Oser: Szkoły w czarnych namiotach

Znajomy spotkał się niedawno z ziomkiem ze wschodu, niezmordowanie walczącym o ochronę środowiska naturalnego na swoim terenie. Rozmowa o edukacji ekologicznej zrobiła na nim takie wrażenie, że poprosił mnie o opublikowanie opowieści kolegi.

 

W zeszłym roku zorganizowałem »obóz ekologiczny« dla dzieciaków, które wracają na letnie wakacje ze szkół w mieście okręgowym i gdzie indziej.

Z reguły nie mają nic do roboty, całymi dniami bawią się albo gapią w telewizor. Znalazłem im więc zajęcie. Powiedziałem, że pieniądze na czesne zawdzięczają jakom. Że całe ich życie, wszystko, co mają i kochają, zaczyna się w tym miejscu. Kiedy pozdają ostatnie egzaminy i pójdą do pracy, rodzice zostaną tutaj, powinni więc teraz nauczyć się czegoś o ojcowiźnie.

Zaproponowałem im trzy dni włóczęgi, chłonięcia wszystkiego oczami, uszami i nosem. W czterech pięcioosobowych grupach, zapisywali się we wsi. Okazało się, że jest bardzo wielu chętnych, ale mogłem zabrać najwyżej dwadzieścia osób. Zgłosili się nie tylko uczniowie, także tacy, którzy się nigdzie nie uczą: dziewczęta i chłopcy w wieku od trzynastu do dwudziestu pięciu lat, z własnymi namiotami. Dzisiejsza młodzież jest inna, mają tatuaże i tak dalej. Przebieranie ich w stroje ludowe byłoby słabym pomysłem. Wędrowaliśmy, słuchaliśmy muzyki, robiliśmy, co przyszło do głowy – cieszyliśmy się wolnością, choć na łąkach, oczywiście, nie jedliśmy chińskich potraw, tylko lokalne produkty.

Tym, którzy uczą się w mieście, pierwszego dnia powiedziałem, że kiedyś pewnie tu wrócą, a tym, co nie chodzą do szkoły, że prawdopodobnie nigdy się stąd nie ruszą, więc lepiej, żeby jedni i drudzy poznali choć trochę nasze łąki. Dzieci ze wsi nie ekscytowały się kwiatami i w przeciwieństwie do miastowych, zachowujących się jak typowi turyści, nie próbowały wszystkiego fotografować. Po drodze pytałem: czy głazy mają znaczenie religijne, czy góry noszą jakieś imiona? Przedstawiałem, również fachowo, poszczególne rośliny i trawy. To pokolenie nie zwraca uwagi na takie rzeczy, nie zna nazw – odkrywanie piękna naszych łąk było dla nich autentycznym przeżyciem. Starałem się nie zachowywać jak nauczyciel, raczej łazik, skracając dzielący nas dystans. Wieczorami mieliśmy najpierw rozmawiać, potem śpiewać i tańczyć – ale na to drugie nie starczyło czasu, który pochłonęły gorące dyskusje.

Następnego dnia zeszliśmy z łąk i ruszyliśmy w dół rzeki, żeby pomedytować o znaczeniu wody. Co nam niesie? Jak się ma do naszego życia? Tu zdaje się tryskać wszędzie z ponad setki małych otworów w ziemi, ale czy może jej kiedyś zabraknąć? Ledwie dwieście metrów dalej w krystalicznej wodzie zaczęły pojawiać się stare torby, buty, majtki, wszelkiego rodzaju śmieci. Dostrzega się je dopiero, kiedy się patrzy. Ktoś wykrzyknął, że to niemożliwe, żebyśmy tą wodą napełniali miseczki ofiarne na ołtarzach. Nieco dalej zaczęli budować drogę, ryjąc wielkie dziury. I z tego robimy sobie codziennie herbatę? Wieczorem nikt nawet nie wspomniał o tańcach, dyskusja nie miała końca.

Trzeciego dnia weszliśmy na pastwiska. Nie patrzyliśmy na trawę ani na wodę, tylko na ludzi. Rozbiliśmy czarne wełniane namioty, pytając, jak się je robi, jak doi się zwierzęta, jak powstaje masło i ser. Nietrudno zrozumieć życie pasterzy, bo byli nimi nasi rodzice. Bardzo ciekawe okazały się koczownicze przysłowia, skarbnica wiekowej mądrości.

Czwartego dnia wróciliśmy do wioski i zaprosiliśmy na rozmowę krewnych uczestników włóczęgi. Wszyscy chcieli ją powtórzyć za rok. Najzwyklejsza wycieczka obudziła w nich ciekawość i pragnienie chronienia ojczyzny. To najważniejsza rzecz, nasza więź z ziemią, z wierzeniami, z rodzimymi ideami i wartościami. Kulturą i przyrodą pastwisk powinny interesować się przede wszystkim dzieci koczowników. To hańba, że nie wiedzą, jak co się nazywa, czemu służą jaki i skąd biorą się czarne namioty. Szkoła w nich jest najlepszym pierwszym krokiem do programów edukacyjnych, konferencji i szkoleń”.

 

 

15 sierpnia 2013

Za High Peaks Pure Earth