Tenzin Diki: Loteria

Nazwaliśmy to loterią. Wygrywało się wyjazd do Ameryki. Na liście sporządzonej przez tybetański rząd było tysiąc nazwisk. Jak się na niej znalazły? Przygotowali papierowe zwitki, wrzucili do pudła, porządnie potrząsnęli i wylosowali tysiąc szczęśliwców?

Jedyne znane mi loterie odbywały się w szkole. Niewytłumaczalnym zbiegiem okoliczności kilka lat z rzędu wygrywał je mój brat Tendor, a potem nagle przestał. Jedną z ostatnich rzeczy, które wylosował była para czarnych skórzanych botków, elektryzujących wszystkie nauczycielki. Później kolejno nas odwiedzały, żeby je przymierzyć: eleganckie, miękkie, piękne z nieskazitelnie srebrnymi suwakami i zgrabnymi obcasami. Musiały być włoskie. W tamtych czasach nie dałoby się ich kupić za żadne pieniądze (których nasze nauczycielki oczywiście nie miały) nawet na bazarze w Delhi. Każda próbowała wciągnąć je na bose nogi i po chwili z żalem się poddawała. Za szerokie stopy, za wysokie podbicia, za grube łydki. Na nikogo nie pasowały. Buty Kopciuszka, powiedziała moja mama.

Znałam Kopciuszka – i śpiącą królewnę, i małą syrenkę – z książeczek, które mama przynosiła mi z biblioteki. Wszystkie te piękności miały śnieżnobiałą skórę oraz włosy czarne jak mahoń, złote jak jedwab albo czerwone jak zachodzące słońce, w niczym nie przypominając znanych mi kobiet. Mama schowała kozaki, obiecawszy, że na mnie zaczekają. Pokręciłam stopą, triumfalnie uśmiechając się w duchu. Miałam osiem lat i rozumiałam, że przyjdzie mi długo czekać, ale wiedziałam, że będą pasować. Na mnie jedną. Dziś wiem, że we francuskim oryginale pantofelki były nie szklane, a skórzane. Tłumacz najwyraźniej pomylił vair z verre. Musiał być mężczyzną, skoro nie pomyślał, że szklane buty nadawałby się wyłącznie do oglądania. Z drugiej strony to dobry błąd. Poetycko przezroczyste szkło dodawało trzewikom powabu i nie rozciągało się jak prozaiczna skóra. Symbol symbolowi nierówny. Wyobraźcie sobie Ewę albo Śnieżkę, zabierające się za mango. Nie przejdzie.

Krótko mówiąc, jedynym punktem odniesienia były dla nas szkolne loterie, w których w najlepszym razie wygrywa się pluszowego misia albo niepasujące na nikogo buty. W Indiach nikt jeszcze nie słyszał o milionowych kumulacjach ani o zdrapkach z wygranymi tańszymi od kuponu. Bardzo dziś popularna indyjska wersja „Milionerów” była wtedy nie do pomyślenia. Kraj ciągle dźwigał się z zapaści socjalizmu à la Nehru, ostrożnie otwierając rynek na świat. Kiedy mogliśmy się na to szarpnąć, piliśmy Thumbs-Up, lokalną podróbkę Coca-Coli, zastanawiając się, jak smakuje (wszechobecny w Nepalu) oryginał. Indie były bidne, a Tybetańczycy jeszcze biedniejsi. Idea loterii, dzięki której można się wzbogacić albo wygrać nowe życie, była nie tyle kosmiczna, co wywrotowa.

I wtedy pojawiła się amerykańska loteria, przepustka do przyszłości. Byliśmy uchodźcami. Mieszkaliśmy w tybetańskich osadach, rozrzuconych po całych Indiach. Znaliśmy jutro – uchodźczy los rodziców, ich uchodźczą przyszłość. Podrośniemy, ukończymy tybetańskie szkoły z internatem, pójdziemy na uczelnię w jednej z wielkich indyjskich metropolii, zakolegujemy się z Hindusami (ale nie za dobrze, bo nie nam się z nimi kochać ani wojować) i wrócimy do naszych tybetańskich osiedli na północy albo południu, żeby pracować we własnych szkołach, społecznościach bądź agendach rządu emigracyjnego. Ameryka dawała szansę na opuszczenie tych osad, przesadzenie, nieskończoną mnogość przyszłości.

Ameryka. Cigjal. Zagranica. Nubciok. Zachód był jednorodny, zamieszkiwanych przez Indzich o żółtych włosach i niebieskich oczach. Byliśmy ciekawi tych tajemniczych czarodziejskich obcych, którzy przepływali przez Indie z niesamowitą lekkością, uśmiechając się do nieznajomych i pstrykając zdjęcia. Zostaliśmy zarażeni obsesyjną rewerencją, jaką Indusi darzyli swoich niedawnych panów. Indzi zachowywali się jak ludzie, którym zawsze sprzyja los, więc naturalnie budzili podziw Tybetańczyków, którym wiatr zawsze wiał w oczy. Mieli swoje miejsce nie tylko u siebie, ale wszędzie, gdzie zechcieli zawitać, podczas gdy my nie mieliśmy żadnego miejsca, nawet we własnym świecie. Nie robiło nam żadnej różnicy, czy pochodzą z Anglii, Ameryki, Niemiec czy Francji. Wszyscy mieli żółte włosy, bezbarwne brwi i różową skórę nowo narodzonych myszy. I pachnieli. Nie kwaśno, jak Indusi, ale delikatnie, słodkawo, jak więdnące róże. Nie było to nieprzyjemne.

Wiedziałam już o Indzich kilka rzeczy. Wiedziałam, że są dumni i przyjmują pomoc tylko wtedy, gdy jej nie potrzebują. Naszą szkołę odwiedziła kiedyś para ważnych zagranicznych gości. Przed uroczystym obiadem dyrektor wygłosił do nas pogadankę. Jeden z Indzich jest niewidomy, ale nikomu nie wolno mu pomagać, bo uzna to za zniewagę. Nie mogliśmy się nadziwić tej wyniosłości i głupocie, która bierze życzliwość za pogardę. Ale wiedzieliśmy, że potrafią być dobrzy. Szkolny kucharz – jedyny człowiek w osadzie Patlikuhl, który był za granicą – ręczył za to głową. Całą podróż odbył z (opisaną obcą ręką) tabliczką na szyi, na kolejnych lotniskach przekazywany z rąk do rąk przez miłych żółtowłosych cudzoziemców, którzy dostarczyli go krewnym w Szwajcarii.

Potem naszą szkołę odwiedziła jeszcze grupa cudzoziemców jadących do Manali. Wszyscy mieli na piersi aparaty. Zrobili kilka zdjęć i – na poczekaniu – rozdali je nieposiadającym się z radości dzieciom. Oczywiście zostali natychmiast oblężeni i przez całe popołudnie pstrykali nam wszystkim portrety. Rozpychałam się niecierpliwie, czekając na swoją kolej. Byłam już na rodzinnych zdjęciach, ale nigdy nie miałam własnego. Dla większości dzieci była to pierwsza indywidualna fotografia. Kiedy dostałam swoją, ostrożnie wzięłam ją za rożek i wpatrywałam się, jak na szarym kwadracie pojawia się powoli mój kolorowy obraz, jak gdybym zawsze tam była, tylko nie umiała tego wcześniej dostrzec.

Choć loteria przewróciła moje życie do góry nogami, nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy się o niej dowiedziałam. Od rodziców? Od koleżanek i kolegów? Jednego dnia w pokoju nauczycielskim mówiło się o nowym indyjskim filmie albo romansie pani A z panem B, drugiego wszystkich zajmowała wyłącznie Ameryka. Kto chce jechać, a kto nie chce, ale i tak się zapisze, żeby jak zwykle nie być mądrym po szkodzie, kto sobie poradzi, kto będzie się musiał nauczyć angielskiego, kto myśli, że pożałuje, ale z drugiej strony, na co ma liczyć w Patlikuhlu, gdzie pieniędzy starcza do końca miesiąca i nie da się nic odłożyć na zaś, na lepsze jutro dzieci.

Szczegóły poznałam po latach. To kongresman Barney Frank, demokrata z Massachusetts, zgłosił poprawkę od ustawy imigracyjnej z 1990 roku, otwierając drzwi Stanów Zjednoczonych przed tysiącem Tybetańczyków. Nie chcąc drażnić Chińczyków, administracja nie zamierzała przyznać im statusu uchodźcy, ale Kongres znalazł wyjście i nazywał nas „przesiedleńcami”. My wiedzieliśmy tylko, że ich rząd powiedział naszemu rządowi, że weźmie tysiąc Tybetańczyków.

 

 

2023

Za magazynem „Mądrość

 

Tenzin Diki (ang. Dickie) jest emigracyjną pisarką, tłumaczką i redaktorką.