Cering Dhondup: Nie ma

Na zdjęciu było sześć osób przed poszarzałym i postrzępionym czarnym namiotem: kruchy siedemdziesięcioletni dziadek, pomarszczona jak stary but babcia, czterdziestokilkuletni mężczyzna, dziewiętnastolatka w futrzanej czapie i dwóch bosych dziesięciolatków. Chłopcy uśmiechali się szeroko, najwyraźniej podekscytowani pozowaniem do fotografii.

W rogu automat nadrukował datę: 87.07.12.

Zdjęcie zrobił Dordże, sekretarz w komitecie spraw cywilnych. Często podsuwaliśmy sobie tematy do kreatywnego pisania.

– Podoba ci się? – zapytał. – Inspiruje do sięgnięcia po pióro?

Na wszelki wypadek spytałem, jak się nazywa i gdzie mieszka ta rodzina.

– Mają na nazwisko Tengjam i mieszkają, jako jedyni, w dolinie Jaklung. Wysoki nazywa się Gonpo. Jeśli się tam wybierasz, weź dla nich zdjęcie. Obiecałem, że je dostaną.

Następnego ranka wskoczyłem na konia i koło południa dotruchtałem do Jaklungu.

– Zastałem wujka Tengjama? – zapytałem.

– Tak, tak. Zachodźcie – uprzejmie zaprosił mnie do środka wysoki mężczyzna ze zdjęcia.

Stara kobieta bez słowa podała pogięte wiadro jednemu z dwóch wyrostków, którzy nie spuszczali mnie z oka.

Staruszek trzymał prawą dłoń za pazuchą, a lewą ręką kręcił młynkiem modlitewnym, powtarzając bezgłośnie modlitwę. Gonpo zapytał, skąd jestem i co mnie sprowadza.

– Przyjechałem z miasta i mam coś dla was – odparłem, wyjmując zdjęcie z notesu.

– Ojciec, matka, patrzcie! – zawołał dryblas.

Dziadek Tengjam odłożył młynek i wyciągnął szyję.

– Jak żywe! – wykrzyknął. – Cudowne i niepojęte – dodał, kręcąc głową i znów sięgając po młynek.

– Pokaż – poprosiła kobieta i wyciągnęła rękę po fotografię. Obejrzała ją i podała chłopcu, zostawiając na papierze czarny odcisk kciuka.

W namiocie leżało kilka starych owczych futer, skrzynia z jaczej skóry, dwa worki, dwie torby z mąką, trzy wyszczerbione porcelanowe miski i trzy miseczki zakupione w Lhasie: cały dobytek.

Wyrostek, który pobiegł z wiadrem, wrócił, rozchlapując wodę. Kiedy zobaczył zdjęcie w rękach brata, próbował mu je wyrwać i przedarł na pół. Gonpo wymierzył dwa siarczyste razy. Chłopcy chwilę popłakali, ale zaraz przysnęli, trzymając się za głowy. Obaj mieli na szyi czerwone, wyświechtane talizmany ze sznurka, które natychmiast wzbudziły moją ciekawość.

Kiedy herbata była gotowa, babka rozsupłała i podsunęła mi zawiniątka z masłem i campą.

– Częstujcie się – powtarzała, dolewając herbaty, jak tylko jej upiłem.

– Smacznego, jedzcie – rzucił Gonpo. – Ja muszę do owiec.

Po chwili do namiotu wszedł mężczyzna, który przyjechał na czarno-białym jaku.

– Jak się macie, dziadku Tengjamie – zagadnął, kładąc na ziemi ciężką torbę.

– Dobrze – odrzekł stary. – A kto pyta?

– To wujek Rabgje – westchnął Gonpo, który wrócił przywitać się z przyjezdnym. – Siadaj, dajcie mu herbaty. Z matką gorzej?

– Nie, nawet się jej polepszyło. Jak przeżyliście burzę?

– Na szczęście grad nas ominął. A co u was?

– Szkoda słów. Zginęło siedemnaście owiec.

– Straszne. Gdyby nas to spotkało, poszlibyśmy na żebry. Na Trzy Klejnoty, co się wyrabia z tą pogodą?!

Jakby na podkreślenie tych słów nagle zagrzmiało.

– Muszę jechać, zaraz będzie znowu padać – powiedział Rabgje i wyciągnął z torby kawał mięsa. – To z zabitej wczoraj najtłustszej owcy – rzucił jeszcze, wychodząc.

– Wujku Rabgje – zapytał Gonpo, który wstał, żeby odprowadzić gościa – kiedy planujecie odwiedziny Lamy w naszej wiosce?

– Za dziesięć dni.

– Świetnie. A możecie mi pożyczyć 200 yuanów? Kilka dni temu byli tu urzędnicy z miasta. Zrobili zdjęcie i obiecali nam 500 yuanów dotacji. Oddam, jak tylko dostanę.

– Oczywiście, przyjedź, kiedy chcesz – odpowiedział Rabgje i wsiadł na jaka, który poderwał się, wymachując ogonem.

Kiedy Gonpo ruszył na pastwisko, pobiegłem za nim i spytałem:

– Wujku Gonpo, mogę z wami iść? Chciałbym o coś zapytać.

– Oczywiście.

– Podobno byliście bardzo bogaci, kiedy rozwiązano komunę. Czy to prawda?

– Można tak powiedzieć – w jego głosie brzmiała duma. – Kiedy rok po likwidacji komuny poszliśmy na pierwszą pielgrzymkę do Lhasy, nasza rodzina była najzamożniejsza w wiosce. Po drugiej pielgrzymce plasowaliśmy się w połowie, a po trzeciej i sprzedaniu większości zwierząt zostało nam 300 yuanów.

– Ale teraz sytuacja się zmieniła, prawda?

– Patrząc z boku, można by orzec, że nie mamy co do garnka włożyć, ale faktycznie pomnożyliśmy posiadane kiedyś oszczędności.

– To gdzie one są?

– Na ołtarzu Dżoło Rinpoczego i w rejestrze Pana Śmierci, Jamy.

Zapadła cisza. Gdy dotarliśmy do stadka kilkunastu owiec, Gonpo usiadł na trawie.

– To wasze wszystkie zwierzęta? – zapytałem.

Kiedy skinął głową, przypomniało mi się, co mówili o gradzie i żebrach.

– Przysługuje wam pięć zapomóg? – zapytałem.

– Jaki pomór? – wykrzyknął. – Wiadomo, że kto raz był w Lhasie, jest strzeżony od nieszczęść. A my byliśmy tam trzy razy!

Pospieszenie wyjaśniłem, że musiał się przesłyszeć.

– A! Tak, przysługuje – odpowiedział ze śmiechem.

Niebo zasnuła czarna chmura, przypominająca okopconą pokrywę na kotle. Miałem wrażenie, że nawet zwierzęta nie mogą oddychać. Gonpo zdjął z szyi różaniec i zaczął mamrotać mantry. Nagle poczułem się znużony i pospiesznie wróciłem do domu.

– Udało się? – zapytał Dordże, gdy położyłem przed nim króciutki tekst. Nie odpowiedziałem.

– Widziałeś dziewczynę? – rzucił, skończywszy czytać.

– Nie.

– Szkoda. Nie miałeś szczęścia. Jest naprawdę ładna. Okropna historia. Podczas trzeciej pielgrzymki mieli wypadek. Stary stracił rękę, Gonpo żonę, a ta została oskalpowana. Moim zdaniem ciągle jest bardzo urodziwa, ale włosy nie odrosły. Nikt się jej przez to nie oświadczył.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadł Pema Gjal. W życiu nie ułożył wiersza, ale uważał się za poetę. Miał osiem pseudonimów literackich (Cangjang Gjaco, Cangsi Gadok, Czuki Gjalpo itd.) i naprawdę lubił czytać. Przyszedł pogratulować naszemu gospodarzowi honorarium za opowiadanie „Złota rybka”.

– Dziękuję! A skoro jesteś „literatem”, zanim wyciągnę flaszkę, rzuć okiem na tę historię – odpowiedział Dordże, podsuwając mu moje zapiski.

– Po pierwsze – orzekł Pema, przeleciawszy tekst wzrokiem – nie ma tematu. Po drugie, nie ma bohatera. Po trzecie, nie ma początku i końca. Po czwarte, nie ma w tym literatury, skoro to prawdziwi ludzie. Po piąte, nie ma tytułu, więc nie przyciągnie żadnego czytelnika.

Skończywszy wyliczać, zapytał o obiecaną flaszkę.

– Nie ma flaszki.

 

 

 

Cering Dhondup (rocznik 1961) pochodzi z Amdo i jest jednym z najważniejszych tybetańskich pisarzy.

„Dżoło Rinpocze” („Drogocenny Pan” z lhaskiego Dżokhangu) to najbardziej czczony posąg Buddy w Tybecie.

 

Za magazynem „Mądrość