Pierwszych przedstawicieli innych kultur poznałam w studium policealnym dla mniejszości etnicznych. W mojej klasie było kilkanaście osób z Tybetu i ponad trzydzieści z Xinjiangu. Tybetańska współlokatorka z akademika znała świetnie mandaryński i syczuański. Rodzina przysyłała jej paczki z lokalnymi specjałami, więc często objadałyśmy się campą i suszonym mięsem albo popijałyśmy herbatę z masłem. Kiedy zimą zapominali o ogrzewaniu, Tybetanki siadały w rzędzie i przykrywały nogi długim wełnianym kocem. Wyglądało to uroczo i swojsko.
Dziewczyny z Xinjiangu miały w swoich pokojach piękne gobeliny i dywany. Smutno było wracać od nich do siebie. Kiedy obchodziły rodzime święta, otwierały drzwi na oścież, częstując wszystkich domowymi wypiekami, serami, cukierkami i jogurtem. Śmiechom i żartom nie było końca.
Przez myśli mi wtedy nie przeszło, że jesteśmy „inni”. Wszystko było po prostu ciekawe. Na uniwersytecie znów mi się poszczęściło, bo znalazłam się w pokoju z Ujgurką. Zmieniły się jednak okoliczności. Widziałam, jak przestaje się modlić otwarcie i zaczyna robić to ukradkiem. Po zamachach w Paryżu nauczyciele radzili studentkom z Xinjiangu, żeby nie wychodziły na ulice. Ostrzegano, że będą miały przykrości z powodu chustek. Zaczęto nas też namawiać do donoszenia na koleżanki. Nie chcąc tego robić, kłamałyśmy – nie, nie modlą się już, nie noszą chustek, nie czytają Koranu. Na trzecim roku przejęłyśmy prowadzenie szkolnej gazetki. Zapytałam wtedy moją współlokatorkę, czy ma poczucie własnej tożsamości i czy uważa, że jesteśmy inne. Zaprzeczyła. Powiedziała, że żyjemy na swój sposób, ale jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Przez te cztery lata nasłuchałam się o sytuacji w jej kraju. Czasem trudno mi było uwierzyć w opowieści o znikaniu ludzi czy braku dostępu do internetu. Któregoś dnia nauczyciel kazał jej zdjąć chustkę. Odmówiła i w szkole zjawiła się policja. Trzęsła się, gdy ją wywołali. Wróciła zapłakana: „Policjanci powiedzieli, że zostanę wyrzucona, jeśli nie zdejmę chustki. Matka też kazała to zrobić, mówiąc, że studia są ważniejsze”.
Sama wywodzę się z mniejszości. W lipcu zeszłego roku pojechałam do Pekinu na feministyczne warsztaty. Zauważywszy mongolskie litery na moim dowodzie, dyrektor hostelu powiedział: „Nie możemy tu przyjmować takich jak ty. Nie przyjmują was nawet hotele”. Zapytałam, kogo ma na myśli. „Was, przyjezdnych z Mongolii Wewnętrznej, Xinjiangu, Tybetu. Wytyczne z komisariatu”. Nie miałam wtedy pojęcia, czy rzeczywiście istnieją takie przepisy, a dzielenie i dyskryminowanie normalnych ludzi wydało mi się absurdalne. Potem poczytałam trochę i boję się, że to może być prawda. Wcześniej nie miałam poczucia mongolskiej tożsamości, bo mieszkałam wśród Chińczyków, mówiłam po chińsku i chodziłam do chińskiej szkoły. I nagle okazało się, że z powodu przyjścia na świat w określonym miejscu skurczyła mi się przestrzeń życiowa. Wątpliwe wyróżnienie.
Zaczęłam się zastanawiać i przypomniałam sobie, że na lotnisku w Mongolii Wewnętrznej sprawdzają dowody, a w Xi’anie nie. Napisałam o tym w sieci i wywołałam lawinę komentarzy. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że koleżanki z Xinjiangu ciągle nachodzi w hotelu policja. Potrafią nawet wpychać się do pokoi. Wszystko, rzecz jasna, w imię stabilizacji.
Co jest nie tak z tym krajem? Jedną rękę wyciąga po twoją miłość, a drugą wali na odlew w twarz. Nazywa cię rodziną i jednocześnie naznacza piętnem obywatela drugiej kategorii. Najbardziej przerażającym doświadczeniem były komentarze, w których życzono mnie i moim najbliższym gwałtu albo śmierci z rąk terrorystów. Mogłam tego nie czytać, ale nie umiałam nie myśleć o autorach jako o żywych ludziach i nie zastanawiać się, skąd w nich tyle jadu.
Kilka dni temu znajomy opublikował zdjęcie z podpisem: „Liczby zabitych to wyłącznie statystyki, ale jeśli się nad nimi pochyli, za każdą kryje się rozdzierająca tragedia”. W moich przeżyciach także najgorsze jest to, że nie widzimy w sobie nawzajem ludzi. Dla tamtych nie jesteśmy nawet żywymi istotami, tylko „elementami antychińskimi”, „potworkami” w potrzasku nienawistnych określeń. Wyobrażeniem wroga. I nikt już nie chce zobaczyć w drugim człowieka. Ani dowiedzieć się o nim czegokolwiek. Albo choćby wysłuchać.
Widzę, że atmosfera wciąż się pogarsza, niemniej w bólu jest też nadzieja. Ból każe pamiętać, że jesteśmy istotami ludzkimi. Pełnymi, niezależnymi, ale i złamanymi, pozbawionymi różnych możliwości. Przetrwamy tylko dając sobie nawzajem oparcie. I znajdując determinację do stania o własnych siłach.
Pod filmem „Nasz czas nadejdzie” przeczytałam bardzo mądry komentarz: „Nie ma historii w skali makro. To wszystko prywatne sprawy”. W przetaczaniu się koła historii prawdziwe są ślady, która na nas zostawia. Brak fanfar i fajerwerków nie oznacza, że w niej nie uczestniczymy – i żadną miarą nie zwalnia z odpowiedzialności. Musimy być silniejsi i odważniejsi. Możecie płakać, ale się nie bójcie.
20 marca 2018
Popisany pseudonimem artykuł został szybko usunięty przez cenzurę, ale zdążył wywołać falę nienawistnych komentarzy o „separatystach”, „pasożytach”, „brudasach” i „potworach”.