Kilka dni temu kolega podesłał mi artykuł o „Stracie, żalu i akceptacji”, którego podtytuł informował o „odnalezieniu spokoju w starożytnej tybetańskiej kąpieli w dźwięku”. Przy okazji zażartował, że teraz my powinniśmy napisać o swojej „stracie i żalu”, gdyż rodzice odmówili nam takich „kąpieli”.
Zmienię się na chwilę w samozwańczą ambasadorkę kultury tybetańskiej, żeby obwieścić światu, że misy dźwiękowe nie są ani „starożytne”, ani „tybetańskie”. Uczeni twierdzą zgodnie, że to zachodni wymysł i nowa legenda, na której poparcie nie ma żadnych historycznych dowodów.
Historycy tłumaczą, że w metalowych misach od wieków przechowywano żywność w północnych Indiach i Nepalu. Dziś stały się one orientalistycznym fetyszem i gwiazdą przemysłu kąpieli dźwiękowych. Są tak tybetańskie, jak autor, który korzystał z ich błogosławieństw. Dla Tybetańczyka stanowią mniej więcej taką świętość i źródło duchowej mocy, jak brytyjska filiżanka do herbaty dla przeciętnego Amerykanina.
Tybetańskie misy dźwiękowe nie istnieją, niemniej rasistowskie mitologizowanie Tybetańczyków jest jak najbardziej realne. Wedle agresywnego marketingu uzdrawiające kąpiele są częścią „starożytnego tybetańskiego rytuału”.
Zachodnia praktyka uprzedmiotawiania tybetańskiej kultury i jej utowarowienie stawia uchodźców w szczególnej sytuacji: daje szansę na sprzedawania metalowych misek zafascynowanym Białym, zmuszając do współtworzenia orientalistycznych projekcji tybetańskości (a więc przysparzania sobie traumy i upokorzeń).
Entuzjaści takiego uzdrawiania mają skłonność do łączenia wierzeń spod znaku New Age i przypisywania „tybetańskim misom” różnych „fal”, „czakr”, „energii”, „planet” i „duchowych mocy”. Koneserzy przemierzają glob w poszukiwaniu „autentycznych artefaktów”, które – jak utrzymują – są wytworem „pradawnej świętej technologii dobywania dźwięku”, bijącej na głowę współczesne tanie „imitacje”.
Kiedy sami główni bohaterowie odżegnują się od dźwiękowego dziedzictwa, uzdrawiacze serwują spiskową teorię, wedle której Tybetańczycy zazdrośnie strzegą tajemnic duchowego kunsztu, a klany metalurgicznych szamanów z pokolenia na pokolenie przekazują zaprzysiężonym alchemiczny know-how. Te bajki są tak okropnie idiotyczne, że nie wiem, czy powinnam się śmiać z ich absurdalności, czy płakać nad zawłaszczaniem mojego dziedzictwa przez zachodnich bigotów.
W oczach Zachodu tybetańska tożsamość (czytaj: marka) jest przede wszystkim mityczna, aseksualna i (głównie męsko) zakonna. Z tej perspektywy, jako zakochana w modzie niewierząca tybetańska lesbijka, wydaję się bytem niedorzecznym i surrealnym. Czy w ogóle można mnie nazwać „Tybetanką”?
Zachodnie mieszczańskie fantazje i zrodzone z nich wstrętne rasowe stereotypy w żaden sposób nie pomagają prawdziwemu Tybetowi i moim udręczonym rodakom.
Tybet prawdziwy jest niewolnikiem mitycznego. Ten mit faktycznie rządzi, kształtując zachodni sposób postrzegania naszej walki politycznej. Mit redukuje Tybet do muzealnego eksponatu. Mit sprowadza wszystko do kwestii przetrwania ginącej, jednowymiarowej cywilizacji. Mit wyklucza poważne traktowanie naszej sprawy. Mit stawia na sentymentalizm, a nie polityczny pragmatyzm. Mit sprawia, że odmawia się nam instytucjonalnego i rządowego wsparcia, o które rozpaczliwie zabiegamy.
Naprawdę cieszę się, jeśli uzdrawiają was „dźwiękowe misy”. Brawo! Proszę jednak, żebyście powstrzymali się przed mitologizowaniem Tybetańczyków i nie dorabiali nam egzotycznej, pseudonaukowej, kretyńskiej gęby New Age. Mamy wystarczająco dużo zmartwień, próbując zrzucić jarzmo okrutnych, kolonialnych chińskich rządów i zachować przebogate dziedzictwo rodzimej kultury.
Tenzin Dheden jest działaczką Tybetańskiego Komitetu w Kanadzie (CTC).
Za The Star