1.
Ukryta przeszłość? Dokładnie tak. I to nie tylko jakiś fragment, ale cała historia. Historia Tybetu. Zwłaszcza pewna dekada, którą zatuszowano niemal całkowicie.
Ilekroć o tym myślę, pojawia się natrętny obraz gigantycznej ręki, która ukazuje się nad moją głową, przesłaniając niebo. Czyja to ręka? I dlaczego coś przede mną ukrywa?
Gdzie niebo, tam jest i ziemia. Jak w chińskim idiomie – pierwsze do zamazania, druga do zakrycia, co w żadnym razie nie dzieje się samo i nieodmiennie stanowi skutek działania sił zewnętrznych.
Ale czyż czynnik bierny i aktywny nie stanowią całości, jak dawca i biorca? Jeśli splunę pod wiatr, ślina wyląduje na mojej twarzy. Porównanie to nie jest trafne, nie uwzględnia bowiem elementu spisku. „Ukrywanie” to nie proces naturalny, zawiera w sobie zamiar i cel.
Zatem, kto ukrywa? Kto? Pytam – kto?
2.
W czasie rewolucji kulturalnej mój ociec zrobił ponad trzysta zdjęć. Wiele obrazów szokuje brutalnością. Na jednym szalejący ogień zmienia w popiół karty tysięcy buddyjskich ksiąg. Często zapewne bardzo starych, bezcennych. Z fotografii nie wynika, kto podłożył ogień i kto otacza stos, niemniej na twarzach gapiów maluje się ekscytacja. Znamy te same drelichy i grymasy z tysięcy innych zdjęć robionych wtedy w całych Chinach, lecz fasady w tle przypominają, że jesteśmy w Tybecie: na Sungcio Rała w Lhasie, miejscu buddyjskich recytacji przy świątyni Dżokhang.
Co dało się ukraść, zabrali, co dało się rozbić, zniszczyli, co dało się spalić, spłonęło. Ale „czterech przeżytków” było u nas po prostu za dużo na rozbijanie i palenie. Wywalano je więc prosto na ulicę albo wrzucano do szamba. „Pamiętam, że kiedy cię urodziłam – opowiadała mi matka – i pierwszy raz wyszłam z domu po połogu, stanęłam jak wryta. Od koszar przy rezydencji Jabszi Langdun po dworzec autobusowy Lubu wszystkie ulice były usłane buddyjskimi księgami. Nie wiem, skąd je skradziono. Zapewne z okolicznych świątyń i likwidowanych klasztorów. Papieru było więcej niż opadłych liści i dziwnie szeleścił pod stopami. Bałam się, czując, że deptanie świętych pism jest zbrodnią. Ale po prostu inaczej nie dało się przejść. Zastanawiałam się, co komu przyjdzie z bezczeszczenia tych ksiąg. Jesienny wiatr porywał liście i postrzępione kartki. Nigdy nie zapomnę tego widoku”.
Głos mieszkającej dziś w Katmandu kuzynki ze strony ojca drżał, kiedy opowiadała mi, że „potrzaskane buddyjskie posągi i księgi wyrzucano z plecaków na drogi. Bałam się. Ilekroć nastąpiłam na święte pismo albo wizerunek, zamierało mi serce, ale nic nie mogłam zrobić. Rzeźbionymi okładkami manuskryptów przykrywano oczka wychodków, żeby na nie srać i szczać! Kunczok sum! Zrobili takie ubikacje w świątyni Meru i Ramocze. Ludzie bali się z nich korzystać, ale jeszcze większy strach budzili w nich tamci”.
Na widok bestialstwa zniszczeń wielu starszych ludzi wpadało w depresję i zaczynało się zastanawiać, po co mieliby jeszcze żyć. Czy mogło być coś gorszego od tej śmierci? Kiedy byłam mała, niania Acza Jesze mamrotała, potrząsając siwą głową: „Za rewolucji kulturalnej zabili nawet Bodhisattwę. Zabili, tak jest”.
3.
Na dwóch innych ojcowskich zdjęciach z tego samego placu przed Dżokhangiem piętnują publicznie „demony i potwory”. Rej wodzi uśmiechnięty chiński aparatczyk. Lekko odchylony, wskazujący protekcjonalnie palcem lamę, stojącego przed stertą ksiąg i buddyjskich artefaktów.
Uśmiech, który nie schodzi mu z ust na obu ujęciach, jest na tych fotografiach zupełnie osamotniony. Inni ludzie nie wyglądają na odprężonych. Na twarzach „wyzwolonych niewolników” maluje się napięcie, gniew i niepewność, jakby bali się tego, co dzieje się na ich oczach. Mężczyzna, który kładzie rękę na ramieniu lamy, tybetański czerwonogwardzista, nie emanuje agresją. Przeciwnie, przygryza język i sprawia wrażenie skrępowanego, może nawet zalęknionego. Chińczyk uśmiecha się szczerze. Jak rasowy kolonialista. Jak władca. Jak nowy przywódca.
Kim jest ten człowiek? Niektórzy twierdzą, że to Li Fang, były przewodniczący „Grupy roboczej do spraw trzech doktryn” i sekretarz stołecznej dzielnicy Chengguan. Ponoć był nie tylko władczy, ale i chciwy. Kiedy go odwołano, wyładował samochód skarbami naszej kultury, ale miał wypadek i znaleźli go ciężko rannego obok sterty skradzionych przedmiotów. Tylko czy Chińczyk ze zdjęcia jest gjału, „brodatym sekretarzem” ze słynnymi bokobrodami? Nawet jeśli nie, zapamiętajmy ten uśmiech, symbol buty.
Lama z papierową czapką oraz drewnianym wózkiem ze świętymi księgami, malowidłami i innymi przedmiotami kwalifikującymi się jako „cztery przeżytki” też jest symbolem. Jedni mówią, że to „Kunjer La”, strażnik ołtarza Dżoło w Dżokhangu, inni, że Lama Geba, jeden z czterech opatów Drepungu, albo ważny hierarcha z Gandenu. W gruncie rzeczy mógłby to być także Demo Rinpocze, którego przebrano w mnisie szaty i przepędzono przez miasto, albo zakatowany przez czerwonogwardzistów na śmierć Lhacun Rinpocze. Co za różnica?
Ilu ze stojących wokół gapiów świętowało „wyzwolenie”, a ilu drżało ze strachu? Ilu myślało wyłącznie o sobie? Nie mamy najmniejszego pojęcia, wiemy przecież jedno: niewolnicy pozostają niewolnikami. W obliczu nowego chińskiego pana, który zmienił świątynny dziedziniec w trybunał niesprawiedliwości, oraz niewinnego człowieka upokarzanego i dręczonego za nigdy niepopełnione zbrodnie, wszyscy oni – starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni – sprawiają wrażenie uległych i potulnych nawet jako bierni obserwatorzy. Trudno nie zauważyć, że nie dostąpili prawdziwego wyzwolenia.
W tamtej chwili plac modlitwy utracił dawne znaczenie religijne i duszę. Za sprawą rewolucji kulturalnej (którą po tybetańsku nazwano rigne sardzie) każda piędź ziemi, każdy kamień przesiąkły wstydem i hańbą – znakiem rozpoznawczym ruchu, pustoszącego kraj od 1966 roku.
4.
Tybetański „Barkhor” Chińczycy z reguły nazywają „ulicą ośmiu rogów”, ba jiao jie, co wprawia w konsternację, bo skąd tu narożniki? Powiada się, że za przyczyną żołnierzy, którzy podbijali Tybet w 1950 roku. Większość pochodziła z Sichuanu, a w tamtejszym dialekcie „jiao” wymawia się jak „guo” i stąd osobliwa transliteracja. Ulica nie ma i nigdy nie miała żadnych rogów. Starą nazwę Barkhor – czy jeśli wolicie, jej dziwaczną chińską kalkę – 28 sierpnia 1966 roku zastąpiono rewolucyjną: „Zaprowadzić nowe” (od sloganu, który kazał jeszcze „Zniszczyć stare” i pojawił się na kamiennym murze niczym heroiczna mantra). Po tybetańsku brzmiało to „Sarcu Langczen”, ale dziś Barkhor znów jest Barkhorem: szlakiem pielgrzymów i wielkim targowiskiem. A także główną atrakcją turystyczną oraz – za sprawą tak zwanych „zamieszek” przetaczających się tamtędy w 1987, 1989 i 2008 roku – światowym rekordzistą pod względem zagęszczenia tajniaków na metrze kwadratowym.
„Zaprowadzić nowe” nie jest wszakże łatwo przełożyć na tybetański. Podobnie zresztą jak zupełnie obcą tradycji tybetańskiej „rewolucję”, „wroga klasowego” czy „dyktaturę proletariatu”. Rewolucjoniści musieli nieźle się napocić, żeby ukuć odpowiedniki dla tych egzotycznych pojęć i wtłoczyć je w „stary” język. Większość miała ogromny problem z zapamiętaniem i wymówieniem wszystkich tych neologizmów. Czasem nawet żartowano, robiąc z wieprzowiny „kierunek polityczny”, a z wołowiny „polityczną linię”. Nigdy w historii Tybetu nie wprowadzono tylu nowych pojęć w tak krótkim czasie. Trudno się dziwić, że ludzie szukali ratunku w mnemonicznych zabawach.
Nie tylko Tybetańczycy musieli zmagać się z „zaprowadzaniem nowego”. Elie Wiesel opisuje, jak pewien chasydzki rabin dopytywał uczniów, czym jest „rewolucja”. Żaden nie umiał odpowiedzieć, gdyż nie wspomina o niej Talmud. Zwrócił się więc do słynnego profesora, który najpierw zawahał się i spytał, czy rabin rzeczywiście chce to wiedzieć, a następnie zaczął wyjaśniać zmiany społeczno-ekonomiczne, które wyrastają z procesów dialektycznych wywołanych upolitycznieniem mas, buntujących się przeciwko dekadenckiej klasie panującej. I tak skonsternowany rabin został z co najmniej pięcioma niezrozumiałymi pojęciami zamiast jednego.
Zmienianie nazw zawsze było kamieniem milowym „zaprowadzania nowego”. Nie tylko ulic, również sklepów, wiosek, nawet ludzi. Matka opowiadała mi, że „kazali przyjmować nowe imiona, ponieważ obecne zaliczały się do czterech przeżytków i trąciły feudalnym zabobonem. Zmieniał je urząd bezpieczeństwa po zaaprobowaniu przez odpowiedni departament. Najczęściej na Mao, Lin albo Gao. Ja wybrałam Mao Weihua, ale powiedzieli mi, że to już zajęte. To samo było z Yu Zhen, w końcu stanęło więc na Lin Yuzhen, od naszego marszałka Lin Biao. Nowe imiona miały zastąpić stare, ale używaliśmy ich tylko na apelach. Niektórzy nie mogli ich nawet zapamiętać. Moja koleżanka Mała Dała została zapisana jako Gao Yuanhong, lecz gdy ją wyczytywali, najczęściej nie reagowała i krzyczała »jestem, jestem«, dopiero jak ktoś ją szturchnął. Prawdziwa komedia! Ludzie naprawdę wtedy zwariowali. Wszyscy. To było czyste wariactwo. Wystarczyło, że ktoś powiedział »parada«, a nawet w środku nocy wszyscy zaraz się zrywali i szli walić w bębny oraz skandować slogany”.
5.
Indyjska uczona Urvashi Butalia pisze w książce o powstaniu Pakistanu, że na tamten podział trzeba patrzeć nie tylko przez pryzmat „historii”, lecz również „politycznych, literackich i personalnych interpretacji, bowiem liczą się nie same fakty, ale także ich pamięć oraz sposób przedstawiania”. A że często tonie to w mroku, musimy w niego wejść – nawet jako historycy i kronikarze.
Pamiętam, że podczas wywiadów z uczestnikami tamtych wydarzeń zdarzało mi się wykrzyknąć: „Powariowali, wszyscy powariowali, jakby ktoś ich zaczarował!”. Moi ziomkowie wydawali się rozpaczliwie żałośni i nie szczędziłam najcięższych słów tym, którzy siali wtedy zniszczenie. Kiedy jednak zabrałam się za redagowanie notatek, każdy wykrzyknik zmieniał się w znak zapytania. Zaczęłam dostrzegać brzemię żalu i lęku, które odcisnęło się na umysłach tych ludzi i znajdowało ujście w języku. Jak tylko otwierali usta, znać było ten czas i miejsce, jakby nic nie potrafiło ich zatrzeć. Dla większości ten język wciąż pozostaje obcy, toporny i groteskowy. Wydaje mi się, że gdyby używali mowy ojców, rany dawno by się zabliźniły. Ale że wyuczyli się tych słów po chińsku, nadal bezradnie klepią „wyzwolenie”, „zbrojna rebelia”, „zniszczyć cztery przeżytki”, „demony i potwory”, „komuny ludowe” i tak dalej.
Jako pisarka posługująca się chińskim, długo nie chciałam grzebać się w tych zdjęciach i bliznach. Unikałam też zaglądania do własnych notatek. Byłam wyczerpana nurzaniem się w mroku tybetańskiej rewolucji kulturalnej.
6.
Wracając do tamtych dni, niemal wszyscy używają tego samego słowa: „szaleństwo”. Szaleństwo jest zaburzeniem, ale i stanem umysłu. Codzienne natężenie przemocy i gwałtu musiało szokować. Trudno jednak poddać ten fenomen analizie. Jeśli oszaleje kilka osób, można postawić diagnozę i zacząć je leczyć. Co jednak zrobić, kiedy obłęd dotyka jednocześnie wszystkich?
Nic przecież nie dzieje się bez przyczyny. Nie musimy roztrząsać stanów psychicznych. Do postradania zmysłów trzeba bodźców zewnętrznych. Spytajmy więc, co zmienia ludzi w nieludzi?
„Władza”? A ściślej: „władza absolutna”? W czasie rewolucji kulturalnej, a nawet jeszcze wcześniej była ona niebywale szczelna i wszechobecna. Nie dało się przed nią uciec. Przed jednoczesnym kontrolowaniem i byciem kontrolowanym, śledzeniem i byciem śledzonym, wypełnianiem i wydawaniem rozkazów. W układzie między dwojgiem, dziesięciorgiem i tysiącami ludzi.
Michele Foucault pisze, że władza tego rodzaju „staje się pożądana, a przez to jeszcze straszniejsza. Wkraczanie wszechpotężnego rządu w codzienne relacje wydaje się nie tylko znajome i znośne, ale wręcz autentycznie pożądane, nabierając jednocześnie kształtu powszechnego przerażenia. Władza, którą sprawuje się na tym poziomie codziennego życia, staje się wszechmocnym, kapryśnym źródłem wszelkiej sprawiedliwości i obiektem każdego pożądania, tak polityczną regułą, jak magiczną siłą”.
Nawet ludzie obojętni czy ignorujący władzę nie są w stanie uciec przed powszechnym lękiem. Strach atakuje ze wszystkich stron. Człowiek może się starać nie widzieć i nie prowokować władzy, lecz ta nigdy nie traci go z oczu i prowokuje ciągle. Nie ma przed nią ucieczki, choćby niczego się bardziej nie pragnęło.
Dlaczego oszaleliśmy? Dlaczego oszaleliśmy? Dlaczego oszaleliśmy? Czyż to pytanie nie jest też odpowiedzią?
7.
Gdyby, gdyby… Rzecz jasna, nie zobaczę tamtych wydarzeń na własne oczy. O ile nie skonstruują wehikułu czasu, pozwalającego na zachowanie aktualnego stanu świadomości, za nic nie chciałabym znaleźć się w tamtej epoce. Wykrztuszając z siebie rwane, niespójne relacje, uczestnicy rewolucji kulturalnej wydają się coraz bardziej zagubieni. Nawet posługując się tamtym językiem i pojęciami, w pewnym momencie nieodmiennie tracą kontrolę, jakby nagle z hukiem otwarły się drzwi i fala wspomnień odsłoniła głęboko ukryty świat, w którego środku lub kącie majaczy postać młodziutkiego naocznego świadka: wstrząśniętego, podnieconego, oszalałego albo zupełnie zdezorientowanego. Widok tego cienia w jednej chwili niweczy ich opanowanie i spokój. Raptem po policzkach płyną łzy i nie mogą dobyć z siebie głosu. Często trwa to ledwie chwilę.
Niektórzy mówią tylko ściszonym głosem, próbując ukryć wyrzuty i żal. Raz po raz powtarzają „nie możemy o tym rozmawiać”. Sprawiają wrażenie zalęknionych, jakby wciąż nie umieli się uporać z tym supłem historii. Niezwykle rzadko miałam poczucie, że widzę autentyczne sumienie w ludziach, którzy żyli w tamtych czasach. Czyż nie wracamy do nich właśnie po jego ślady – w jednostkach i w całej nacji? I jak zdefiniować sumienie? Jako proste odróżnianie dobra i zła? Bardzo wiele potrafią powiedzieć gesty prostych ludzi, którzy nie mają żadnego wpływu na bieg wydarzeń. Kiedy, na przykład, reakcyjny wujek Lołang został wystawiony na słuszny gniew ludu, dziewczyna z kuchni przyniosła mu ukradkiem słoik campy i cudownie ciepłej herbaty.
Ale czy rzeczywiście wracamy do tego okresu tylko w poszukiwaniu sumienia? Kim właściwie jesteśmy i co daje nam prawo do wydawania takich sądów? A gdybyśmy wtedy żyli, gdybyśmy byli jednym z nich, gdybyśmy nie zdołali przed tym uciec ani tego z siebie zmyć? To nie była kwestia wyboru. Próbując dowiedzieć się czegoś o tamtych dniach, pamiętajmy słowa Huang Renyu, biografa Czang Kaj-szeka: „moralista musi sławić bohaterstwo i potępiać podłość, nie tłumaczy jednak historii”. Jej „wyjaśnianie” nastręcza ogromnych trudności na wielu poziomach, uwarunkowanych zewnętrznymi i wewnętrznymi siłami.
Dla mnie jedynym kluczem do spójnej „całości” pozostaje ciągłe zbieranie odprysków subiektywnych perspektyw i relacji.
Pisane w 2002 roku w Lhasie i w 2015 w Pekinie