W internecie rozgorzała dyskusja o kształceniu różnych nacji. Ludzie piszą listy otwarte do sekretarza partii w Hainanie, głos zabierają eksperci, profesorowie, studenci, urzędnicy i zwykli obywatele. To sprawa wagi państwowej, więc w departamentach oświaty wszystkich szczebli powinni słuchać tego z wdzięcznością i pokorą. Jako stary nauczyciel z sześćdziesięcioletnim doświadczeniem na froncie edukacji też mam coś do powiedzenia.
Zacząłem uczyć języka tybetańskiego w 1953 roku – najpierw w szkole podstawowej, potem w średniej, na uniwersytecie, studiach podyplomowych i doktoranckich, przeżyłem więc i tak zwaną „złotą epokę pracy z narodowościami”, i wiele burzliwych lat.
Od wyzwolenia do 1956 roku rząd centralny i administracje lokalne przywiązywały wielką wagę do kwestii autonomii narodowej. Kształcono wtedy mniejszościowe kadry, władze promowały miejscową kulturę, chińscy urzędnicy, którzy pracowali w terenie, musieli uczyć się języków, szanować tradycje, obyczaje i wierzenia religijne oraz utrzymywać przyjazne stosunki z przedstawicielami rdzennej ludności. Wszystkie nacje czuły się członkami jednej rodziny, panował spokój i harmonia społeczna. Dzięki temu wykonano dobrą robotę, kładąc mocne fundamenty mniejszościowego systemu oświaty.
Ten duch narodowej jedności został jednak zniszczony w czasie rewolucji kulturalnej, niewyobrażalnej tragedii dla kultury i oświaty mniejszości, które straciły wszystkie instytucje włącznie ze szkołami podstawowymi oraz zsyłanymi na roboty wykwalifikowanymi nauczycielami. Ludzi wykształconych uznano za „kategorię dziewiątą” i – razem z „obszarnikami”, „kontrrewolucjonistami” oraz „złym elementem” – podporządkowano „dyktaturze ludu” z jej „wiecami walki”.
Na trzecim plenum jedenastego zjazdu położono temu kresu, rehabilitując fałszywie oskarżonych oraz przywracając system kształcenia mniejszości narodowych. Ludzie natychmiast okrzyknęli politykę reform i otwarcia „drugim wyzwoleniem”. Następne trzy dekady odmieniły Chiny, które pokonały nędzę i stały się drugą gospodarką świata. To wielki sukces tej strategii.
W ramach nowej polityki w pięciu tybetańskich prowincjach zbudowano od zera szkoły podstawowe, średnie i specjalistyczne instytuty, z których część uzyskała status wyższych uczelni. Program nauczania języka tybetańskiego pozwolił na stworzenie odnośnych studiów dyplomowych i doktoranckich oraz wykształcenie wielu fachowców. Przez trzydzieści lat dokonano ogromnych postępów (tak ilościowych, jak i jakościowych) oraz wypracowano model kształcenia mniejszości.
Chińskiego systemu oświaty nie ma jednak w pierwszej światowej dwudziestce. To rażący kontrast dla rozwoju gospodarczego kraju, skaza i powód do wstydu dla ludzi odpowiedzialnych za edukację.
Zacofanie chińskiej oświaty bierze się z jednostronnych wysiłków szkół podstawowych i średnich oraz krótkowzroczności uniwersytetów, myślących wyłącznie kategoriami rynku pracy, a nie nauki. Od lat mówi się o reformie, ale poprzestaje na słowach. Edukacja mniejszości znalazła się przez to w pułapce, nie mogąc zdefiniować swojej odrębności ani konstruktywnie się przeobrażać.
Z ogłaszanych w internecie artykułów wynika, że „w niektórych prefekturach i prowincjach rozpowszechnia się oficjalne wytyczne rządów lokalnych, które w określonym czasie chcą »wycofać« języki mniejszości i »zastąpić« je wspólnym językiem narodowym najpierw w liceach, a potem w gimnazjach i szkołach podstawowych. Celem jest jednojęzyczny system oświaty bez języków oraz – pozbawionej swego medium – kultury mniejszości”. Budzi to „sprzeciw ludzi, którzy boją się o przyszłość własnej mowy oraz zrośniętej z nią tradycji”.
Jeśli rzeczywiście istnieją takie wytyczne, to są ciężkim błędem politycznym. Nasz kraj jest republiką wielonarodową, a „równość narodowości” – co łatwo sprawdzić w dokumentach – stanowi jedną z jego podwalin i konstytucyjnych zasad. Należy do nich także swobodne posługiwanie się własnym językiem i prawo do jego propagowania.
Owa równość wyrasta z narodowej jedności, zaś język i kultura stanowią główne wyróżniki poszczególnych nacji, czy wręcz je definiują. „Edukacja mniejszości” oznacza nauczanie ich kultury, cóż bowiem innego mogłoby ją odróżniać od „edukacji powszechnej”?
W Chinach żyją różne mniejszości, niektóre nie mają własnego języka pisanego. Tę specyfikę trzeba uwzględniać. W regionach posiadających język pisany – na przykład mongolskich, tybetańskich czy ujgurskich – powinien być on głównym medium systemu oświaty, ponieważ podnosi to jej poziom. Takie rozwiązanie gwarantuje równość dostępu do edukacji, a także równość językową i kulturową, podczas gdy marginalizowanie języków mniejszości i ogłaszanie, że zostaną one wyrugowane ze szkół podstawowych, stanowi jawne pogwałcenie konstytucji i rażącą dyskryminację, co grozi skonfliktowaniem różnych nacji i podkopaniem narodowej jedności tudzież fundamentów zjednoczonego państwa.
Naród tybetański nieprzerwanie zamieszkuje płaskowyż na dachu świata, który można uznać za materialnie zacofany, niemniej jego tysiącletnia rodzima kultura budzi podziw całego świata, stanowiąc – na przekór wyzwaniom wysokości, zimna, braku tlenu – bezcenny klejnot w intelektualnej skarbnicy Wschodu.
Seminarium Sangpu – pierwsza uczelnia w Tybecie, wzorowana na indyjskiej Nalandzie – powstało w jedenastym wieku, czyli osiemset lat przed Uniwersytetem Pekińskim. Szacuje się, że Tybetańczycy wydrukowali sto tysięcy ksiąg. Pomnóżcie to sobie teraz przez średnią, powiedzmy trzysta tysięcy słów. Jaki naród uznałby, że takie dziedzictwo zasługuje na eutanazję? Trzeba wyciągać wnioski z tragicznych skutków „wielkiej proletariackiej rewolucji kulturalnej”, bezprecedensowej katastrofy, która przetrąciła chińską kulturę, podstawowe wartości, moralność i porządek społeczny, oraz analizować fiasko polityki narodowościowej, leżące u podstaw rozpadu Związku Sowieckiego. Już Sokrates radził uczyć się, żeby nie powtarzać błędów.
W ostatnich latach tybetańską opinią publiczną raz po raz wstrząsa samowola lokalnych aparatczyków, którzy za nic mają konstytucję, ustawy, wytyczne partii, zdanie ekspertów i konsultacje społeczne. Władze nieodmiennie sięgają wtedy po siłę, próbując rozwiązać problem poręczną brutalnością „strzeżenia stabilizacji”. Przynosi to wyłącznie rozgoryczenie i gniew ludzi, zarzewie nieszczęścia. Pilnowanie stabilizacji nie powinno polegać na polewaniu ognia wodą, tylko likwidowaniu jego źródła. Nie ulega wątpliwości, że rządzący nie poświęcają temu wystarczającej uwagi.
Jeżeli władze i szkoły nie znajdą miejsca dla tradycyjnej kultury czy wręcz zaczną rozmyślnie ograniczać jej przestrzeń, stracą zaufanie ludzi, którzy – widząc, że nie mają na co czekać i liczyć – wezmą sprawę zachowania języka w swoje ręce. W regionach wiejskich grupy samokształcenia wyrastają jak grzyby po deszczu. Rząd, który obarcza prosty lud odpowiedzialnością za los narodowej kultury, nie zasługuje na swoje miano.
W internetowej dyskusji jedni klną, drudzy płaczą, wszyscy przecież wyrażają narodowe aspiracje. Skończyła się era „rozkazów z góry”. Apele i listy otwarte władza powinna uznać za wyraz pokładanych w niej nadziei i wsłuchiwać się w te głosy, zamiast je tłumić, bo w ten sposób zmieni je tylko we wściekły ryk.
11 kwietnia 2017
Profesor Alak Dorszi jest znanym lamą, uczonym i wykładowcą. Tekst został opublikowany w mediach społecznościowych i jest systematycznie usuwany przez cenzurę.