Oser: Lhaskie skrzydło Ai Weiweia

Pochodzę z Lhasy. I każdego roku wracam do niej na kilka miesięcy, choć od dziesięciu lat mieszkam w Pekinie. Wizyta sprzed dwóch okazała się szczególna za sprawą „piór” do „Skrzydła” Ai Weiweia (znalezionych podczas fotografowania ruin Starówki) oraz ludowych kostiumów (które obstalowałam dla niego u trzech – rdzennie tybetańskich – krawców). Ja miałam przez to mnóstwo zabawy, a nieodstępujący mnie tajniacy – pewnie niezłą zagwozdkę.

Płaskowyż Tybetański dumnie bodzie niebo i pławi się w słońcu. Lhasę okrzyknięto nawet „słonecznym miastem”. Na dziedzińcach i dachach wielu domów zainstalowano piece słoneczne do podgrzewania wody i gotowania jedzenia. Ciepło emitują w nich metalowe, lustrzane panele. W starych są one okrągłe, dość toporne i ciężkie; nowe, składane i łatwe w montażu, wyglądają jak skrzydła i okazały się spełnieniem marzeń Ai Weiweia.

Ruiny, którym robiłam zdjęcia, przed rewolucją kulturalną były klasztorem. Są bliznami miasta, świadectwem burzliwej historii i zmiennych kolei losu. Oraz dowodem kruchości rzeczy i buddyjskiej prawdy nietrwałości. Ilekroć wracałam do Lhasy, fotografowałam je, powtarzając te same ujęcia. Znam tu każdy zakątek, jak Osip Mandelsztam, zamęczony przez Sowietów poeta, który pisał: „Powróciłem do miasta, gdziem tyle lat żył, znajomego do łez, do migdałków, do żył”.

Ruiny są ukryte w gąszczu zaułków starówki. Zna je niewielu obcych, ale dla tutejszych mają znaczenie symboliczne. W kwartale należącym kiedyś do mnichów, mieszka dziś ponad osiemdziesiąt lhaskich rodzin, przyjezdni Tybetańczycy, chińscy robotnicy napływowi i muzułmanie trudniący się handlem. Zapuszczony dziedziniec, który pamięta prześwietne ceremonie religijne, wypełniają teraz słoneczne piece, szeroko rozpościerające lśniące skrzydła.

Zrobiłam zdjęcie: parujący aluminiowy czajnik, wygrzewająca się przy nim w słońcu stara, zamyślona, wpatrzona w coś Tybetanka z różańcem w dłoni, mająca za plecami sznurki ze schnącym, kolorowym praniem i wyblakłymi flagami modlitewnymi, przytwierdzone do resztek potrzaskanych ościeżnic. Flagi trzepocą na wietrze, mokre pranie ciągnie sznury do ziemi. Wszystko w tym kadrze jest zwykłą codziennością.

Lubię zawieszać swoje fotki na Facebooku i Twitterze, na którym obserwuje mnie kilkadziesiąt tysięcy osób, czyli tyle co nic w porównaniu z Ai Weiweiem. Znamy się od lat. „Walka ze strachem – napisał pod moimi zdjęciami z Lhasy – jest jak zażywanie lekarstw: pigułka po pigułce. Allen Ginsberg fotografował rok w rok swoje kuchenne okno. Zawsze coś się zmieniało”. I zachęcił: „Fotografuj, co się da. Życie jest cenne, swoją wartość ma również surowy realizm. Twoje zdjęcia mogą leczyć strach, pamiętać przeszłość, stanowić świadectwo epoki bestialstwa, dając ci jednocześnie odkupienie”. A potem zauważył lśniące instalacje grzewcze i zapytał, czy mogę mu je kupić. Tak zaczęła się historia „Skrzydła”.

Najpierw myślałam, że chce tylko jedno „palenisko”. Poszłam popytać sklepikarzy na Starówce i dowiedziałam się, że nowe kosztuje mniej więcej czterysta yuanów. Ale było za nowe i czegoś mu brakowało. „A może używane? – zapytałam po namyśle Ai Weiweia. – Wyświecone lhaskim słońcem, pojone lhaskim wrzątkiem, pełne odbitych sylwetek Tybetańczyków? Mogę kupić nowe i pozamieniać się z ludźmi na stare. Co ty na to?”.

„Oczywiście, że wolę stare – odpowiedział. – Ile wlezie. Najlepiej kilkadziesiąt. Byłoby cudownie, gdyby udało ci się jeszcze zdobyć stare czajniki i garnki”.

Dopytywałam więc dalej, czy interesują go zardzewiałe, porysowane, cętkowane, ledwie wysłużone czy raczej spalone na heban? Pogięte czy trzymające linię? Roześmiał się i odparł, że wolałby jak najbardziej zużyte, ale zaklinał, żebym pilnowała, by nie dodano im nowych szram w transporcie.

Największym problemem okazała się właśnie wysyłka do Pekinu. Metalowe skrzydła są ciężkie, jedno potrafi ważyć ponad pięćdziesiąt kilo. Nie mogłam ich nawet udźwignąć. W końcu odnalazłam w zakamarkach pamięci znajomego z placem, samochodem i narzędziami. Przede wszystkim, był z Lhasy, wiedział, gdzie iść, jak dokonać wymiany i uporać się z wysyłką. W dodatku pracował jako stolarz i mógł zrobić skrzynie na zdobyte „skrzydła”. Przekazałam mu więc całą sprawę i zlecenie szczodrobliwego Ai Weiweia.

W mgnieniu oka do pekińskiej pracowni przy Caochangdi 258 zaczęły spływać kolejne „skrzydła”, polerowane lhaskim słońcem, deszczem, śniegiem, wiatrem i mrozem. Wróciłam z aparatem w ruiny, w których zastałam nowe, lśniące instalacje i parujące garnki. Obie strony były zachwycone! Dzięki rozkręconej nagle koniunkturze AGD wymienili wszyscy bliscy i znajomi mojego „podwykonawcy”, który podsumował: „Jeśli zechce więcej, będę musiał zacząć jeździć na wieś”.

Nie miałam pojęcia, że Ai Weiwei będzie potrzebował tylu „skrzydeł”. Z dziesięciu zrobiło się dwadzieścia, a potem pięćdziesiąt i sześćdziesiąt! Nawet nie pamiętam, na ilu się skończyło. I ciągle nie wiedziałam, do czego mają służyć. Kiedy go o to spytałam, odrzekł, że sam nie wie. Wydaje mi się, że to typowe dla jego prac – coś go inspiruje, ale z początku nie ma kształtu, którego nabiera dopiero z czasem. Nie pozostało więc nic innego, jak czekać i ćwiczyć wyobraźnię. Minęło ponad sześć miesięcy i zdążyłam wrócić z Lhasy do Pekinu. Od czasu do czasu Ai Weiwei zapraszał mnie do tybetańskich restauracji (które poznał dzięki mnie, przez co czuję się ambasadorką rodzimej kuchni).

W tym samym czasie rozgrywał się dramat tybetańskich samospaleń. Na znak protestu w ogień zdążyło pójść sto dwadzieścia sześć osób, kobiet i mężczyzn. Zbierałam informacje i opisywałam każdą z nich. Powstała z tego książka. Starałam się w niej jak najdokładniej opisać, przeanalizować – nie szczędząc słów krytyki – trwającą do dziś tragedię samospaleń. Krytykowałam, ma się rozumieć, okrutną politykę komunistycznego reżimu i milczenie poddawanych jej mas. Po jednym z samospaleń Ai Weiwei napisał: „Tybet to niezwykle trudny przypadek, test przestrzegania praw człowieka w Chinach i na świecie, wielka próba dla międzynarodowych standardów sprawiedliwości, których nikomu nie wolno lekceważyć ani ignorować. Do tej pory zdążył przynieść upokorzenie dokładnie wszystkim”. Kiedy to przeczytałam, poprosiłam, żeby zrobił projekt okładki tej książki. „Znaczenie samospalenia w wymiarze filozoficznym i duchowym jest niedostępne postronnym, którzy nie mogą go tłumaczyć ani interpretować, ponieważ publika widzi wyłącznie bezpośrednią przyczynę polityczną. Niemniej chcę i będę próbował, mimo że doskonale rozumiem, iż to zupełnie daremne”.

Ostateczny projekt okładki wygląda tak: na jednolitym, jasnym tle wydrukowane, zapisane po tybetańsku imiona ludzi, którzy zginęli, dokonując samospalenia, a pośrodku wijący się, piękny płomień, w którym nie ma śladu goryczy ofiary. „Zmagałem się z tym – napisał mi Ai Weiwei. – Chciałem spojrzeć na samospalenia jak najspokojniej, uwzględniając czynniki takie jak dzielność, intencja, pamięć i moja ignorancja”. Byłam mu wdzięczna, bardzo i szczerze. Ciągle słyszę, jak mówi: „Nie byłem w Tybecie. Gdybym tam pojechał, zwijałbym się ze wstydu. Myślę, że najlepszym sposobem na okazanie Tybetańczykom szacunku jest zostawienie ich w spokoju. Powinni móc żyć po swojemu. Odczepcie się od nich”.

Chcę jeszcze powiedzieć coś o „Skrzydle”. Kiedy pewnego dnia przeskoczyłam jak zwykle przez zaporę sieciowej cenzury, ze zdumieniem stwierdziłam, że „skrzydła”, które przyjechały z Lhasy do Pekinu, przepłynęły ocean i, jako część wystawy, dotarły na osławioną amerykańską wyspę Alcatraz. W ponurym więzieniu federalnym, w którym przetrzymywano kiedyś najgroźniejszych przestępców, słoneczne piece przeobraziły się w lśniące pióra gigantycznego „Skrzydła”, prężącego się do rozbicia muru i poszybowania w niebo. Dostrzegłam też czajniki, w których gotowano wodę na naszą herbatę z masłem, i garnki po ziemniakach i jaczym mięsie. Od wspomnienia znajomych smaków niemal poleciała mi ślinka!

„Nieprawdopodobne – powiedziałam sobie – w jaki cud potrafił zmienić podrapane rupiecie”.

Ściągnęłam sobie zdjęcie „Skrzydła” i powiększyłam na ekranie, szukając śladów Lhasy na poszczególnych „piórach”. I znalazłam. Są tam i wyglądają jak zwierciadła, w których odbija się czas. Ai Weiwei przeobraził je i scalił duchową siłą. Gigant (całość waży ponoć ponad pięć ton) ciągle pachnie Lhasą. Skrzydło, które przetrwało palące słońce Tybetu, hartowane płomieniem życia ginących w ogniu ludzi, symbolizuje powszechne pragnienie wolności i praw obywatelskich niczym feniks, powstający z popiołów i wzbijający się do światła. Tak czytam je ja.

 

22 sierpnia 2015

 

Fragment „Leningradu” Osipa Mandelsztama w przekładzie Stanisława Barańczaka.

 

Oser-LhaskieSkrzydloAiWeiweia-Okladka

Oser-LhaskieSkrzydloAiWeiweia-RuinySzidelinguPieceSloneczne

 

 

Za High Peaks Pure Earth