Gjalcen Norbu – którego władze w Pekinie mianowały Panczenlamą, uprowadziwszy chłopca wskazanego zgodnie z tybetańską tradycją – wygłosił „noworoczne orędzie”, w którym wychwala „specjalną politykę” Komunistycznej Partii Chin w Tybecie.
Młody lama (nazywany przez rodaków gja, „chińskim”, albo dzuma, „fałszywym”) jest wiceprzewodniczącym Ogólnochińskiego Stowarzyszenia Buddyjskiego, członkiem Ogólnochińskiej Ludowej Politycznej Konferencji Konsultatywnej (OLPKK) – głównego organu Frontu Jedności, w którego Stałym Komitecie zasiada od 2013 roku – oraz przewodniczącym Funduszu Rozwoju Tybetu. Gjalcen Norbu, który na co dzień mieszka w Pekinie, opowiadał o swojej ostatniej „inspekcji” na ziemiach tybetańskich, chwaląc „wzorowe wdrażanie polityki etnicznej i religijnej”, przynoszącej „autentyczne korzyści przytłaczającej większości Tybetańczyków”. Spotkania z rodakami miały go przepełnić „szczęściem i jeszcze większą ufnością w przyszłość Tybetu”.
Przed dwoma laty Gjalcen Norbu wygłosił zaskakujące przemówienie, ostrzegając, że dalsze utrzymywanie limitów liczby duchownych w tybetańskich klasztorach może doprowadzić do sytuacji, w której „buddyzm będzie istniał tylko z nazwy”. Zastanawiano się wtedy, czy „chiński Panczen” szuka własnego głosu jak jego poprzednik (który okazał się nieustraszonym rzecznikiem praw rodaków, choć wcześniej bywał oskarżany o kolaborację) czy pozostaje pionkiem w grze swoich mocodawców, próbujących przydać mu wiarygodności w ramach przygotowań do odegrania najważniejszej napisanej dlań roli: wskazania następcy obecnego Dalajlamy. Noworoczne „orędzie”, podobnie jak lipcowe ceremonie religijne w Szigace, potwierdza obawy tych, którzy widzą w nim tylko narzędzie władz.