Postanowiłem kształcić się w przyklasztornej szkole w prowincji Qinghai, ale 1 lipca 2017 roku dowiedziałem się, że jest to nielegalne i muszę wracać do domu. Moich rodziców powiadomiono, że jeśli nie zrobię tego z własnej woli, to oni trafią za kratki, nie będą mogli posłać dzieci do szkoły ani zbierać jarca gumbu (grzybów gąsienicowych, które stanowią główne źródło dochodów w naszym regionie). Krótko mówiąc, nie miałem wyboru.
Po powrocie [do Sogu (chiń. Suo) w Tybetańskim Regionie Autonomicznym] funkcjonariusze z biura bezpieczeństwa zawieźli mnie do nowo zbudowanego więzienia, noszącego nazwę „ośrodka wychowawczego”. Nie mogłem tam zabrać żadnych książek ani jedzenia – tylko ubranie, ręcznik, szczoteczkę i pastę do zębów. Przy bramie stała grupa umundurowanych kobiet, które na każde słowo funkcjonariuszy odpowiadały „tak jest”, co wydało mi się dość absurdalne.
„Trafiasz do szkoły, nie do więzienia – powiedział aparatczyk i, kładąc mi rękę na głowie, dodał szyderczo – masz moje błogosławieństwo”. Później dowiedziałem się, że kobiety w mundurach były internowanymi mniszkami.
Weszliśmy do dwupiętrowego budynku, gdzie kazano mi stać bez ruchu twarzą do ściany. Kątem oka widziałem korytarz pełen mężczyzn i kobiet w mundurach. Po trzech godzinach zostałem zaprowadzony do gabinetu dyrektora, który nazywał się Nima Cering. „Gdzie cię poniosło i czegoś się tam uczył, durniu?”, zapytał, a ja podałem nazwę miejscowości w Qinghai. Pytał też, czy widziałem zdjęcia i słuchałem nagrań Jego Świątobliwości Dalajlamy. Wyraźnie zły, klął i walił ręką w stół.
Kiedy kazał mi wyjść, poszedłem odebrać mundur, za który musiałem zapłacić 150 yuanów. Następnie zaprowadzono mnie do celi, w której było sześć osób: „funkcyjny”, czterech mnichów i świecki. Nikogo nie znałem. Jeden z duchownych był opatem.
Spisawszy moje dane, funkcyjny spytał nagle: „wierzysz Komunistycznej Partii Chin?”. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale widząc ukradkowe gesty współwięźniów, przytaknąłem. Powiedział, że mam trzy dni na nauczenie się hymnu i dwóch „czerwonych” pieśni: chińskiej i tybetańskiej („Słońce i księżyc są synami jednej matki” Ceten Dolmy).
„Ośrodek” nie miał nic wspólnego ze szkołą. Większość „wychowanków” stanowili mnisi i mniszki, którzy próbowali studiować w Qinghai. Zaraz po pobudce zaczynało się obowiązkowe bieganie. Starsze i słabsze kobiety często osuwały się na ziemię. Początkowo pomagała im wyznaczona osoba, ale później musiały sobie radzić same, a tych, którzy wyciągali do nich rękę, karano.
Za indywidualne przewinienia odpowiadała cała grupa – najczęściej utratą posiłku. Wszyscy bardzo się więc pilnowali, nawet jeśli kipieli ze złości. Po biegu dostawaliśmy trochę campy (prażonej jęczmiennej mąki) i czarną herbatę. Campa była stara, pełna robaków i żwiru, cuchnęła stęchlizną. Wszyscy żuli ją bez słowa.
Po posiłku zaczynały się zajęcia. Polegały głównie na lżeniu nas i Jego Świątobliwości Dalajlamy. Wygłaszano też pogadanki o obowiązujących przepisach, nic ciekawego. Dziecinne urąganie sędziwemu mnichowi w odległym kraju było i śmieszne, i straszne.
W południe wracaliśmy na chwilę do cel i znów jedliśmy campę, a potem musieliśmy stać na baczność na dziedzińcu. Każdy, kto się poruszył, był bity przez żołnierzy, którym ta zabawa najwyraźniej sprawiała przyjemność. W każdym razie głośno się z nas śmiali.
Czasem nocą zwoływano nas na apele, które musiały przypominać dawne wiece walki. Zdarzały się też późne musztry. Serce krajało się na widok sędziwych mnichów i mniszek, nierozumiejących chińskich komend. Co chwila ktoś osuwał się na ziemię. Na własne oczy widziałem też, jak strażnicy obmacywali nieprzytomne mniszki.
Raz strażnicy godzinami pastwili nad starszą kobietą, która ciągle myliła krok. Wszyscy mieli łzy w oczach, ale nie mogliśmy nic dla niej zrobić. Nawet kiedy później bili mnie, nie cierpiałem chyba tak bardzo. Nie buntowaliśmy się, bo każdy liczył, że ten koszmar wkrótce się skończy, i wiedział, że za najmniejszy gest sprzeciwu i tak zapłaci cała grupa.
Kiedy zasłabła młodsza mniszka, strażnicy ścigali się, żeby wynieść ją z sali. Ludzie szeptali, że zabierają je do swoich kwater. Osoby, które szczególnie naraziły się aparatczykom, rażono pałkami elektrycznymi albo bito gumowymi pałkami. Nieprzytomnych cucono wodą i maltretowano dalej. Takie uderzenia zostawiały na ciele granatowoczarne sińce, ale z jakiegoś powodu nie naruszały kości (aczkolwiek już po zwolnieniu słyszałem opowieści o mnichach z połamanymi rękami).
Jeśli nocą nie zerwaliśmy się od razu na dźwięk gwizdka, byliśmy brutalnie bici. Po sygnale należało zarzucić na plecy pościel i tak biegać. Szturchali przy tym elektrycznymi pałkami. Czasami budzili nas raz, innym razem dwukrotnie albo wcale. Wiele osób kładło się w ubraniu, zdejmując tylko buty.
Kiedy pozwalano nam prać, strażnicy przynosili też swoje ubrania. Musieliśmy im gotować i po nich sprzątać. Mówili, że jesteśmy zwierzętami, nie ludźmi. Jednak gdy w czasie „lekcji” zadawaliśmy trudniejsze pytania, potrafili tylko kazać się zamknąć. Bez wątpienia byliśmy również znacznie lepsi w czytaniu i pisaniu.
Campa, którą nas karmili, wywoływała rozstrój żołądka. Baliśmy się ją jeść, bo w ubikacji wolno nam było spędzić tylko chwilę. Nim się przyzwyczaiłem, bywałem tak głodny, że zjadałem resztki po strażnikach.
Za indywidualne przewinienie odbierano posiłek całej grupie. Robiliśmy więc, co każą: czołgaliśmy się jak węże, skakaliśmy jak żaby i truchtaliśmy jak konie.
Po czterech miesiącach odesłali mnie „do społeczeństwa”.
Po zwolnieniu niektórzy musieli stawiać się na komisariacie codziennie, inni co trzy dni albo raz w tygodniu. Po spisaniu musieliśmy sprzątać, zmywać i prać. Nie wolno nam przebywać w klasztorach ani odwiedzać wiernych w ich domach. Nie możemy opuścić granic okręgu. Nasze dowody osobiste są pod kluczem w biurze bezpieczeństwa.
Nic się nie zmienia od niemal półtora roku. Nie mogę się przemieszczać, uczyć ani pracować. Bez względu na to, co obiecują ich slogany, dla nas mają tylko kij. W takich okolicznościach trudno nawet oddychać.
Polityka dyskryminacji rasowej nie rozwiąże problemów Tybetańczyków i Chińczyków. Może tylko podsycać konflikty. Jeśli rzeczywiście zależy im na jedności, muszą skończyć z tym barbarzyństwem i zaufać Jego Świątobliwości Dalajlamie, przystępując do poważnych rozmów. Jego Droga Środka jest jedynym rozwiązaniem. Jeśli będą nas dalej szykanować, próbować niszczyć religię, język i kulturę, doleją tylko oliwy do ognia, który dodatkowo podsycają obieraniem pastwisk koczownikom, masowym przesiedlaniem Chińczyków na nasze ziemie, rabowaniem bogactw naturalnych i zatruwaniem środowiska.
Tybetańczycy są ludźmi, muszą więc móc swobodnie praktykować religię, podróżować, pracować, kształcić się i tak dalej. Bez tego Pekin nie kupi naszej lojalności za żadne pieniądze. Szczególnie barbarzyńskie i szkodliwe jest odbieranie nam możliwości uczenia się i studiowania.
Zabierają nas ze szkół i oskarżają o „przestępstwa” – ale to nie my łamiemy prawo, tylko oni. Jeśli jest inaczej, niech wskażą choćby jeden paragraf.
Żałuję, że to chaotyczny i pobieżny opis, a nie szczegółowa relacja, ale muszę myśleć o bezpieczeństwie – nie tylko zresztą własnym. Inna rzecz, że z pewnością nie robię nic nielegalnego: w końcu opisuję tylko zachowanie przedstawicieli chińskiego państwa, a ci z pewnością za nic nie złamaliby żadnego przepisu.
styczeń 2019