Oser: Obrazy Liu Yi. Mala jak się patrzy

1.

Wróciwszy do Lhasy z Amdo w lecie 1994 roku, napisałam długi wiersz, który jest dla mnie ważny. Zatytułowałam go „Mala jak patrzy” – od naszych koralików do odliczania mantr i modlitw. Kotłowały się wtedy we mnie najróżniejsze uczucia.

Oto skarb, który kiedyś był twój.
Gdy szłaś krętą ścieżką
W kurzu oblepiającym cynobrowe ubranie,
Samotna, ale nieskrępowana,
Ze łzami lśniącymi na policzkach
I palcami przyrośniętymi do różańca.
Nie pamiętasz już, czego się tak trzymałaś?

W tym samym czasie dostałam garść zdjęć z Lanzhou, przedstawiających wielu kolorowych, uśmiechniętych i posępnych Buddów i Bodhisattwów. To nie były świątynne malowidła, tylko obrazy artysty, który podpisał je tybetańskim imieniem Szerab.

Nazywał się Liu Yi. Spotkaliśmy się kiedyś i słyszałam, że jest buddystą.

2.

Drugi raz widzieliśmy się na wystawie w Pekinie w 2000 roku. Od jego obrazów, zatytułowanych „Ustanie i wgląd”, trudno było oderwać oczy.

„Ustanie” pochodzi z zenu, zaś „wgląd” z pradżni. „O ile praktykować będzie jeno ustanie – powiada indyjski bodhisattwa Aśwagosza – umysł jego ugrzęźnie w gnuśnym samozadowoleniu, radości nie znajdując w czynieniu dobra i oddalając się od wielkiego współczucia. Trzeba mu przeto także ćwiczenia wglądu”. Artyści tacy jak Liu Yi potrafią pędzlem i farbą przelać medytację na płótno. Widzowie skarżą się, gdyż niewiele na nim widzą, na tym przecież polega „ustanie”, podczas gdy „wgląd” nie ma nic wspólnego z nimi, pozostając domeną malarza.

„Ustanie i wgląd” powstawało niemal dziesięć lat. Pociągnięcia pędzla, które z daleka przypominają warstwy liści, a z bliska wyglądają jak rzędy liter, natychmiast przywodzą na myśl klasztor Kumbum w Amdo. Tamtego roku podziwiałam w nim słynne drzewo, brzemienne zasługą.

Brakuje jej mądrości,
Nie potrafi wizualizować
Postaci Buddy
Ani tybetańskiej sylaby
Na liściu.

Ale potem znajduję malę, tę malę.

Znów składa pokłony,
Lecz teraz czuje je w sercu.
W pełnym słońcu
Mala pała jasnym blaskiem.

Wreszcie staje przed drzewem,
Które nie ma sobie równych,
Przemienione w klejnotowym pałacu.
Sto tysięcy Buddów,
Sto tysięcy tybetańskich liter
Na zdających się otulać ramiona
Stu tysiącach liści.

Może Liu Yi też zaznał tego szczęścia?

3.

Żyjemy w epoce wygnania. Sama uważam się za mieszkającą w stolicy imperium uciekinierkę z Tybetu.

Czy Liu Yi też jest uchodźcą? A może emigracja to normalny stan serca artysty, które zawsze mieszka gdzie indziej?

W autobiografii Jego Świątobliwości „Wolność na wygnaniu” nie ma cienia goryczy, tylko radość i niewysłowione piękno. To zesłanie najwyższe, niedoścignione.

Obrazy Liu Yi przez długie lata krążyły wokół ustania i wglądu. Medytacja, rzecz jasna, trwa całe życie. Ba, całe żywoty. Jak jednak pielęgnować swą karmę w tym skomplikowanym, zeświecczonym świecie, w dodatku jako banita?

4.

Obrazy ustania i wglądu pełne są Buddów i Bodhisattwów, a obrazy wcześniejsze przypominają tybetańskie thangki. Nasze „thang” kojarzy się z bezmiarem i nieskrępowaniem. Jak wyjaśnił mi raz stary mistrz tej sztuki, na kawałku płótna można namalować i tysiąc Buddów – albo tylko jednego. Thangka, stworzona z należytym szacunkiem i skupieniem, powinna tchnąć buddyjską miłością do wszystkich czujących istot.

Tybetańczycy kochają swoje thangki, które są dla nich niczym przenośne świątynie. Służą za wsparcie do modlitwy i medytacji. Opatrzone odpowiednim astrologicznym diagramem, chronią zmarłych w bardo, stanie pośrednim między śmiercią a odrodzeniem. Każdy klasztor jest pełen malowideł, które prowadzą wiernych przez życie. Największe, zajmujące całe górskie zbocza, rozwija się tylko z bardzo szczególnych okazji.

„Ustanie i wgląd” nie jest thangką. Liu Yi stworzył własny gatunek, emanujący szczególną miłością i pięknem. Wiem, co mówię, bo mieszkam – niedaleko od twórcy – z jego dwoma obrazami. Kiedy składam pokłony przed maleńkim ołtarzykiem, często doznaję ukojenia, jakie ci piękni Buddowie niosą mojemu skołatanemu sercu.

5.

Dla mnie układanie wierszy ma w sobie coś z poszukiwania pamięci minionych żywotów. Piszę z poczuciem misji – żeby się przemieszczać, żeby się modlić, żeby dawać świadectwo.

Liu Yi mówi z kolei, że tęskni za światem innym, czystym i doskonałym, opłakując wulgarność i marność zastanego. Namalował więc również „1989”, „Noc w Pekinie” i „Tiananmen” oraz nieme treny o zagładzie „Świętego miasta Lhasa” i spustoszonego trzęsieniem ziemi Juszu, z którego ruin – spragnionych pociechy (obecnego tylko na obrazie w obrazie) Jego Świątobliwości Dalajlamy – dobywali ofiary buddyjscy mnisi. Potem zaczął malować samospaleńców, oddając cześć ofierze życia stu pięćdziesięciu już kobiet i mężczyzn. Ostatni obraz, znów kolorowy, to monumentalny (trzy na osiem metrów) „Pałac Potala”. Tybetański poeta Gade Cering napisał o nim: „Każdy krok znaczy rozkład. Szczyt świata na krawędzi. Następny powiew wiatru może mu być ostatnim oddechem”.

Prawdziwy artysta nigdy nie zamyka się w wieży z kości słoniowej, a prawdziwy buddysta nigdy nie opuszcza tego padołu łez.

Może więc Liu Yi także maluje, żeby się przemieszczać, żeby się modlić, żeby dawać świadectwo. W końcu zawsze przecież idzie o to, by:

Rozpoznać nirwanę w każdym zjawisku,
Usłyszeć mantrę w każdym dźwięku,
Zobaczyć Buddę w każdym człowieku.

 

 

Pekin, 16 kwietnia 2017 (wróciwszy do 4 marca 2009)

 

 

Za High Peaks Pure Earth