Cering Kji: List otwarty do Zhanga Wenkui, sekretarza partii prefektury Colho

Drogi Sekretarzu Zhang Wenkui,

Jak się macie? Co słychać w pracy? Najbliżsi mają się dobrze? Czy mimo nawału zajęć udaje się wam znaleźć czasem chwilę dla przyjaciół? Wiem z gazet, ile robicie dla mieszkańców Tybetańskiej Autonomicznej Prefektury Colho. Niełatwo być sekretarzem partii, to wielka odpowiedzialność. Naprawdę mam nadzieję, że znajdujecie czas na odpoczynek. W zdrowym ciele zdrowy duch!

Jak z pewnością wiecie, trwa zażarta dyskusja o transformacji dwujęzycznego modelu nauczania w prefekturze. W końcu jesteście reżyserem tego spektaklu. Pomyślałem, że jako beneficjent dwujęzycznego systemu oświaty i od niedawna posiadacz przyzwoitego etatu, zabiorę głos i ja, pisząc do was list otwarty. Nie wiem, czy znajdziecie czas, żeby rzucić na niego okiem, ale bardzo na to liczę.

Prawdę mówiąc, dopiero dzięki tej sprawie dowiedziałem się, kto jest sekretarzem partii w Colho. Wcześniej nie miałem też pojęcia o istnieniu towarzysza Zhanga Wenkui. Kiedy przeczytałem, że to właśnie on jest motorem zmian w systemie oświaty, od razu uznałem, że musi być Hanem, ponieważ wielu chińskich urzędników zwyczajnie nie rozumie, co oznacza dwujęzyczny model kształcenia dla mniejszości, zwłaszcza tybetańskiej. Później jednak znalazłem wasz biogram w internecie i ze zdumieniem przeczytałem, że jesteście Tybetańczykiem. Myślałem nawet, że musieli coś pokręcić, i przekonały mnie dopiero wasze zdjęcia w tybetańskim stroju. Zacząłem więc pisać ten list po tybetańsku – w którym wysławiam się o wiele precyzyjniej – doszedłem jednak do wniosku, że raczej nie czytacie w tym języku. Wiem, że musicie mieć sekretarza, który mógłby wam przetłumaczyć, ale nie chcę zawracać mu głowy, obejdę się zatem chińskim, próbując wam opowiedzieć o dwujęzycznej oświacie na własnym przykładzie.

Wybrali ją dla mnie – i młodszego brata – rodzice, którzy nigdy nie żałowali tej decyzji. Wędrowaliśmy dwujęzyczną ścieżką od podstawówki po uniwersytet (ja zdałem do Wyższej Szkoły Pedagogicznej Prowincji Qinghai, on na Północno-Zachodni Uniwersytet Narodowości). Po ukończeniu studiów obaj znaleźliśmy pracę, z której jesteśmy zadowoleni. W żadnym razie nie świadczy to o naszej wyjątkowości, tylko o pożytkach dwujęzycznego systemu oświaty. Bliscy krewni podjęli inną decyzję, uznając, że taki system musi oznaczać obniżenie poziomu, i posłali swoje dzieci do normalnych szkół. Kiedy przyszło do egzaminów, jednemu udało się dostać na trzeciorzędną uczelnię gdzieś w Chinach, dwóch zdało do szkół technicznych, a ostatni oblał i przeszedł dopiero za trzecim podejściem. Wszyscy mają już dyplomy. Dwóch znalazło zajęcie, dzięki któremu nie umrą z głodu. Reszta zmienia pracę co trzy miesiące i wciąż musi korzystać z pomocy rodziców. Przykro słuchać, jak rozmawiają z ziomkami, niemiłosiernie kalecząc tybetański, którego w gruncie rzeczy właściwie już nie znają. W domu, ma się rozumieć, mówią głównie po chińsku. Jestem przekonany, że znacie to na pamięć. Mało co rozumiejąc w ojczystym języku, czują się upośledzeni w kontaktach ze mną i bratem do tego stopnia, że poprosili, żebym ich poduczył. Próbowałem, ale że wszyscy jesteśmy zajęci, w końcu daliśmy sobie spokój. Dziś już tylko zachęcam, żeby się nie poddawali. Nie jesteśmy wyjątkiem. Wokół mamy mnóstwo młodych ludzi, którzy zwyczajnie się wstydzą. Krewni powtarzają moim rodzicom, że największym błędem w ich życiu było nieposłanie dzieci do dwujęzycznej szkoły.

Nie wiem, czy wypada, ale ośmielę się spytać, czy mówicie po tybetańsku, uczyliście się go albo uczęszczaliście do szkoły dwujęzycznej? Wybaczcie, że drążę dalej, czy macie dzieci, które uczyły się w takich placówkach? I żeby sprawa była zupełnie jasna, chodzi mi o tybetański i chiński, bo słyszę, że w Chinach tak samo nazywa się szkoły z angielskim. Zakładam, że odpowiedź jest przecząca albo macie za sobą wyjątkowo traumatyczne doświadczenia, gdyż w przeciwnym razie nie majstrowalibyście przy szkołach dwujęzycznych, w dodatku w całej prefekturze.

Na podstawie materiałów, które dostaliście z okręgu Gepasumdo, piszecie, że w „prefektura Colho posiada jeden z najlepszych systemów oświaty na ziemiach tybetańskich, ale trzeba też mieć odwagę i przyznać, że nie odpowiada on wyzwaniom współczesnej gospodarki ani biznesu, zatem elementarna odpowiedzialność za ludność lokalną każe przeć do reformy dwujęzycznego modelu kształcenia grup etnicznych”. Najwyraźniej zdajecie sobie sprawę, że Colho ma najlepszy system oświaty, niemniej chcecie go rozmontować pod płaszczykiem rozwoju gospodarczego? Sądzicie, że lata dwujęzycznej edukacji przeszkadzały we wzroście tybetańskiej gospodarki? Prowadziliście jakieś badania i macie dane na poparcie takiej tezy? Czy na ich postawie sugerowaliście też ministerstwu w Pekinie reformę szkolnictwa, która zastąpi język chiński angielskim? W końcu to lingua franca najbardziej rozwiniętych państw świata. Czy to nie logiczny wniosek z waszych wywodów? Zastanówcie się dobrze, dokąd prowadzą wasze idee. A jeśli reforma weźmie w łeb, kto za to zapłaci? Chcecie zrobić z dzieci Colho świnki morskie do swoich eksperymentów? Zastanawialiście się nad ryzykiem takiego przedsięwzięcia?

Jestem przekonany, że nie odebraliście dwujęzycznego wykształcenia i nie władacie tybetańskim, przez co nie rozumiecie, co oznaczałoby dla Tybetańczyków odejście od tego systemu. A byłaby to utrata własnej mowy i pisma – serdecznej krwi i spoiwa narodu. Dla was to „ciasna perspektywa etniczna”, dla nas (i każdej innej nacji z Hanami włącznie) autentyczny system wartości. Popytałem chińskich znajomych – żaden nie chciał zrezygnować z nauki mandaryńskiego na rzecz angielszczyzny. Proszeni o wyjaśnienie, mówili, że macierzysty język jest kluczem do kultury i zdobywania wiedzy. Jak mogłoby go zastąpić obce narzecze? Z Tybetańczykami jest dokładnie tak samo, nie ma więc powodu, byście komplikowali bardzo prostą sprawę. Myślę, że doskonale już wiecie o co mi chodzi, i powinienem przestać ciosać wam kołki na głowie.

Naprawdę warto, żebyście przeczytali kilka książek i artykułów o znaczeniu dwujęzycznej edukacji. Z pewnością ubogaci to waszą wizję reform. I proszę, darujcie sobie prace Ma Ronga – to pseudouczony o bardzo ciasnych horyzontach. Last but not least, zadbajcie też, by wasze plany nie przysporzyły zmartwień nauczycielom i wychowawcom. Wystarczająco im ciężko.

Już naprawdę kończąc – system oświaty to nie ruletka ani eksperyment na zwierzętach. Pamiętajcie, że tu konsekwencje ponoszą całe pokolenia.

Taszi delek!

 

 

4 kwietnia 2017

(I przepraszam za błędy – piszę w wielkim pośpiechu!)

 

 

Za High Peaks Pure Earth