupnęły na belce, zdawały się zmęczone deszczem. Przyglądały się wielkim kroplom, przekrzywiając łebki i cicho popiskując. Spływającą z okapu wodę słychać było na całym podwórku.
Kiedy Tenpa pchnął wrota, ptaki poderwały się do lotu. Pod kurtką niósł synka. Szedł boso z nogawkami spodni podwiniętymi do kolan. Unosząc najpierw lewą, potem prawą stopę, zmył błoto w lejącej się z dachu strudze.
„Co powiedział lekarz?”, zapytała Lhamo, odrywając wzrok od przebieranego ziarna. „Wymiotuje!”, westchnął Tenpa, błyskawicznie cofając się na podwórko. Kulał. Kobieta zrozumiała, że odpowiedź nie będzie dobra. Wzięła chłopca na ręce i otarłszy mu usta rąbkiem fartucha, posadziła Darmara na posłaniu z owczych skór. „Biedactwo – powiedziała, całując niebieskie żyłki na czole. – Apa i ama zabiorą cię do doktora i dostaniesz słodką pigułeczkę”.
Tenpa wyjął z kołnierza igłę i zaczął wydłubywać drzazgę, która utkwiła mu w pięcie. „Kiedy usłyszał imię Darmara, wyciągnął do niego ręce. Ale zaraz je cofnął, usłyszawszy moje”.
Chłopczyk zaczął płakać, Lhamo podsunęła mu więc czerwoną książeczkę i znaczek z podobizną Mao, którymi zawsze się bawił. Nie podziałały, więc otworzyła okładkę i pokazała mu zdjęcie przewodniczącego. Od razu ucichł. Wyciągnął rączki i zaczął ssać grzbiet oślinionymi ustami. „Może starczyłoby na lekarstwo, gdybyśmy sprzedali skóry, ale ten stary Chińczyk z zajęczą wargą przestał się tu pokazywać. Gdzie je zawieźć?”.
Tenpa, który demonstrował właśnie wiarę w porzekadło, że rozgryziona drzazga drugi raz nie ukłuje, wypluł ją na ziemię i odrzekł: „Skąd miałbym wiedzieć, gdzie w Chinach handlują skórami? I na co mi to, skoro jako jeden z czterech elementów nie mogę się nawet wybrać na drugą stronę doliny”. Urwał, bo uchyliły się drzwi i stanął w nich Gonpo, brygadzista.
„Coś się dzieje”, pomyślał Tenpa. W dni świąteczne i wolne od pracy na skutek śniegu lub deszczu osoby uznane za zły element pełniły rolę kurierów, przekazując ludziom informacje z brygady produkcyjnej. Jej kierownik nigdy wcześniej nie przestąpił progu tego domu.
Brygadzista Gonpo miał na sobie zieloną pelerynę i parę lśniących, czarnych kaloszy. „Ale leje! – wykrzyknął. – Jeszcze dwa dni takiej pogody i wszystko zgnije na polu. Snopki już są gorące”. Zdjął płaszcz i powiesił na ścianie.
Niezwykła była sama wizyta brygadzisty w takim domu. Przyjazny ton, z jakim zwracał się do elementu, czynił ją zupełnie niepojętą. Tenpa i Lhamo patrzyli na siebie w osłupieniu, nie wiedząc, jak się zachować. Nie wykrztusili nawet słowa powitania.
„Ściany trzymają się dobrze? – zagaił jeszcze raz brygadzista Gonpo. – U Aku Namgjala tak rozmokły, że jedna poleciała”.
Aku Namgjal był ojcem Lhamo. Tenpa nigdy nie odwiedzał krewnych żony, żeby nie zaszkodzić im swoim statusem. „Tak, tak – wyjąkał, odzyskawszy mowę. – Kobieto, podaj brygadziście herbatę”. Błyskawicznie wyciągnął dywan, prosząc siadać.
„Pogoda fatalna, mam za to dla was dobre wiadomości – powiedział brygadzista Gonpo, zapalając papierosa. – Od dziś jesteście towarzyszami, dołączacie do naszej rewolucji. Postanowiliśmy zdjąć z was czapkę czterech złych elementów”. Zastukał w klepisko, zapraszając Tenpę do zajęcia miejsca obok siebie.
Tenpa nawet nie śnił, że jego zbrodnia – użycie kartki z książki z myślami przewodniczącego Mao Zedonga do rozpalenia ognia – może pójść w zapomnienie po kilku krótkich latach. Czuł się nieswojo obok brygadzisty, przycupnął więc na skraju dywanu. Zapadła cisza, ale nie miał pojęcia, jak mógłby dziękować za taką łaskę.
W niczym nie przeszkadzało to brygadziście, który ciągnął dalej: „Grupa robocza odpowiedzialna za reedukację od sześciu miesięcy przyglądała się temu, co robicie i myślicie – zakasłał i splunął na ziemię. – Zaczęliśmy wierzyć w szczerość waszej skruchy, gdy daliście synowi na imię Darmar, Czerwony Sztandar”. Tenpa poczuł, że to może być właściwy moment na wspomnienie o lekarstwie dla dziecka. „Od kilku dni choruje – przerwał brygadziście drżącym głosem. – Nie mogliśmy go zabrać do lekarza, bo nie mamy pieniędzy. Czy teraz mogę prosić o lekarstwo?”. Gonpo najwyraźniej chciał jednak skończyć swój wywód: „Imię to przecież za mało, żeby zdjąć z was czapkę hańby. Zresztą sami wiecie. Wasi przodkowie wyzyskiwali masy pracujące. Doskonale pamiętacie wiece walki i reedukację”. Jego wzrok zatrzymał się na bliźnie na prawej skroni gospodarza.
Tenpa poczuł swędzenie w starej ranie z jednego z takich wieców. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Deszcz dalej chłostał podwórko i spływał strumieniem z dachu. „Towarzyszu Tenpa – zaakcentował brygadzista – nie siedźcie tak ze smutną miną. Jutro obwieścimy to całej wsi”.
„Towarzyszu… przewodniczący – wykrztusił Tenpa. – Mój syn… od trzech dni”.
„Rozumiem, potrzebujecie lekarstwa – powiedział i przerwał, pukając się w czoło. – Przecież bez czapki hańby będziecie jak wszyscy. Nie musicie za nic płacić w szpitalu, jasne?”. Podniósł głowę i spojrzał w niebo. Nagle przestało padać.
Lhamo wyszła z kuchni z herbatą dla Gonpo i męża. Z synem przywiązanym na plecach, w prawej ręce niosła termos, a w lewej dwa kubki. Miała zaczerwienione oczy, musiała słyszeć słowa brygadzisty. Darmar ślinił się i glamał.
Lhamo pochyliła się, nalewając herbatę kierownikowi brygady produkcyjnej. „Nie mamy ani jednej krowy”, szepnęła. „Żaden kłopot – przerwał jej Gonpo. – Czarna jest doskonała, zwłaszcza na taką pogodę”.
Kiedy przechyliła termos, z buzi dziecka wypadła mokra kulka i wylądowała między kubkami. To było zdjęcie przewodniczącego Mao z książeczki z jego myślami. Nie tylko oślinione, ale przedarte, bez oka i ramienia. Drugie oko wpatrywało się w brygadzistę Gonpo i Tenpę. Chłopczyk wyciągnął do nich rączki i radośnie zagulgotał. Wyglądał na zupełnie zdrowego.
Brygadzista zamarł na chwilę, a potem jednym ruchem zgasił papierosa, poderwał się i wyszedł. Zaraz cofnął się jednak, chwycił pelerynę i bez słowa zatrzasnął za sobą drzwi. Nad niedopałkiem ciągle unosiła się sina strużka dymu.
„Zabrałam mu książeczkę. Nie zauważyłam, że wyrwał zdjęcie i ciągle je ma”. Lhamo rozpłakała się i wylała herbatę brygadzisty na podwórko. Tenpa nie odpowiedział. Woda przestała spływać z dachu i zapadła cisza, przerywana tylko cichym sykaniem bąbelków pękających w kałużach.
*
Tenpa nie spał, ale nie chciało mu się wstawać. „Która godzina?”, zapytał, zapalając fajkę. W migocącym świetle lampy Lhamo zawijała w gałganek trzy porcelanowe miski. „Trudno powiedzieć – odparła. – Przez chmury nie widać gwiazd. Ale koguty jeszcze nie piały”.
„Naprawdę musimy to robić? – zapytała, wkładając miski do torby. – Książeczek z myślami Mao jest już tyle, że niektórzy po prostu je wyrzucają”. „Wydaje się wam, że rzeczy, które uchodziły przed ogłoszeniem linii kampanii edukacji mas, są nadal dozwolone?! – wykrzyczał wiecowe hasło Tenpa. – Nie, nie są!”. Hałas obudził leżącego obok Darmara, który skrzywił się, jakby miał się rozpłakać, ale ojciec umilkł i położył na nim dłoń. Po chwili chłopiec znów spał, mamrocąc coś bezgłośnie.
„I dlatego ten łajdak tak stąd wczoraj wybiegł – ciągnął Tenpa ściszonym głosem. – Nie widziałaś jego miny? Nie słyszałaś, jak trzasnął drzwiami?”. Z każdym słowem mówił głośniej.
Lhamo wiedziała, że gdy mąż czuje, iż jego decyzje są kwestionowane, może nie skończyć się na podnoszeniu głosu. Zwykle wtedy milkła, ale teraz była przekonana, że przez ucieczkę mogą zostać zupełnie z niczym. Nie wycofała się więc, dalej próbując wyperswadować mu ten pomysł.
„Oczywiście, że chętnie poszłabym do miasta, gdybym tylko miała pewność, że przyjmie go ta chińska lekarka”, powiedziała, ukradkiem przypinając do bluzki znaczek z podobizną przewodniczącego Mao. Miała nadzieję, że w ten sposób uda się jej zająć i uciszyć synka.
„Ty dalej swoje. Jak mnie zamkną, też będziesz pytała o lekarza dla dziecka?”. Lhamo wybuchnęła płaczem. W tej samej chwili obudził się Darmar i także zaczął szlochać. Tenpa nie mógł się dłużej gniewać. „Zanim mnie złapią, muszę znaleźć synowi lekarza”, głos uwiązł mu w gardle. I wtedy w oddali zapiał kogut, a zaraz po nim drugi i trzeci, po sąsiedzku.
Tenpa włożył fajkę do woreczka z tytoniem. Narzucił na ramiona ciężką kurtkę, która służyła im za kołdrę. „Niechaj strzegą nas lamowie i uchronią przed spotkaniem kogoś po drodze”, powiedział, wstając.
„Niechaj strzegą nas lamowie, niechaj strzegą nas lamowie, tylko tyle potrafisz powiedzieć”, syknęła Lhamo, zdejmując lampę z haka. Uważnie przyjrzała się twarzy synka. „Czy to nie ty mi tłumaczyłeś, że w mieście ludzie są tak postępowi, że nikt już nie prosi opieki lamów, tylko wszyscy modlą się do przewodniczącego?”.
Darmar otworzył na chwilę oczy, ale nie zbudził się na dobre i zaraz znów chrapał. Miał suche, spękane wargi. Niebieskie żyłki na czole delikatnie pulsowały. Na poduszce leżała mała drewniana papuga ze złamanym dziobem. Jedyna zabawka, jaką miał, zrobiona przez ojca z kawałka drewna. Choć kiedyś bawił się nią bez przerwy, odkąd zachorował, płakał, ilekroć ją zobaczył.
„Nie ma gorączki – powiedział Tempa, dotykając wierzchem dłoni czoła synka – ale boję się, co będzie wieczorem”. Obudził chłopca i podał Lhamo, która owinęła go połą kurtki. Zaczął płakać, lecz przestał, gdy tylko podsunęła mu pierś.
Tempa zdążył zjeść trzy garście przygotowanej przez żonę campy, gdy koguty zapiały po raz drugi. „Chodźmy, już czas”, powiedział, wstając i zarzucając na ramię torbę. Lhamo nie podeszła jednak do drzwi, tylko do półki. Wzięła dwie porcelanowe miski i jedną drewnianą, ustawiła je na piecu, włożyła do każdej grudkę masła i zalała gorącą jeszcze herbatą.
„Chodź już”, niecierpliwił się w drzwiach Tenpa. Lhamo patrzyła na rozpuszczające się masło i chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć głosu ze ściśniętego gardła. Zanurzyła palec w sadzy i postawiła znak między brwiami syna, żeby ustrzec go przed złymi duchami. Zdmuchnęła płomień lampy i wyszła.
Po chwili z oddali dobiegło szczekanie. Nagle inny pies wychynął z mroku i ruszył prosto na nich. Darmar zapłakał, ale umilkł, gdy Lhamo położyła mu dłoń na ustach. Bezpański pies przestał warczeć, pomachał ogonem i zaczął ocierać się o ich nogi. Po chwili dołączyły do niego inne, równie przyjazne. „Biedactwa – powiedziała do siebie Lhamo. – Na pewno wiedzą, że przed nami bardzo daleka droga”.
*
„Jesteśmy na miejscu!”, krzyknął Tempa na widok bezliku domów wyrastających pośrodku równiny. Lhamo nie odpowiedziała, może nie usłyszała albo nie chciała przekrzykiwać terkotu silnika. Siedziała na drugim końcu przyczepki, osłaniając syna przed piaskiem. Ale też jej odpowiedź nie była do niczego potrzebna. Traktor stanął, a obok wyrośli dwaj żołnierze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, którzy na chwilę znikli w chmurze pyłu. Kiedy opadł, okazało się, że rozmawiają z kierowcą.
„Skąd wiedzieli, gdzie nas szukać?”, pomyślał Tenpa, zakładając, że ścigali uciekinierów. Lhamo uniosła synka i przytuliła do policzka. Chłopiec patrzył w niebo. Kropkę, którą rano postawiła mu między brwiami, rozmazał po całej twarzy. Kobieta napluła na rękaw i próbowała zmazać czarny ślad.
Jeden z żołnierzy podszedł do przyczepki i powiedział: „Zsiadać, zsiadać, idziemy”, wskazując kierunek palcem. Tenpa szedł pierwszy, Lhamo za nim, a z tyłu żołnierz z karabinem na plecach. Nie mieli pojęcia, gdzie ich prowadzi.
Tenpa obejrzał się za siebie. Traktor dalej stał bez ruchu, kierowca rozmawiał z drugim żołnierzem. Płacz Darmara momentami przechodził w wycie.
Ulica, którą szli – szeroka i bardzo prosta – była jedyną arterią miasta. Po obu stronach stały rządowe budynki. Z umocowanych na słupach głośników płynęła muzyka. Ani Tenpa, ani Lhamo nigdy wcześniej takiej nie słyszeli. Przechodnie mieli opuszczone głowy i nie odzywali się do siebie. Wszyscy nosili czarne opaski i przypięte do kurtek płócienne kwiaty. Wszędzie roiło się od wojska.
Żołnierz doprowadził Tenpę i Lhamo – którzy nic z tego wszystkiego nie rozumieli – na plac, a właściwie łąkę z trzema budynkami pośrodku. Wojskowi musieli płoszyć zwierzęta, bo trawa była tu wyjątkowo długa i żółta. Przed budynkami stało kilkunastu mężczyzn. Tenpa miał wrażenie, że się nie znają. Jeden, trzymający postronek jaka, palił fajkę. Poczuwszy zapach dymu, bezwiednie sięgnął po woreczek z tytoniem.
„Zaczekajcie tu”, powiedział żołnierz, zostawiając ich przed drzwiami pierwszego budynku. Podnosił rękę, żeby w nie zapukać, kiedy się otwarły i wytoczył się z nich mężczyzna, który wyglądał na kompletnie pijanego i nie spuszczał oczu ze swoich butów. Drugi żołnierz wziął go pod ramię i doprowadził do grupki, stojącej po prawej stronie.
Do wnętrza budynku nie docierała muzyka z głośników, za to syczał tu i grzechotał metalowy piec. Tenpa przypomniał sobie, że słyszał już ten dźwięk, kiedy kilka lat temu wszedł do jakiegoś domu z grupą chińskich handlarzy koni, którzy zatrudnili go do pracy przy zwierzętach.
Darmar znów zaczął popłakiwać i wiercić się pod matczyną kurtą. Lhamo próbowała go uciszyć, dając mu pierś, ale nawet ssąc, chlipał przez nos, zaciskając piąstkę na znaczku z podobizną Mao. Matka siłowała się z nim przez chwilę, ale wtedy zgubił sutek i zaczął wyć.
Za stołem siedział mężczyzna, który palił papierosa i uważnie się im przyglądał. Też miał czarną opaskę i biały kwiat na piersi. Musiał być oficerem, bo żołnierz, który ich przyprowadził, złożył mu krótki meldunek. Na ścianie za jego plecami wisiał pas z pistoletem w kaburze. Poniżej stało marmurowe popiersie Mao i cztery książki, zbiory pism i przemówień przewodniczącego. Figura zdawała się patrzeć na drewniany blat. Żołnierz mówił coś ściszonym głosem. Oficer spojrzał na kobietę. Miał tik, szarpiący policzek nerwowym skurczem. Lhamo zastanawiała się, czy Tenpa jest na nią zły za potajemne przypięcie znaczka. Nie wyglądało na to. Oficer wstał zza biurka i wolno do niej podszedł. Gwałtowne skurcze powtarzały się ze zdwojoną szybkością.
Tenpa ułożył już w myślach słowa „to ja”, żeby natychmiast przyznać się do przypięcia żonie znaczka jako zabawki dla dziecka. Spodziewał się wściekłego krzyku, więc osłupiał, słysząc ściszony głos oficera: „Dziś rano zmarł nasz niezrównany, najwspanialszy przywódca, przewodniczący Mao”. W pierwszej chwili pomyślał, że musiał się przesłyszeć. Przewodniczący nie mógł przecież umrzeć jak zwykły śmiertelnik.
Oficer wręczył im dwie czarne opaski i białe płócienne kwiaty. „To symbol żałoby po przewodniczącym. Jeśli zobaczą was bez nich na ulicy, zostaniecie tu przyprowadzeni ponownie. Drugi raz nie wypuszczę. Dołączycie do zatrzymanych, których widzieliście przed wejściem”.
Tenpa głęboko odetchnął, zrozumiawszy, że doprowadzenie do budynku nie ma nic wspólnego z ich ucieczką. Przypomniał sobie palącego człowieka z jakiem i znów machinalnie sięgnął po fajkę. Patrząc na opaskę i kwiat, zaczął się zastanawiać, czy element ma prawo do żałoby po przewodniczącym.
Kiedy chłopczyk znów zapłakał, Tenpie zdawało się, że budzi go z głębokiego snu. Oczy i usta dziecka otwierały się i zamykały w jednym rytmie. Miał suche, spękane wargi.
„Biedny malec – powiedział oficer. – Patrzcie, jak kurczowo trzyma się przewodniczącego. Choć nie może jeszcze rozumieć słów, małe serduszko wie, że stało się coś strasznego”. Pogłaskał Darmara po głowie. „Kiedy zaczął to robić?”.
Tenpa przypomniał sobie wczorajszy wieczór i rozdarte, oślinione zdjęcie przewodniczącego. „Dziś rano”, odparł.
„Widzicie? Choć przewodniczący zmarł ostatniej nocy, tragiczną wiadomość ogłoszono dopiero w południe. Najwyraźniej wasz syn wiedział, że coś się stało, jeszcze przed oficjalnym komunikatem”. Twarz oficera przeszył kolejny skurcz.
Tenpa i Lhamo wyszli z budynku. Z głośników nie płynęła już muzyka, tylko obwieszczenia. „Komitet Centralny Komunistycznej Partii Chin, Centralna Komisja Wojskowa Komunistycznej Partii Chin, Rada Państwa Chińskiej Republiki Ludowej”, nazwy kolejnych instytucji odczytywano powoli i z wielkim namaszczeniem.
Żołnierz, który ich doprowadził, teraz podszedł z nimi do furtki i odwrócił się w lewo: „Idźcie tam, dołączcie do innych”. Tenpa wiedział, że jest tam aula. Kiedy przyjeżdżał do miasta z handlarzami koni, oglądał w niej filmy. Nie miał pojęcia, po co mieliby odwiedzać ją teraz, ale tuż obok był szpital ludowy.
Tenpa doskonale pamiętał siwowłosą chińską lekarkę, która interesowała się wyłącznie zdrowiem, a nie pochodzeniem klasowym pacjentów. Z okularami na nosie, osłuchiwała mu pierś i plecy stetoskopem. Minęły całe lata, ale obraz był tak wyraźny, jakby zdarzyło się to wczoraj.
To przez ten szpital i tę kobietę byli teraz w mieście. A skoro tak, po co mieli zachodzić do auli? Ile to potrwa? I czy siwa lekarka w ogóle tu jeszcze przyjmuje? Myśli kłębiły mu się w głowie i chciał zapytać chińskiego żołnierza, ale ten zdążył już zniknąć. Na ulicy pojawił się za to koń z przerzuconą przez grzbiet antylopą. Tenpa widział zaschniętą strużkę krwi. Wierzchowca prowadził żołnierz, niosący dwa długie karabiny. Na przedzie szedł krzepki mężczyzna w owczym kożuchu. Miał ręce związane na plecach. Żołnierz trzymał postronek razem z wodzami.
„Co my mamy z tym sekretarzem Keldo – do małego pochodu dołączyły właśnie dwie kobiety. – Pewnie marzyły się chłopinie pierogi z mięsem. Skąd miał wiedzieć, że zejdzie się przewodniczącemu?”. „Właśnie – odrzekła druga. – Jak Aku Ceten, który też nie wiedział, że Mao kopnął w kalendarz, znaczy się, umarł, i nachlał się nad rzeką, a teraz jest aresztowany”.
Tenpa przypomniał sobie zapatrzonego w buty pijaka, którego minęli wcześniej w drzwiach. Odwrócił się gwałtownie, słysząc krzyk Lhamo. Kobieta wpatrywała się w Darmara. Żyły na jego czole wydawały się wyjątkowo niebieskie, a policzki krwistoczerwone. Ciężko otwierał i opuszczał powieki na zgaszonych, matowych oczach.
„Wchodźcie, nie blokujcie”, rozkazał ktoś i zrozumieli, że są na miejscu. W drzwiach stały dwa szpalery żołnierzy, jeden dla wchodzących, drugi dla wychodzących. W środku rozbrzmiewała muzyka, którą słyszeli już wcześniej. Na ścianie wisiał spowity kirem, wielki czarno-biały portret przewodniczącego. Przed zdjęciem piętrzył się stos białych kwiatów wysokości postawnego mężczyzny. Po obu stronach stali bez ruchu dwaj żołnierze z karabinami na ramionach i wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
Tłum poniósł Tenpę i Lhamo pod portret. Choć hala była wielka, muzyka z głośników zdawała się rozsadzać mury. Nikt nic nie mówił, ale z przodu i z tyłu dało się słyszeć szlochy, jęki i zawodzenie. Tenpa czuł się nieswojo, bo nie było mu do płaczu.
Obserwował uważnie, co należy zrobić, gdy dojdzie się pod portret. Większość osób zatrzymywała się przed nim na chwilę i trzykrotnie kłaniała. Kobieta wyglądająca na Chinkę szybko się pokłoniła, a potem zakryła usta dłonią, jakby chciała zdusić szloch. Staruszka, którą podtrzymywał młody mężczyzna, stanęła przed obrazem i wykrzyknęła: „O, słońce czerwone!”. Pokłoniła się głęboko przewodniczącemu, ale zamiast wyprostować się jak inni, została w tej pozycji, zawodząc: „O, my nieszczęśni! O, słońce czerwone naszych serc, jakże mogłeś nas opuścić?!”. Kiedy zaczęła przeraźliwie krzyczeć, Tenpa poczuł, że Lhamo ciągnie go za rękaw. Usta Darmara otwarły się jeszcze szerzej, matowe oczy patrzyły martwo w niebo. Tenpa przytknął ucho do warg dziecka i usłyszał płytki, charczący oddech. Chwycił żonę i wyrwał ją z szeregu. Staruszkę, podtrzymywaną już przez dwóch mężczyzn, również odciągnięto na bok. „Kema! Kema kehu! – krzyczała jeszcze głośniej. – Przewodniczący, o, przewodniczący”, słowa uwięzły jej w gardle.
„Mamo, mamo”, westchnął jeden z mężczyzn, gdy znaleźli się przy drzwiach. Lhamo szlochała, przyciskając do piersi synka. Tłum się rozstąpił, dając im przejście. Gdy tylko znaleźli się na dworze, podbiegł do nich człowiek z aparatem na szyi i krzyknął: „Tędy, tędy do szpitala!”. A potem biegnąc przed nimi raz po raz naciskał migawkę.
Kiedy lekarz wyjmował chłopca z ramion matki, mały wciąż ściskał w rączce znaczek z wizerunkiem przewodniczącego. Delikatnie odginali mu paluszki, a fotograf miotał się jak oszalały, próbując każdego ujęcia. Co chwila błyskała lampa, oświetlając pierś Lhamo. Mogła okryć się dopiero, gdy oderwali od niej dziecko.
*
„Ama! Ama! Spójrz tylko!”, wykrzyknęła Lhamo. Kiedy była szczęśliwa, zdarzało się jej to z byle powodu, a że dzień wcześniej Darmar zaczął jeść campę, okazji miała co niemiara. Chłopczyk siedział przed pełną porcelanową miseczką, cały umorusany mlekiem i mąką. I to ten widok budził taką radość matki.
„I to by było na tyle”, powiedział nagle Tenpa, patrząc w okno.
„Co się stało?”, zapytała Lhamo, zrywając się na równe nogi.
Pielęgniarka, która przed chwilą mierzyła chłopcu temperaturę, rozmawiała z oficerem z Biura Bezpieczeństwa Publicznego i jakimś urzędnikiem. Pokazywała palcem salę, w której leżał ich synek.
„Mogą mnie teraz aresztować – powiedział Tempa. – Z małym jest już znacznie lepiej. Tylko jak beze mnie wrócicie do wioski?”. „Nigdzie bez ciebie nie wracam”, krzyknęła Lhamo. „Pa, pa, pa, da, da, da”, mimowolnie uśmiechnęła się przez łzy, słysząc gaworzenie synka.
„Towarzyszu Tempa”, drzwi otworzyły się i do sali zajrzał mężczyzna, który przed chwilą rozmawiał z pielęgniarką i esbekiem. Uśmiechał się, nie powiedział jednak nic więcej, póki do środka nie wszedł oficer.
„Słyszałem, że rozchorował się wam synek, ale nie mogłem przyjść wcześniej przez uroczystości żałobne po Wielkim Słońcu”.
„To przewodniczący Keldo z komitetu rewolucyjnego naszego okręgu”, wtrącił się esbek, widząc osłupienie Tenpy i Lhamo. Zerknął na aparatczyka i dodał: „To on kazał otoczyć waszego syna najlepszą opieką”. Znów patrzył na przewodniczącego.
„Tak jest. Kiedy usłyszałem o dziecku, które niemal umarło z żalu po stracie przewodniczącego Mao, poczułem nieopisane wzruszenie”. Towarzysz Keldo rozejrzał się po szpitalnej sali. „Niczego wam tu nie brakuje?”. „Tę specjalną salę – wykrzyknął esbek, zanim Tenpa i Lhamo zdążyli otworzyć usta – też wybrał osobiście przewodniczący. Bez niego bylibyście tam”, wskazał palcem okno, wychodzące na szpitalny dziedziniec, na którym rozbito kilkanaście płóciennych i filcowych namiotów. Przed jednym starszy mężczyzna wybierał z kożucha wszy. Obok bawiło się dwoje nagich dzieci.
Przewodniczący Keldo przysiadł na łóżku i poklepał Darmara po głowie, ale ten przestraszył się i z krzykiem wyciągnął ręce do matki. Lhamo pochyliła się nad nim, a przewodniczący wyjął z kieszeni plastikowy znaczek z podobizną Mao i podał go chłopcu. Na widok uśmiechniętej twarzy malec natychmiast przestał płakać.
„Usunąłem szpilkę”, powiedział towarzysz Keldo, zerkając na znaczek na bluzce Lhamo. „Kiedy podrośniesz – znów odwrócił się do chłopca – kupię ci wojskowy mundur i czapkę. Ze znaczkiem w klapie będziesz wyglądał jak prawdziwy żołnierz”. „Pa, pa, pa, da, da, da”, Darmar wyciągnął rączkę z podobizną Mao, jakby chciał odpowiedzieć.
„Czytałem, czytałem wszystkie gazety, to nie jest zwyczajna rzecz, że taki malec zapada na zdrowiu z powodu naszej straty”. Przewodniczący Keldo otworzył gazetę, którą z sobą przyniósł, i pokazał im zdjęcia. Na pierwszym była staruszka, zgięta w ukłonie, zapłakana, otwierająca w rozpaczliwym krzyku bezzębne usta. Na drugim znalazł się Darmar z buzią przy piersi matki i piąstką zaciskającą się na znaczku z wizerunkiem przewodniczącego. Na widok swojej nagości Lhamo odruchowo poprawiła kołnierzyk. Pod fotografiami był tekst. „Niemowlę, staruszki, wszyscy, opłakują”, sylabizował Tenpa.
„Wychodzi na to, że dziewiątego września Darmar chwycił znaczek i zaczął niepowstrzymanie płakać, zgadza się?”, zapytał towarzysz Keldo. Lhamo nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć, i bezradnie patrzyła na męża. Tenpa też był zdezorientowany. „Tak jest – wykrztusił wreszcie – ale już mu lepiej. Wczoraj zjadł nawet owsiankę”.
Choć nie była to odpowiedź na jego pytanie, towarzysz Keldo rzekł z naciskiem: „Skąd u takiego malca tyle oddania dla przewodniczącego? Można to tłumaczyć tylko dobrym wpływem rodziców. Taka rodzina byłaby prawdziwą ozdobą naszego okręgu”. Tempa i Lhamo patrzyli na siebie osłupiali, zupełnie nie wiedząc, co powiedzieć.
Towarzysz Keldo najwyraźniej to zauważył, bo pospieszył z wyjaśnieniem: „Chcielibyśmy, żebyście u nas zostali. Omówiliśmy już wszystko z brygadą produkcyjną. Przygotowali dla was nawet namiot i stado. Trochę zwierząt mlecznych, trochę jucznych”, spojrzał na esbeka, który sięgnął do teczki i wyjął plik papierów.
„Przyłóżcie tu odcisk palca”, powiedział do Tenpy, który stał jak słup soli.
„Brygada jest rzut kamieniem od miasta – powiedział uspokajająco towarzysz Keldo. – Pojutrze odwiedzą was dziennikarze”. Przed wyjściem posłał im jeszcze promienny uśmiech.
Oficer wyjął poduszeczkę z tuszem, przyłożył odciski Tenpy na dokumentach i schował je z powrotem do teczki. „Jutro po południu zawiozę was do brygady”, powiedział, zamykając za sobą drzwi.
Tenpa czuł mrowienie w zanurzonej w czerwonym tuszu opuszce. Przyjrzał się jej i ku swemu zdumieniu dostrzegł w liniach papilarnych obraz skręconej w prawo konchy. (Potem oglądał ją przy każdym posiłku, zastanawiając się, jak mógł tego wcześniej nie dostrzec.)
Z zamyślenia wyrwał go nagły smród i kolejny radosny okrzyk Lhamo. „Spójrz, co znów zrobił ten diabełek!”. A było co świętować – na łóżeczku leżała okrągła jak moneta, pierwsza od wielu dni kupa. Darmar zanurzył w niej znaczek i smarował nim teraz pościel, gruchając swoje bezsensowne „pa, pa, da, da”.
Tenpa wybuchnął śmiechem, co nie zdarzyło mu się od lat, ale natychmiast zagryzł wargi i rzucił się do drzwi, żeby zamknąć je od środka. Lhamo odebrała synkowi znaczek, wzięła duży łyk herbaty i wypluła ją na oblepioną podobiznę. Za pierwszym razem udało się oczyścić tylko skrawek. Przewodniczący Mao jakby puszczał do nich oko, rozbawiony wspólną tajemnicą.
2015
Pema Bhum jest jednym z najbardziej szanowanych tybetańskich pisarzy i intelektualistów. Pochodzi z Amdo, ukończył wydział literatury tybetańskiej Północnego Instytutu Narodowości w Lanzhou. Od 1988 roku jest uchodźcą, mieszka i wykłada w stanach Zjednoczonych.