Khenpo Sodargje: Tybetańczycy i rewolucja kulturalna

Tybetańczycy są ludźmi bardzo religijnymi. Według statystyk dziewięćdziesiąt dziewięć procent populacji wyznaje buddyzm. To bardzo wysoki wskaźnik. Rozkwit buddyzmu w Tybecie przepowiadał w sutrach sam Budda Siakjamuni. Nie ma przesady w twierdzeniu, że Tybetańczycy cenią Dharmę nad złoto i są pełni żarliwego, czystego oddania.

Niektórzy mówią o „przeobrażeniu” Tybetańczyków w czasie rewolucji kulturalnej, ale moim zdaniem miało ono wyłącznie charakter zewnętrzny. Twierdzenie, że wszyscy nagle stracili wiarę, wydaje się absurdalne. Historyczna prawda jest złożona, nie poddaje się prostym interpretacjom i ocenom. Najpierw trzeba sobie odpowiedzieć, gdzie mielibyśmy jej szukać? Na podstawie jakich kryteriów weryfikować oficjalne i nieoficjalne źródła? Dawać wiarę tylko własnym przeżyciom i doświadczeniu czy również relacjom z drugiej ręki, pogłoskom, cudzym wspomnieniom albo dokumentom wiadomej organizacji? Na jakich zasadach konfrontować materialne dziedzictwo stuleci, narodowy charakter, przyjęty system wartości duchowych i moralnych kolejnych pokoleń z nagłą zmianą postaw w krótkim, zamkniętym okresie? Każda populacja na tej planecie w jakimś momencie swoich dziejów przechodzi etap niepokojów, chaosu, dezorientacji, krwawej łaźni i zbiorowego szaleństwa, które są jedynie incydentalnymi produktami ubocznymi głównego nurtu cywilizacji. Jeśli nie będziemy ich świadomi, nie dostrzeżemy także czystości społeczeństw i jednostek. Gdybyśmy mieli oceniać pięć tysięcy lat chińskiej cywilizacji na podstawie występków milionów Hanów w tym strasznym czasie, owo dziedzictwo także zmieniłoby się w trzęsawisko bestialstwa, tchórzostwa i słabości.

W czasie rewolucji kulturalnej zniszczono (w różnym stopniu) tysiące tybetańskich klasztorów. Miało to swoje złożone, wewnętrzne i zewnętrzne przyczyny: z jednej strony, wspólną karmę istot, z drugiej – określone warunki polityczne i kulturalne. Ówczesna sytuacja była niesłychanie skomplikowana, a presja – polityczna, ekonomiczna i ideologiczna – nieporównywalna z dzisiejszą. Ludzie czuli, że ich życie wisi na włosku. Jak mamy wypreparować tę świadomość z różnych dokumentów?

Jestem zwykłym mnichem. Nie mam obowiązku ani zamiaru roztrząsać minionych zdarzeń, rozdrapywać ran i odkurzać bolesnych wspomnień w imię prowadzenia akademickich dyskusji z tymi, którzy winni wziąć na siebie lwią część odpowiedzialności za tamtą tragedię. Wiedząc skądinąd dobrze, że przeszłości uchwycić się nie da i mając mnóstwo do zrobienia, w ogóle nie zajmowałbym się tą kwestią, gdyby nie poruszał jej nasz mistrz.

Sam pamiętam, że Tybetańczyków zmuszano wtedy do niszczenia świątyń, mierząc do nich z karabinów. Co więcej – i trzeba to powiedzieć sobie jasno – wśród plądrujących było wielu obcych, choć nosili nasze ubrania. Nie przeczyta się o tym w dostępnych dziś publikacjach. Jak powiada Lu Xun, kłamstwa spisane atramentem nigdy nie przesłonią faktów pisanych krwią. Ci, którzy chcą winić za zagładę wyłącznie Tybetańczyków, nie wystawiają dobrego świadectwa swojej uczciwości.

W moim rodzinnym Luhuo żołnierze zagarnęli cały klasztor i w głównej nawie urządzili stajnię. Którejś nocy zajęło się siano i z budynku w mgnieniu oka zostały zgliszcza. Później pisano jednak, że klasztor spalili „tybetańscy aktywiści”. Podobnych przypadków wykręcania kota ogonem jest mnóstwo. Wystarczy popytać starych Tybetańczyków, którzy widzieli to wszystko na własne oczy.

W żadnym razie nie próbuję przecież rozgrzeszać każdego ziomka i twierdzić, że nikt nie plądrował świątyń. Mówię tylko, że ci, co to robili, nie reprezentują całego narodu, który stawia na piedestale buddyzm oraz prawość. Trzeba wiedzieć, że gdy tylko zmienił się polityczny klimat, do odbudowanych w okamgnieniu klasztorów wróciło mnóstwo nienaruszonych relikwii: świętych ksiąg, przedmiotów rytualnych, wizerunków oraz pamiątek po wielkich adeptach i mistrzach. Skąd się wzięły, skoro wszystko zniszczyli wcześniej „odmienieni” Tybetańczycy? Zewnętrzne mury mogły zostać zburzone, ale ludzie zrobili, co w ich mocy, żeby ocalić zawartość, ryzykując dla skarbów wiary własne życie. Robiła to również moja rodzina.

Pewien lama przyniósł rodzicom jedyną termę, świętą księgę, jaką posiadał lokalny klasztor. Moi bliscy strzegli jej odtąd przez siedem czy osiem lat. Mimo że mogli trafić za to do więzienia, ukryli ją w jaskini i przenosili w bezpieczne miejsce, ilekroć musieliśmy się przeprowadzać.

Jak wiadomo, Tybetańczykom nie wolno było powtarzać mantr, posiadać buddyjskich wizerunków, składać pokłonów i ofiar – robili to więc po kryjomu. W naszej osadzie siedem rodzin zajmowało się państwowymi jakami, ale wróciwszy wieczorem do domów, ludzie siadali do buddyjskiej praktyki. Widziałem to na własne oczy. I nie byli to żadni hierarchowie, tylko zwykli pasterze. Reprezentatywni dla całego narodu, a więc zadający kłam bajaniu o „transformacji”.

W owym czasie Tybetańczycy wieszali w domach portrety Mao. Robiono to w całych Chinach. Nietypowość Tybetu polegała na tym, że pod zdjęciem przewodniczącego często ukrywano wizerunek Buddy albo zastępowano je nim na noc, dzień w dzień nalewając do miseczki wodę i zapalając ofiarną lampkę. Myślę, że w tamtej epoce nie manifestowała tak swej wiary żadna nacja.

Po zakończeniu rewolucji kulturalnej portrety świeckich luminarzy szybko znikły z tybetańskich domów. Szczerze mówiąc, nie widziałem ich u nikogo, ani u pasterzy, ani u intelektualistów. Przeczytałem niedawno, że zdjęcia Mao stanowią u nas część noworocznych dekoracji. Obejrzawszy dokładnie zdjęcia, doszedłem do wniosku, że dziennikarz musiał się pomylić. Tamci ludzie nie nosili się i nie zachowywali po tybetańsku.

Dawno temu Guru Rinpocze przepowiedział, że nadejdzie czas, gdy demony opętają mężczyzn, demonki – kobiety, a demoniątka – dzieci. Trudno się zatem dziwić, że podczas rewolucji kulturalnej, w tej epoce chaosu i nieczystych mocy, także Tybetańczycy ulegali złemu czarowi i popadali w szaleństwo. Minie się jednak z prawdą ten, kto weźmie to za znak porzucenia wiary i Dharmy przez cały naród. Do tej pory mam przed oczami skrawki zakonnych szat, wystające spod roboczych drelichów, które uczyniono wtedy obowiązkowym mundurem. To także dobra metafora zewnętrzności zmian, które nigdy nie sięgnęły serca, oraz granicy, wręcz przepaści między tym, co własne i co narzucone. Nawet w tak trudnych okolicznościach większość Tybetańczyków nie zamierzała wyrzec się siebie i z upartą nadzieją czekała na nastanie świtu po długiej nocy.

W 1987 roku na Górze Bodhisattwy w Wutai Shan spotkałem chińskiego mnicha, który zanosił się płaczem, opowiadając mi, co robił w czasie rewolucji kulturalnej. To był prawdziwy koszmar dla wszystkich – buddystów i innych – w całym kraju. Także chińscy wyznawcy byli zupełnie bezsilni w obliczu orgii zniszczenia. Ich świątynie ucierpiały nie mniej niż tybetańskie, a ludzie dali się wpędzić w szaleństwo na niespotykaną gdzie indziej skalę. Próbując zabliźnić tę historyczna ranę, powinniśmy skupić się nie na paroksyzmach epoki obłędu, lecz na własnym postępowaniu oraz na tym, w jakim stopniu ludziom udało się wówczas zachować własną godność, osobowość, moralność i sumienie. Jeśli umysł był czysty i przepojony Dharmą, człowiek i naród miał kręgosłup, gwarantujący przetrwanie.

Spędziłem w Instytucie Larung Gar niemal dwadzieścia lat, odbierając i studiując tu nauki Buddy, nie ośmieliłbym się jednak przysięgać, że gdyby dziś powtórzył się koszmar rewolucji kulturalnej, zdołałbym ustrzec przed nieprawością swoje ciało, mowę i umysł. Jestem jednak spokojny o przyszłość narodu tybetańskiego, który przetrwał tamtą dekadę, i o każdą inną nację, mającą za sobą podobne próby. Często jednak ogarnia mnie strach, gdy zadaję sobie pytanie, czy młode pokolenie Tybetańczyków wytrwa w buddyjskiej wierze i nie opuści z podniesionymi rękami jej cytadeli w obliczu współczesnej rewolucji konsumpcyjnej oraz inwazji kulturowej i popkulturowej, która za nic ma prawa i dziedzictwo mniejszości. Jeśli zależy nam na zachowaniu czystości i szlachetności tybetańskich serc, jedynym wyjściem i nadzieją jest budowanie życia na fundamencie buddyzmu. To jemu zawdzięczamy właściwą naszej nacji dobroć i współczucie, to za jego sprawą kierujemy umysłu ku ukazanej przez Buddę ostatecznej jasności.

 

 

 

Khenpo Sodargje jest jednym z przełożonych Instytutu Studiów Buddyjskich Larung Gar i głównych spadkobierców wielkiego Khenpo Dzigme Phuncoga.