Dordże Taszi – biznesmen i filantrop z Nangczenu nękany przez władze chińskie za krytykowanie nieudolności aparatczyków po tragicznym trzęsieniu ziemi w Juszu (chiń. Yushu), w prowincji Qinghai – ogłosił, że jego wnuczek zmarł zarażony wirusem COVID w ośrodku izolacyjnym, ponieważ nie udzielono mu pomocy medycznej.
Nangczen Taszi poinformował w mediach społecznościowych, że 30 listopada jego rodzinę „zabrano na kwarantannę”, choć wszyscy byli zupełnie zdrowi, a dwa tygodnie wcześniej władze formalnie wycofały się z rygorów polityki „zero COVID”. W ośrodku izolacyjnym dwuletni wnuczek zaraził się wirusem i zmarł, „ponieważ nie udzielono mu pomocy”.
„Błagałem o lekarza. Nadaremnie. Mój wnuczek umarł przez bezczynność władz. Zwlekali z udzieleniem pomocy. Jestem przekonany, że wykonywali polecenia, które przyszły z góry. Lubują się w powtarzaniu, że pracują dla kraju, ale prawda wygląda zupełnie inaczej”.
Nangczen Taszi zaapelował o „chronienie dzieci i osób starszych, dla których zarażenie wirusem w ośrodkach izolacyjnych jest szczególnie niebezpieczne. Jak mówię, że muszą dbać o innych, nazywają mnie kłamcą i złodziejem. Ale nie mogę milczeć, gdy ludziom dzieje się krzywda”.
Kiedy dziecko zaczęło mieć kłopoty z oddychaniem w ośrodku izolacyjnym, personel przez kilka dni nie wzywał lekarza ani karetki i nie pozwalał matce udać się do szpitala „bez zgody przełożonych”. Po zorganizowaniu – prywatnego – transportu chłopczyk godzinami czekał na lekarza w korytarzu. „Pomoc przyszła za późno”.
Matka dziecka, Jangzom, oskarżyła sekretarza okręgu i burmistrza miasta o „dbanie wyłącznie o stołki i wykorzystywanie stanowisk do prywatnych porachunków”. „Dla tych ludzi interes publiczny i jedność etniczna to wyłącznie puste frazesy. Mają gdzieś politykę rządu i pomiatają słabszymi. Internowali zdrowych ludzi i zabili dziecko, którego ciała nie chcą nam teraz oddać. Kto odpowie za jego śmierć? Kto odpowie za nasze łzy i ból?