W marcu 2015 roku odwiedził mnie amerykański dziennikarz, przygotowujący materiał o „podziemnych historykach”, którzy dokumentują przeszłość i ujawniają publicznie prawdę o niej w „państwie zadekretowanej amnezji”.
„Rządząca partia komunistyczna – napisał potem – skrupulatnie narzuca własną wizję historii Chin. Wiele z jej najnowszych rozdziałów zdołano wymazać lub zbagatelizować, kontrolując zawartość podręczników szkolnych, książek, muzeów i głównych nurtów życia publicznego. Wyzwanie tej uzurpacji rzucają »podziemni historycy«, którzy na własną rękę próbują zachować prawdę, przekopują archiwa, gromadzą zdjęcia i zbierają relacje świadków”.
Dziennikarz odwiedził mnie w mieszkaniu na wschodnich przedmieściach Pekinu i obejrzał ponad sto zdjęć, które, jako się rzekło, „zachowują prawdę”. Zrobił je mój ojciec podczas rewolucji kulturalnej (głównie w dewastowanej przez czerwonogwardzistów Lhasie), a w 2000 roku potajemnie wywołał mój mąż, Wang Lixiong.
Wang Lixiong pokazał je też Jego Świątobliwości Dalajlamie i opisał to w wydanej w Stanach Zjednoczonych książce. „Moją audiencję wyznaczono na 24 maja 2001 roku. (…) Nim się pożegnałem, wręczyłem Jego Świątobliwości fotografie, które nieżyjący już Tybetańczyk zrobił w Tybecie w czasie rewolucji kulturalnej. Powiedziałem, że pamięć tych wydarzeń musi wywoływać w Tybetańczykach wielki ból, ale historia jest historią i nie wolno o niej zapomnieć. W Tybecie jest bardzo niewiele świadectw z tego okresu, co czyni te zdjęcia niezwykle cennymi. Dalajlama oglądał je ze spokojem. Na jednym rozpoznał arystokratę, któremu hunwejbini wymalowali twarz i nałożyli wysoką, papierową czapkę hańby. Na innym widać było rewolucyjny plakat, przestawiający »wyzwolonego niewolnika«, który rozprawia się z dwoma karłami, podpisanymi jako »Dalaj« i »Panczen«. Jego Świątobliwość uśmiechnął się kilka razy, zmilczał jednak zdjęcie niewątpliwie tybetańskiej czerwonogwardzistki, która rozbijała motyką złoty dach buddyjskiej świątyni. Tybetańczycy bezczeszczący sanktuaria, w których modlili się przez stulecia – tej zagadki najnowszej historii nie umiał najwyraźniej rozwiązać sam Dalajlama”.
Opowiedziałam dziennikarzowi, jak przez sześć lat zbierałam materiały i prowadziłam wywiady w Lhasie, przymierzając się do pisania o tych zdjęciach. Rozmawiałam z ponad siedemdziesięcioma osobami, głównie Tybetańczykami, ale także Chińczykami i Hui – emerytowanymi aparatczykami, żołnierzami, robotnikami, gospodyniami domowymi, urzędnikami, akademikami i buddyjskimi mnichami. Jedni należeli do czerwonej gwardii i frakcji „rebeliantów”, drudzy „się angażowali”, trzecich zaliczono w poczet „potworów i demonów” – chodziłam ze zdjęciami za pazuchą po ulicach i zaułkach Lhasy, przekonując ludzi do rozmowy i mozolnie wyciągając na światło dzienne głęboko zagrzebane wspomnienia.
„Walka z reżimem – powiedziałam na koniec – to także walka z amnezją. Wiele osób już nie żyje, więc sprawa jest naprawdę pilna. Pamięć, tak ważna dla narodu, istnieje z ludźmi i wraz z nimi znika”.