Zapodział się gdzieś po drodze,
sam nie wiem, kiedy i gdzie.
To nie stało się nagle.
Dorastając, powoli zostawiłem go za sobą
i już do niego nie wróciłem.
Był, kiedy jako dziecko czekałem
na ceremonialny obiad z momo,
kolejkę, w której staliśmy
po owinięty w gazetę prezent
w naszej uchodźczej szkole,
gremialnie starsi o rok,
bo nie wymyślono jeszcze
urodzin z tortem i świeczką.
Zapodział się gdzieś po drodze,
sam nie wiem, kiedy i gdzie.
Kiedy nowe ubrania zaczęły obcierać,
a petardy przerażać, gdy zakuci w kajdany
narodowi bohaterowie dogorywali w chlewach
albo umierali z roztrzaskanymi głowami
przy wtórze bollywoodzkich szlagierów
nuconych przez nas w rozwiązujących
codzienne dylematy internatach
i szkolnych mundurkach, rodziną
stali się koledzy, a Losar zmienił
w nowy rok, religijny obrządek –
i jakoś zapodział.
Zapodział się gdzieś po drodze,
sam nie wiem, kiedy i gdzie.
Kiedy byłem na studiach, nad morzem
w Bombaju, siostra z rodziną na pielgrzymce,
wujek w Waranasi, a matka z krowami
na polu w południowych Indiach, wciąż
musiałem opowiadać się policji w Dharamsali
i tkwiłem na liście oczekujących, nie mogąc
kupić biletu na pociąg, który tłukł się
trzy dni w jedną stronę, w sumie tydzień.
Nawet gdybym dojechał, reszta by pewnie
nie dała rady. Próby synchronizacji
trwały dwadzieścia lat, zero Losaru.
Zapodział się gdzieś po drodze,
sam nie wiem, kiedy i gdzie.
Losar to dzień, w którym wyrostki
płaczą w telefon za domem
zza ściany Himalajów. Losar to plastikowe
kwiaty i momo na talerzu. Tylko w 2008,
gdy nasi znów wskoczyli na konie
i z okazji olimpiady padali pod kulami
jak muchy, krzycząc „Wolność!”,
ogoliliśmy głowy i groziliśmy
zagłodzić się na śmierć,
ale nie wyszło.
Zapodział się gdzieś po drodze,
sam nie wiem, kiedy i gdzie.
Zapodziałem gdzieś Losar.
Tenzin Cunde (rocznik 1975) jest działaczem niepodległościowym, pisarzem i jednym z najbardziej rozpoznawalnych Tybetańczyków na wychodźstwie.