W 2006 roku opublikowałam na Tajwanie „Zakazaną pamięć”, książkę o rewolucji kulturalnej w Tybecie. Znalazło się w niej niemal trzysta czarno-białych zdjęć, zrobionych przez mojego ojca, Ceringa Dordże, w czasie apogeum tego szaleństwa, między 1966 i 1970 rokiem, i w późniejszych, nieco spokojniejszych latach. Ojciec, podporucznik w Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, fotografował aparatem Zeiss Ikon, który kupił za dwuletnie oszczędności w nepalskim sklepiku na Barkhorze. Interesował się fotografią od dziecka. Zbudował sobie nawet ciemnię. Wydaje mi się, że miał na tym punkcie obsesję.
Kiedy dziesięć lat później książkę wznowiono, udzieliłam wywiadu chińskiej dziennikarce „New York Timesa”, która na wstępie spytała, jak ojciec w ogóle zdołał zrobić te zdjęcia. To bardzo dobre pytanie.
Kiedy w 1950 roku przewodniczący Mao Zedong rozkazał Armii Ludowo-Wyzwoleńczej zająć Tybet, chińscy żołnierze przemaszerowali przez rodzinne miasto ojca, Dege, które dziś znajduje się Tybetańskiej Prefekturze Autonomicznej Kardze prowincji Sichuan. A ojciec ledwie wtedy trzynastoletniego ojca – Chińczyk – kazał mu się zaciągnąć. (Babcia była Tybetanką z tamtych okolic.) W czasie rewolucji kulturalnej ojciec był oficerem politycznym w departamencie politycznym Tybetańskiego Okręgu Wojskowego. Od 1950 do 1980 roku władzę w Tybecie sprawowała armia; jestem przekonana, że te zdjęcia powstały tylko dzięki uprzywilejowanej pozycji oficera. Ojciec, zawodowy żołnierz, był niesłychanie karny i zdyscyplinowany. W tamtych czasach przełożeni kontrolowali nawet notesy, które miały ponumerowane kartki, żeby żadnej nie dało się wyrwać. Gdyby ojciec robił zdjęcia na polecenie zwierzchników, musiałby oddawać odbitki i negatywy. Fakt, że je zachował, świadczy o tym, że fotografował z własnej inicjatywy.
W tamtych czasach niewielu ludzi miało aparaty, a jeszcze mniej osób mogło publicznie robić z nich użytek. W Tybecie pracowało tylko kilku fotoreporterów, zatrudnionych przez agencję Xinhua, „Dziennik Tybetański”, Tybetańskie Radio Ludowe, Centralną Wytwórnię Filmów Dokumentalnych, wojskowego „Żołnierza Płaskowyżu” itp. Wszyscy dokumentowali wydarzenia rewolucji kulturalnej, ale w żadnym z periodyków z epoki nie znajdziemy ani jednego zdjęcia z demolowanych klasztorów czy wieców zwalczania „potworów i demonów”. Przejrzałam wszystkie numery „Dziennika Tybetańskiego” z lat 1966-70, więc wiem, co mówię. W rzeczy samej takich fotografii nie publikuje się także dzisiaj. Pojawiają się obrazy masowych imprez, ale nie zniszczeń i prześladowań.
Na jednym ze zdjęć z „parady hańby” mnicha i arystokraty na lhaskim Barkhorze widać trzech fotografów. Udało mi się zidentyfikować dwóch, pracowali dla „Dziennika Tybetańskiego” i agencji Xinhua. Mamy więc najlepszy dowód, że takie zdjęcia robił nie tylko ojciec, tyle że nigdy ich nie upubliczniono. Pisze się dziś o czterech czy pięciu fotoreporterach, którzy dokumentowali „narodziny nowego Tybetu” – wkroczenie czerwonej armii, tak zwaną „reformę demokratyczną”, wojnę z Indiami, komuny ludowe i rewolucję kulturalną – ale na publikowanych zdjęciach nie ma ruin świątyń ani wieców walki. Wspomina się o tym lakonicznie w komentarzach, nigdy niczego nie pokazując.
W innej książce, też oczywiście wydanej na Tajwanie, zamieściłam wywiad z matką. Jako córka „pomagierów obszarników” również przeżyła swoje. Opowiadała mi, że kiedy zaczęła się rewolucja kulturalna, ojciec „wszędzie chodził z aparatem i wszystko fotografował. Nie robił tego służbowo, bo kierował inna sekcją, po prostu bardzo to lubił. Wróciwszy kiedyś do domu, powiedział, że tego dnia czerwonogwardziści zdemolowali świątynię Dżokhang. Mówił, że choć byli wśród nich Chińczycy, złoty dach i buddyjskie posągi tłukli motykami głównie młodzi Tybetańczycy z Lhasy. Ponoć pałali takim entuzjazmem, że zdarli gardła od skandowania sloganów. Pamiętam, że mówił to ze śmiechem”.
Ojciec fotografował głównie masówki i „incydenty”, czyli wielotysięczne wiece oraz akcje, takie jak demolowanie klasztorów czy gnębienie „potworów i demonów”. Widać na nich skalę katastrofy, jakim jakim była dla Tybetu rewolucja kulturalna, ale też jednostki: sprawców (wysokich rangą chińskich aparatczyków, założycieli czerwonogwardyjskich frakcji i aktywistów) oraz ofiary (upokarzanych arystokratów, hierarchów buddyjskich, dawnych urzędników czy kupców). Sama koncentrowałam się głównie na nich, ponieważ to oni stanowili klucz do zrozumienia obrazów. Nie liczyłam, ilu bohaterów tych zdjęć udało mi się zidentyfikować, ale było ich wielu. W ciągu sześciu lat rozmawiałam z siedemdziesięcioma – głównie z Tybetańczykami, ale także z Hanami i chińskimi muzułmanami.
Ile zdjęć zrobił ojciec? Podzieliłam je na dwie grupy. Pierwsze powstały w Lhasie i jest ich ponad trzysta. Później ojca przeniesiono do wschodniego Khamu, gdzie fotografował z takim samym zapałem. Książka ułożyła się w pięć rozdziałów: raz, rozprawa ze „starym Tybetem”, czyli kampania zwalczania „czterech przeżytków”, demolowanie klasztorów, gnębienie „demonów i potworów”, zmienianie nazw; dwa, falki frakcyjne w łonie czerwonej gwardii; trzy, smok w Krainie Śniegu, a więc armia, jedyna realna siła; cztery, nowy Tybet z rewolucyjnymi komitetami, komunami ludowymi i kultem Mao; i pięć, epilog, dogasanie rewolucji.
Na koniec bodaj najważniejsze pytanie: po co ojciec robił te zdjęcia?
Wielokrotnie rozmawiałam o tym z matką i podczas pracy nad książką ciągle to do mnie wracało. Dlaczego fotografował i czemu zachował te zdjęcia? Ojciec był bardzo skrupulatny. Każdy negatyw umieszczał w dokładnie opisanej kopercie. Te z rewolucji kulturalnej trzymał w specjalnej skrzynce. Oglądałam te zdjęcia jako dziecko i wciąż pamiętam, jak wielkie robiły na mnie wrażenie. Matka uważa, że ojciec po prostu uwielbiał fotografować i w gruncie rzeczy było mu wszystko jedno, co ma przed obiektywem. Nie wydaje mi się to takie proste. Przeczy temu choćby ta skrzynka. Ojciec umarł, kiedy miałam dwadzieścia pięć lat i żyłam poezją. Nie obchodziły mnie wtedy te zdjęcia, nigdy z nim o nich nie rozmawiałam i nic już tego nie zmieni. Kiedy wiele lat później fotografowałam te same miejsca jego aparatem, zdawało mi się, że stoi przy mnie, i czułam, że miał plan. Tyle że nigdy nam tego nie powiedział. Nie był fotoreporterem, więc nic nie musiał. Niewątpliwie chciał utrwalić tamte wydarzenia. Nie wiem tylko, dla kogo. Był żołnierzem AL-W, członkiem partii komunistycznej, zmarł jako komendant lhaskiego podokręgu. Słowem, mam poważny kłopot z czytaniem w jego myślach, co nie zmienia przeświadczenia, że doskonale wiedział, po co robi i pieczołowicie przechowuje te zdjęcia.
30 września 2017