Oser: Moje ruiny

Zawsze interesowały mnie ruiny – w całym tybetańskim bezkresie, zwłaszcza zaś w Lhasie i jej okolicach. Niemal wszystkie są rezultatem współczesnych politycznych spazmów. Fotografuję je i opisuję. Gdybym umiała malować albo komponować, moje obrazy i muzyka też opiewałyby zgliszcza. Czy raczej dawały im świadectwo, zaświadczały. W ostatnich latach najwięcej uwagi poświęciłam gruzom Szidelingu i Jabszi Takceru: klasztornej szkoły oraz stołecznej rezydencji rodziców i krewnych Dalajlamy.

Opisy rumowisk rozrzucone są po moich wszystkich książkach, a było ich już kilkanaście. Fotografie odsłaniają topografię i historię Lhasy – najechanej, podbitej i zepchniętej w niebyt. Jak miasto w mieście, śmierć w śmierci, człowiek w człowieku, ruiny mają w sobie tę szczególną magię detalu: wyrastające z kamiennej szczeliny kwiaty, zawieszony w powietrzu martwy pająk, pożółkłe skrawki gazet i plakatów na ścianach, mocujące się z posadzką chwasty, pęknięte lustro na filarze w holu, którego klepisko musiało być twardsze od współczesnej terakoty. Pomagają mi one zrozumieć wiele rzeczy, jakich inaczej nie dałoby się wyrazić.

Nie jestem zawodową fotograficzką. Do robienia zdjęć używam serca oraz aparatów, klisz, kart pamięci, telefonów. Te ostatnie sprzyjają uzależnieniu, pozwalając na tysiące ujęć. Zrobione przeze mnie niezliczone zdjęcia dwóch rumowisk mają, śmiem twierdzić, wartość dokumentalną dla znikających zakątków miasta. Zdarza mi się pstrykać także selfie – a to na tle strzaskanych ścian Szidelingu, a to przed pękniętym zwierciadłem w Jabszi Takcerze. Uchwycona w nim postać jednocześnie wygląda jak ja i przypomina kogoś, kto mieszkał tam przed laty. Nigdy nie zapomnę tej mieszkanki poczucia wyobcowania, przywiązania i bliskości.

Jeśli interesujecie się tym, co robię, musieliście zauważyć, że dzień w dzień publikuję gdzieś post o zrobieniu stu ośmiu pokłonów (faktycznie składam ich już znacznie więcej) oraz o modlitwie w intencji Jego Świątobliwości Dalajlamy. Przez cały ten rok opatrywałam je zdjęciami jednego z tych rumowisk, co wskazuje, jak wiele one dla mnie znaczą. Każdy detal, każdy cień są tajemnym przejściem do Lhasy, do Tybetu. W albumie ze zdjęciami starego Paryża napisano, że ich autor uważał to miasto za muzeum, a swoje prace za „magiczne talizmany, które chronią historię i stają się jej integralną częścią, zachowując ulotne sceny, atmosferę i spójność miejsca”. Jakbym czytała o sobie.

Szideling był do niedawna częściowo otwarty i jego okolice tętniły życiem. Kobiety gotowały zupę albo wodę na słonecznych piecach, stolarze piłowali i heblowali, dziewczęta wynosiły na dwór doniczki lub zbierały wyschnięte pranie, wałkonie grali w madżonga. Raz spotkałam i zagadnęłam starą mniszkę, która przysiadła na kamiennych schodach, obracając młynek modlitewny. Dowiedziałam się, że przed laty postanowiła porzucić ten świat i poświęcić się praktyce duchowej, ale została przepędzona z pustelni przez żołdaków i nie wie, czy dane jej będzie jeszcze tam wrócić. W kompleksie wynajmowało mieszkania wielu Hanów i chińskich muzułmanów. Pewien staruszek z resztkami żółtych zębów zionął nienawiścią do wszystkiego, ale nie zamierzał wracać do domu. Ciekawe, gdzie przyjdzie mu złożyć kości. Z kolei Jabszi Takcer był zawsze zamknięty dla zwykłych ludzi. Widywałam tam tylko Chińczyków, którzy trzymali w zagrodach nasze mastify.

Właśnie, w ruinach spotyka się też wiele zwierząt. Koty i psy z Szidelingu oraz Jabszi Takceru to oddzielny rozdział. Pewien czarny kundel był, na przykład, wyjątkowo złośliwy i tchórzliwy. Kiedy się odwracałam, gonił mnie i szczerzył zęby, ale gdy na niego szłam, rzucał się do ucieczki i chował pod panelem słonecznym – i tak bez końca. Na piętrze zewnętrznego dziedzińca chiński restaurator hodował pięć albo sześć mastifów o ostrych kłach i zrozpaczonych oczach. Ubawił mnie, wrzeszcząc w syczuańskim dialekcie do tybetańskiego stróża, żeby wykopać nas za drzwi. Poprosiłam grzecznie, by najpierw dobrze się zastanowili, do kogo faktycznie należy to miejsce.

Ostatnim śladem życia, jaki tam znalazłam, był martwy pająk, wiszący w powietrzu w utkanej przez siebie sieci. Wydał mi się jedynym panem tych ruin, strażnikiem przeszłości. Fotografowałam go bez końca na tle okaleczonych ścian, jakbym szukała tajemnego przesłania. Dawniej w tym domu musiało być znacznie więcej zwierząt: szczury, koty i psy, zwłaszcza lhaskie apso. Pupile gospodarzy mogły wchodzić na korytarz, do pokoi, nawet do łóżek. Wielkie mastify pilnowały budynku razem ze stróżami, przy bramie lub na dziedzińcu. Ale i pająkom – którym o wiele łatwiej niż innym ukryć się w kamiennej szczelinie – przyszło umrzeć tu samotnie i zawisnąć w sieci, której kruchość przywodzi na myśl nasze własne życie.

Najwspanialsze są dla mnie freski Szidelingu. Po raz pierwszy zobaczyłam je w 2003 roku. Nie mogłam się od nich oderwać. Gdybym nie widziała ich na własne oczy, nie uwierzyłabym, że w tych gruzach może kryć się coś tak niebywale pięknego. Ludzka bezduszność i przyroda zrobiły swoje, farba łuszczyła się i pękała, ale obrazy – dzięki mineralnym pigmentom – zachowały niesamowitą głębię, czystość i kolory. Zostały uśmiechy Bodhisattwów, mudry ich delikatnych palców, okrągłe, przekrwione ślepia groźnych bóstw. W lewym narożniku dolnej kondygnacji znalazłam fragment malowidła, które mnie zaczarowało, jakby znało każdą moją tajemnicę. Ilekroć tam przychodziłam, biegłam do niego przerażona, że mogło mu się coś przytrafić, aż wreszcie poczułam, robiąc zdjęcia aparatem cyfrowym, że zlewam się, staję jednością z freskiem – i strach zniknął. Ściana starej nawy za biblioteką należy do grupy emanujących spokojem Buddów. Między brwiami jednego z nich dostrzegłam okrągły otwór. Ślad po kuli? Kiedy wróciłam, mur zdążył się częściowo zawalić, grzebiąc ten fragment obrazu.

Nigdy też nie zapomnę Szidelingu pokrytego śniegiem. Wyglądał zupełnie inaczej. Biały puch wcale nie okrył ran, przydając im wręcz dramatyzmu. Dwaj chłopcy poprosili mnie o zdjęcie. Mieli czerwone, zasmarkane, zziębnięte twarze, przywiązany obok mastif drżał z zimna pod czerwonym kołnierzem. „W śniegu – pisze Orhan Pamuk – Istambuł wyglądał jak ostatni bastion, ale wspomnienie wspólnego losu przybliżyło nas do blasku historii”.

Na początku tego roku lhaski dziennik gospodarczy podał, że „Szideling zostanie odbudowany i otwarty dla publiczności jako muzeum”. Architekt, „pan Chen” zdradził, że odrestaurowany ma być przede wszystkim główny budynek świątyni, który jest też najbardziej zniszczony, co stanowi wielkie wyzwanie dla budowniczych, „badających teren i zdjęcia z lat pięćdziesiątych”.

Przypomniało mi to o Retingu Rinpoczem, który bezskutecznie prosił władze lokalne o odbudowanie Szidelingu. Oraz o zameldowanym w Hongkongu fotografie z Pekinu, chcącym zmieniać te ruiny w muzeum „patriotyzmu”. Tudzież o wybitnym dziennikarzu, sugerującym, że poprzedni Reting został „otruty przez separatystów, ponieważ utrzymywał normalne relacje z rządem centralnym”. I jeszcze o scenariuszu czerwonej opery mydlanej, w której „jeden z lojalistów pyta Retinga, kiedy Tybet czuł się bliski Chinom. A Rinpocze odpowiada z wiarą i mocą: »Gdy w 1904 roku do Lhasy wdarła się brytyjska armia dowodzona przez Francisa Younghusbanda, reparacje wojenne wziął na siebie centralny rząd Chin. Co uratowałoby Tybet, gdyby nie chińskie pieniądze?«”; Szideling niszczy zaś „Taktra Rinpocze, który wysyła ponad trzy tysiące tybetańskich żołnierzy, żeby otoczyli siedmiuset mnichów klasztoru Sera i, podjudzeni przez Brytyjczyków, ostrzelali ich z karabinów i armat”.

Pisano wtedy jeszcze, że wspomniany wszechmocny fotograf chce nakręcić dokument i serial telewizyjny o państwowotwórczym męczeństwie Retinga oraz odbudować Szideling z myślą o muzeum „etnicznej jedności” – czerwonym „zabytku” do opowiadania turystom o wielkim patriocie, któremu brytyjscy, imperialistyczni truciciele odebrali życie, a tybetańscy separatyści zniszczyli klasztor, przywrócony do dawnej świetności wspólnym trudem Hanów i Tybetańczyków, żyjących w harmonii w zjednoczonej ziemi przodków.

Produkują tych błazeństw tyle, że nie sposób za nimi nadążyć. Odgrzebawszy stary tekst, wróciłam do zdjęć ruin Szidelingu. Z Piątego Retinga, jak z Genduna Czophela, zrobiono „wielkiego patriotę”. Trudno o bardziej wstrętne kłamstwo. Ja wiem swoje: moje fotografie Szidelingu są ważnym dokumentem historycznym i portretem znikającej Lhasy. Będę pisała o gruzach czekających na ostateczną „transformację” i o Jabszi Takcerze, którego los najwyraźniej nie został jeszcze przypieczętowany. Noszę w sercu słowa poety Gade Ceringa: „Ruiny pokrył szron, promień światła / dziecię nieba”. Dokładnie tak. W niebiańskim świetle karmy i odrodzenia ruiny Tybetu – co rusz obracane w perzynę na nowo – stały się wieczne.

 

 

2016

 

 

Za High Peaks Pure Earth