Cering Norbu: Zabójca

Ciężarówka wzbijała tumany żółtego piasku, przecinając pustynię ze wschodu na zachód. Stary Dongfeng uginał się pod ładunkiem owiniętym zieloną plandeką. Sam jak palec, walczyłem ze zmęczeniem i sennością.

Trzymając kierownicę lewą ręką, sięgnąłem po papierosy. Miałem tak spuchnięte dłonie, że nie widziałem kostek. Po krótkich zmaganiach z zapalniczką zaciągnąłem się głęboko i szoferkę wypełniła chmura białego dymu. Przede mną rozciągało się bezkresne pustkowie przecięte cienką kreską horyzontu. Zmęczenie sączyło się z głowy do każdej komórki ciała. Paliłem tak łapczywie, że papieros błyskawicznie zmienił się w rozżarzony słupek popiołu.

Sięgając ponownie do torby, zauważyłem ciemną kropkę na widnokręgu. Człowiek czy zwierzę? Nacisnąłem pedał gazu. Odległy cień szybko zmienił się w sylwetkę samotnego wędrowca z tobołkiem na plecach. Niechybnie pielgrzym, kto inny tak by się trudził? Przyspieszyłem.

Słysząc ryk silnika, piechur stanął na poboczu. Zza brudnej szyby ciężarówki wydawał się mały, bezbronny, zagubiony w ogromie świata. Zapragnąłem nagle zrobić coś dobrego i gwałtownie zahamowałem. Pomachał mi, otworzył drzwi, wrzucił na siedzenie brudny śpiwór z przytroczonym czarnym od sadzy aluminiowym rondlem i przycupnął obok. Był drobny, miał włosy splecione w warkocze i długi nóż za pasem.

– Wsadź te rzeczy pod fotel – powiedziałem, a on zdjął je na podłogę.

Ciemna cera i wysokie kości policzkowe świadczyły, że jest z Khamu. Miał spoconą twarz i znoszone buty, które dawno straciły kolor. Wrzuciłem bieg i ciężarówka znów wzbiła tuman piachu. Khampa wpatrywał się w okno, za którym rozciągało bezkresne pustkowie przetykane gdzieniegdzie karłowatymi krzakami. Zdawało mi się, że uśmiecha się do swoich myśli.

– Pielgrzym? – rzuciłem.

Khampa spojrzał na mnie, głośno przełknął ślinę i wrócił do kontemplowania wydm.

– Pielgrzymujesz czy handlujesz? – spytałem, tracąc cierpliwość.

– Nie, jadę do Sagi.

Uśmiechnąłem się.

– To dobrze trafiłeś. Lecę do Ngari, więc podrzucę cię na miejsce.

Khampa uśmiechnął się z wdzięcznością i w szoferce od razu zrobiło się przyjemniej. Nie chciało mi się już spać. Zapaliłem papierosa.

– Po co jedziesz do Sagi? – zapytałem.

– Muszę tam kogoś zabić.

Podskoczyłem. Naprawdę mnie zaskoczył. Ochłonięcie zabrało mi dobrą chwilę.

– Żartujesz, choć nie wyglądasz na dowcipnisia – powiedziałem.

Khampa zdmuchnął coś z nosa, spojrzał przed siebie i powiedział.

– Jak uważasz.

Znów głośno przełknął. Zauważyłem, że ma spękane wargi.

– Trzynaście lat temu pewien człowiek zabił mi ojca i uciekł. Od trzynastu lat jeżdżę za nim po całym kraju. Od trzynastu lat nie mogę go znaleźć.

Spojrzałem na Khampę i poczułem ukłucie żalu. Gdybym miał go sobie wyobrazić, mściciel byłby wysoki i zarośnięty, ubrany na czarno, z lustrzanymi okularami i parą rewolwerów za pasem. Mój pasażer ze smutną twarzą, zagubionym spojrzeniem i długim nożem ze srebrną rękojeścią nie wyglądał na zabójcę. Poczułem się zawiedziony i odwróciłem wzrok. Przez dłuższą chwilę w szoferce słychać było tylko warkot silnika.

– O której będziemy w Sadze? – spytał nagle.

Wyrzuciłem niedopałek przez okno i wycedziłem:

– Przed nocą. Tak ci pilno kogoś zabić?

Khampa odwrócił się mnie. Jego spojrzenie było teraz pogardliwe i wyzywające. Poczułem, że pocą mi się dłonie.

– Czekałem ponad dziesięć lat – zazgrzytał zębami. – Myślisz, że pół dnia robi mi różnicę?

Milczałem, nie spuszczając wzroku z szosy.

Wkrótce zza zachodniego horyzontu zaczęła się wyłaniać majestatyczna góra. Znikające słońce było krwiście czerwone. Siedzący obok Khampa znów uśmiechał się do swoich swoich myśli. Jego spokój, stanowczość i milczenie miały w sobie coś złowrogiego.

Postawiłem rozładować napięcie i powiedziałem:

– Wkrótce będziemy na miejscu, musimy tylko objechać tę górę.

Jeśli coś odpowiedział, jego słowa zagłuszył silnik. Potem droga zrobiła się kręta i wnet byliśmy u celu.

– Dojechaliśmy – rzuciłem z ulgą.

Wył wiatr, rozstaje ginęły w mroku zlewającego się nieba i ziemi. Kiedy Khampa otworzył drzwi, do szoferki wtargnął lodowaty podmuch, przyprawiając nas o dreszcz. Wyciągnął spod fotela swój tobołek, zarzucił na plecy i ruszył we wskazanym przeze mnie kierunku, szybko znikając w ciemnościach nocy.

Wyobraziłem sobie, jak krok za krokiem zbliża się do miasta. Wiatr, który naniósł do środka mnóstwo kurzu, wściekle szarpał plandeką. Piaskowe burze są tu naprawdę przerażające.

Zatrąbiłem parę razy w ciemność, zastanawiając się, po co to robię. Żeby się pożegnać czy dodać mu otuchy? Wciąż nie znalazłem odpowiedzi. Włączyłem długie światła i ruszyłem do Ngari, mając dla siebie całą szosę.

Na cztery dni utknąłem w Senge Sangpo i musiałem wracać na pusto. W wozie myślałem tylko o Khampie. Czy pomścił ojca? Wyobrażałem sobie różne scenariusze. Kiedy dojechałem do rozwidlenia, niemal bezwiednie skręciłem na Sagę.

Było południe, niemiłosiernie prażyło słońce, na szosie nic się nie działo. Jechałem wzdłuż rzeki i białych skał, na których rosły tylko kolczaste krzaki. Raz w oddali mignęły dwie wychodzone owce. Przeklęte pustkowie.

W końcu w oddali pojawiły się niskie, szare budynki. Przycupnięte wzdłuż jedynej drogi w okręgu, sprawiały wrażenie opuszczonych i zapomnianych. Zaparkowałem przed noclegownią i poszedłem coś zjeść do herbaciarni, na którą składało się kilka topornych, drewnianych stołów na nierównej podłodze. Zamówiłem termos słodkiej herbaty i miskę pampuchów, od których zaraz wzdęło mi brzuch. Zaspokoiwszy głód, znów myślałem tylko o zabójcy.

– Panienko! – zawołałem niecierpliwie.

– Podać coś jeszcze? – zapytała opryskliwym tonem.

– Szukam kogoś.

– Kogo? – wyraźnie się ożywiła.

– Khampy, który pojawił się tu kilka dni temu.

– Tego chudego? Najpierw myślałam, że to żebrak.

– Zmalował coś?

– Nie. Szukał Madry.

– I znalazł?

– Znalazł.

Zaschło mi w ustach. Wyobraziłem sobie Khampę wbijającego nóż w pierś Madry i wielką plamę krwi na koszuli.

– Już opowiadam – wykrzyknęła, siadając za stołem. Ewidentnie lubiła plotkować, a nie miała innych gości. – Ten Khampa zjawił się jakby znikąd. Było strasznie gorąco. To małe miasteczko, jedna ulica, kilka budynków, garstka ludzi, wszystko zewsząd widać. Wyglądał na zmęczonego. Od razu zauważyłam przekrwione oczy, spękane wargi, znoszone ubranie i przepiękny nóż! Usiadł przy oknie i spojrzał na mnie. Trzymałam termos. Zapytał, czy w mieście jest mężczyzna imieniem Madra. Widać było, że kogoś szuka, chociaż, jak już mówiłam, z początku wzięłam go za żebraka. Podeszłam, odkręciłam termos i nalałam do szklanki słodkiej herbaty. „Mamy tu jednego Madrę, prowadzi sklep spożywczy”, powiedziałam. „Czy pochodzi z Gondzio i jest po pięćdziesiątce?”, zapytał. Uśmiechnęłam się i spytałam, czy szuka krewnego. A on na to znowu: „Z Gondzio, po pięćdziesiątce?” Przestało mi się to podobać, ale odpowiedziałam, że nie wiem, skąd pochodzi, pewnie ma pięćdziesiątkę i mieszka tu od dwóch lat. Często chodzi do klasztoru obracać wielki młyn modlitewny, więc wszyscy go znają. Niemal podskoczył. Zapytałam, czy cieszy się z odnalezienia krewnego. „Wreszcie go mam!”, krzyknął i zaczął szlochać. Cały się trząsł. Zauważyłam, że nawet nie tknął herbaty. Nagle odwrócił się i długo lustrował ulicę, na której nigdy nic się nie dzieje i wszyscy chodzą jak śnięci. Potem znów spojrzał na mnie i nareszcie sięgnął po szklankę. Powiedziałam mu, że nie przypomina innych Khampów, i dolałam herbaty. Wypił duszkiem i zapytał, czy mamy tybetańskie kluski. Jak przytaknęłam, zamówił jedną porcję, a ja poszłam do kuchni. Kiedy wróciłam z tłustym sosem, przysunął do siebie miskę, zauważył kroplę chili na krawędzi i zlizał, zostawiając nitkę śliny, która przyprawiła mnie o mdłości, więc odwróciłam się na pięcie. Zjadł bardzo szybko, zapytał, czy może u mnie zostawić swoje rzeczy, i wybiegł. Niech pan patrzy, kołdra ciągle tu jest. Dotąd nie wrócił.

Faktycznie, bagaż leżał pod ścianą. Co się stało?

– Czy Madra wciąż tu mieszka? – zapytałem.

– Tak. Ma tam dalej sklep.

Czułem, że stało się coś złego, ale jakoś nie mogłem uwierzyć, że zabójca zginął z ręki niedoszłej ofiary. Kiedy się denerwuję, zasycha mi w gardle, a teraz czułem się tak, jakbym zaraz miał dostać zawału. Jak zaczyna mnie nosić, żona zawsze powtarza, że pierwszy mam być tylko w kolejce po benzynę.

– Poproszę piwo – powiedziałem.

– Jakie?

– Lhaskie.

Wypiłem butelkę duszkiem i ochłonąłem. Ale wiedziałem, że dla własnego spokoju muszę znaleźć zabójcę.

– Nalej mi jęczmiennego wina – zawołał kulawy, który usiadł przy sąsiednim stoliku.

– A kto się zajmie owcami? – zapytała zaczepnie kelnerka.

– Nie twój interes. Przynieś mi wino.

Wyglądał na pasterza. Uśmiechnął się do mnie, a ja poczęstowałem go papierosem. Zaczęliśmy rozmawiać. Widział Khampę.

– Nie wiedziałem wtedy, kto zacz. Pędziłem zwierzęta i nagle zachciało mi się sikać. Jakby miał pęknąć mi pęcherz. Zatrzymałem stado i pobiegłem na stronę. Dopiero gdy mi ulżyło, zauważyłem, że ktoś chrapie na skale. Spał jak zabity. Pomyślałem, że może medytował w górach i lepiej go nie budzić. Ale musiał usłyszeć zwierzęta, bo kiedy się odwróciłem, stał na swojej skale i wygrzewał się w porannym słońcu. Przeciągał się leniwie i ziewał, przyglądając się, jak pędzę zwierzęta. W jednej ręce miałem procę, w drugiej młynek modlitewny, może podobała mu się ta sielska scena. Szliśmy powoli, gdy któryś z jaków próbował zboczyć ze szlaku, wystarczyło cisnąć kamień, żeby machając ogonem wrócił leniwie do reszty. Khampa nie spuszczał nas z oka. Potem wziął aluminiowy garnek i zszedł do wezbranej rzeki. Zdjął koszulę i umył się, nabierając lodowatą wodę w złożone dłonie. Potem wytarł się kurtką, porozglądał chwilę, wybrał płaski kamień i, polewając go wodą z garnka, zaczął ostrzyć długi nóż. Dźwięk niósł się daleko mimo szumu rzeki. Jak skończył, znów nabrał wody i poszedł.

– I co potem?

– Nie było żadnego „potem”. Nigdy więcej go nie widziałem.

Pastuch skończył swoją historią, a ja trzecie piwo. Na zalanej popołudniowym słońcem ulicy nie było żywego ducha. Trochę zawiany, ruszyłem chwiejnym krokiem do sklepu Madry. Stał tuż przy drodze obok syczuańskiej knajpy.

Z każdym rokiem robiłem się coś bardziej niespokojny. Paliła mnie twarz, ciężko oddychałem. Idę śladem czy w ślady zabójcy? Podszedłem do okna i zobaczyłem kobietę za kontuarem. Miała jakieś trzydzieści lat, zwykłe ubranie i bardzo jasną karnację. Zauważywszy mnie, uśmiechnęła się uprzejmie.

– Czym mogę służyć? – spytała.

Uspokoiłem oddech, zaczerpnąłem powietrza i wykrztusiłem:

– Czy jest Madra?

– Zna pan mojego męża? – aż się poderwała ze zdumienia.

– Nie – odpowiedziałem.

Odetchnęła.

– Nie jest pan pierwszy. Kilka dni temu też o niego pytano. Od tej pory jest jakiś nieswój.

– Zastałem go?

– Poszedł do klasztoru. Powinien wrócić za godzinę. Może napije się pan herbaty?

Tylnymi drzwiami wszedłem do niewielkiego, pogrążonego w półmroku pokoju, w którym stały dwa łóżka i niski stolik. Pod ścianą piętrzyły się puste kartony. Drugie pomieszczenie pełniło rolę sklepu.

– Po akcencie wnoszę, że nie pochodzi pani z Khamu – zagaiłem.

– Jestem stąd.

– Opowie mi pani o tym Khampie.

– Cóż, zaszedł, posiedział chwilę, poderwał się i wybiegł z płaczem – odpowiedziała, ubijając herbatę z masłem.

– Dlaczego płakał?

Zamiast odpowiedzieć spytała:

– Zna pan tego człowieka?

– Nie. Nazywam się Cering Norbu, jestem kierowcą i podwiozłem go do Sagi.

Rozmowa i herbata zupełnie mnie odprężyły, ale gdy od drzwi rozległo się dźwięczne „jestem!”, znów prawie dostałem ataku serca. Do środka wpadł mały chłopczyk i stanął jak wryty na mój widok.

– Pan przyszedł do twojego taty – powiedziała kobieta. – Gdzie on jest?

– Już idzie.

Drzwi znów się otwarły i w progu stanął starszawy, siwy mężczyzna z pooranym zmarszczkami czołem.

– Kim pan jest? – wyjąkał, patrząc na mnie wybałuszonymi oczami.

– Nazywam się Cering Norbu.

Mężczyzna zbladł i zaczął się trząść.

– Co się dzieje? – zawołała kobieta.

– Nic, nic. Zabrakło mi oddechu. Pan do mnie?

– Tak. Chciałem zapytać o Khampę, który był tu przed kilkoma dniami.

– Idąc, wykrzykiwał moje imię, a potem zastygł, zaczął kręcić głową i powiedział, że zaszło nieporozumienie. Spytałem, czy napije się herbaty, ale rozpłakał się i wybiegł. Więcej go nie widziałem.

– W takim razie czas i na mnie. Muszę go odszukać.

– Jak go pan znajdzie?

Nie odpowiedziałem. Co za strata czasu i benzyny! Chciałem się stamtąd jak najszybciej ulotnić.

Wyjechałem z Sagi z myślą, że może zobaczę zabójcę na szosie.

W samym środku pustkowia z hukiem pękła mi opona. Zasnąłem w kabinie. Kobieta i chłopiec uciekli z domu. Zostałem z Madrą sam. Patrzyliśmy sobie w oczy, powietrze było ciężkie jak ołów. Czułem, jak palce zaciskają mi się na rękojeści noża. Byłem silny, spokojny i skupiony tylko na jednym: zabić Madrę, żeby pomścić śmierć ojca Khampy. Pieściłem opuszką misterny wzór głowni, rozkoszowałem ciężarem ostrego jak brzytwa ostrza.

– Codziennie modlę się do Buddy, prosząc o wybaczenie. W moim sercu nie ma lęku, ale nie spodziewałem się ciebie tak szybko. Zemsta jest pierwotnym instynktem. Rób swoje.

Ostrze błysnęło, zagłębiając się w piersi Madry. Przyparłem go do ściany, zbryzgany gorącą, lepką krwią. Umierający mężczyzna miał w oczach spokój i uśmiech na wargach. Gdy wyciągnąłem nóż, runął na podłogę jak kłoda.

Obudziłem się. Świeciło słońce i było gorąco. Zmrużyłem oczy i pomyślałem, że najwyższy czas zmienić koło.

 

 

Za Center for the Art of Translation

 

 

 

Opowiadanie Ceringa Norbu, opublikowane w Literaturze Tybetańskiej (Xizang Wenxue) w 2006 roku, było inspiracją – nagrodzonego na festiwalu w Wenecji za scenariusz – „Dzinpy” Pemy Cetena (1969–2023).