Wang Lixiong: Efekt Trumpa

Chińczycy tacy jak ja – wierzący w demokrację i liberalizm – od lat marzą o położeniu kresu dyktatorskim rządom monopartii. Dla wielu wzorem był amerykański system polityczny. Wybór Donalda Trumpa, którego rozumienie demokracji i wartości moralnych pozostawia wiele do życzenia, oznacza dla nas poważny dylemat.

W pierwszym odruchu pocieszaliśmy się myślą, że wybory prezydenckie są tylko jednym elementem amerykańskiej układanki, w której konstytucyjna zasada podziału władzy stanowi bezpieczny zderzak, społeczeństwo obywatelskie jest silne i niezależne, a wybory odbywają się co cztery lata.

Jednak Trump zaraz nas zaskoczył, odbierając, głuchy na chińskie protesty, telefon od pani Tsai Ing-wen, prezydentki demokratycznego Tajwanu. Mianował też doradców, którzy wydają się gotowi obrać ostrzejszy kurs wobec Pekinu. Wszystko to zaczęło nagle wskazywać, że może być dobry dla chińskiej demokracji. Niektórzy liczą nawet po cichu, że flirt amerykańskiego prezydenta z Putinem, jak antykremlowski układ Nixona z Mao sprzed czterech dekad, zwiastuje sojusz z Rosją przeciwko Chinom oraz upadek autorytarnego reżimu chińskiego na wzór Sowietów.

Sam nie podejmuję się czytać myśli Trumpa i przestrzegam chińskich przyjaciół przed lokowaniem w nich nadziei. Od kilkudziesięciu lat każdego nowego silnego człowieka w Pekinie wita szeptanka o rozmontowywaniu systemu i każdy zawodzi nas na całej linii.

Co więcej, nawet gdyby Chiny miały zwrócić się ku demokracji, nie mamy pojęcia – jakiej? W Związku Radzieckim pomogła konstytucja, która pozwalała na wyjście Republik. Za komuny była fikcją, ale po jej upadku otworzyła furtkę do niezależności przed Ukrainą, Białorusią, Kazachstanem itd. Konstytucja Chin stawia na jedność, a reżim dusi w zarodku choćby cień konkurencji. Ludzie boją się, że jeśli upadnie, pociągnie za sobą społeczeństwo. Rządzący straszą – co zresztą wcale nie jest wykluczone – że gdy ich zabraknie, rozpęta się piekło. W ten sposób Komunistyczna Partia Chin wzięła sobie na zakładnika nasze codzienne życie.

Chińscy liberałowie, którzy liczą, że Trump pomoże nam skończyć z rządami komunistów, nie chcą rozpadu państwa ani katastrofy społecznej, co byłoby tragedią nie tylko dla Chin, ale i świata. Kluczowy problem stanowi więc ocalenie zakładnika: utrzymanie społeczeństwa na nogach w czasie transformacji.

Przypadek Trumpa jest ważny i pod tym względem. Skoro mogli wybrać kogoś takiego w Stanach Zjednoczonych, modelu demokracji, dlaczego nie w Chinach, gdzie znajomość obywatelskiego abecadła i narodowej historii są w zupełnych powijakach? Pół wieku temu Mao sprowadził na kraj niewyobrażalny kataklizm, ale po latach zakłamywania historii i podsycania nacjonalizmu uznawany jest dziś za ludowego bohatera. Gdyby stanął do wyborów, wygrałby w cuglach.

Trump znajdzie się naprzeciw dojrzałego systemu oraz skutecznych mechanizmów kontroli i będzie musiał odejść po czterech albo ośmiu latach. Jego chiński odpowiednik niemal na pewno zmieniłby się natomiast w kalkę Putina. Nietrudno wyobrazić sobie Hanów, ponad dziewięćdziesiąt procent populacji, wykorzystujących demokrację do uciskania mniejszości narodowych, szantażowania Hongkongu czy atakowania Tajwanu. A nawet niesionych podobnie populistyczną retoryką do wojny ze Stanami Zjednoczonymi.

Najważniejsze pytanie, jakie stawiają przed chińskimi demokratami ostatnie wybory prezydenckie w Ameryce, brzmi: jak zbudować system, który uchroni nas przed własną wersją Trumpa.

 

 

Pekin, 19 stycznia 2017