Raz, pusty tron Dharmy: Szukti Lingka
Mówi wam coś nazwa „Szukti Lingka”?
Szukti – to „tron Dharmy”, a lingka – „park”.
W dawnych czasach Szukti Lingka
ścieliła się przed Potalą. Soczyście zielona,
pełna starych drzew z gałęziami
skręconymi niczym smoki,
które przeglądały się w stawach
poprzecinanych małymi mostkami.
Nieopodal wznosił się filar z Szolu,
wysoki, masywny, dźwigający
tysiącletnią pamięć wielkości imperium.
Tamten tron Dharmy układano
z nieskazitelnie płaskich kamieni.
Ze szczelin musiały wyrastać
źdźbła trawy i łodyżki kwiatów.
Naręcza innych znosiły w słodkiej mgle
tłumy wiernych z bliska i daleka.
Wizja z mojej wyobraźni
rymuje się z pamięcią starców.
Przed kilku laty przyprowadził mnie tu
potomek królewskiego rodu,
przystojny mężczyzna, któremu najwyraźniej
nie starczyło karmy na więcej.
Nie mógł znieść tego widoku.
Zasłaniał oczy drżącymi palcami
i ocierając łzy, pokazywał, gdzie stał tron.
Po parku nie został nawet ślad.
Teraz był betonowym placem,
upstrzonym czerwonymi lampionami,
masztami i ichnimi pomnikami.
Z wielkich i małych głośników dudniła propaganda,
nowe słowa dopisane do starych melodii.
Jak znikł czcigodny tron,
majestatycznie wyczekujący pośród kwiatów i drzew
jeszcze w marcu pięćdziesiątego dziewiątego?
Pytałam wszystkich: co się stało z tronem?
Emerytowany aparatczyk z lokalnej telewizji
wybuchnął płaczem. „Czy wiesz, co to znaczy
tęsknić za pamięcią? Umiesz sobie wyobrazić
złamane serce?” A potem powiedział:
„Jego Świątobliwość był jeszcze dzieciakiem.
Ludzie kornie stali w kolejce do błogosławieństwa,
ale ciekawość była silniejsza i podchodząc do tronu
podnosili głowy, żeby nań spojrzeć,
a Gjalła Rinpocze, Drogocenny Zwycięzca
śmiał się do nich” tak, że tej chwili
nie da się zapomnieć i zostaje w człowieku na całe życie.
A ja chodziłam i pytałam szeptem: słyszeliście o tronie?
Poznałam młodego mężczyznę,
który nazywał się Czonji Dziamphel
i przyszedł na świat w chłopskiej chacie
nieopodal miejsca narodzin Songcena Gampo.
Miał wielki talent, nikt inny
nie malował tak naszego raju utraconego.
Na jednym z ostatnich obrazów,
które skończył przed tragiczną śmiercią,
pośród szmaragdowych wzgórz, białych chmur
i kilku nieistniejących domów
na samym środku stoi pusty tron Dharmy.
Ozdobny, brzemienny wyczekiwaniem
niczym bujające w pragnieniu balony.
Dwa, pusta komnata: Simczung
Pięć lilii rozkwita późną nocą.
Składam swoją ofiarę,
kiedy wszyscy śpią i nikt nie widzi piękna tej chwili.
Wazon z kwiatami stawiam przed fotografią.
W większości pomieszczeń zakazane jest nawet to zdjęcie.
W głowie się nie mieści.
Ciągle są ludzie, którzy boją się fotografii. Skąd to się bierze?
Ponoć materialiści nie lękają się niczego.
Otwarte lilie przynoszą ukojenie.
Spowita ich zapachem,
składam pokłon, szepcąc słowa modlitwy.
Przynajmniej ten pokój nie jest już pusty.
Widziałam wiele pustych komnat
w Dżokhangu, w Norbulingce, w Potali.
Jedna z nich nosi miano „Simczung”, szacownej „Sypialni”.
Raz mnich, którego znałam od lat, pokazał mi klucz,
bez słowa wysunąwszy go z wielkiego pęku.
Upewniwszy się, że nikt nie widzi,
otworzyliśmy drzwi ukryte za żółtą kotarą.
Ciężka woń kadzidła zdawała się ukrywać inny zapach.
Wytężyłam pamięć, jakbym szukała w niej
konturu postaci zmagającej się z niewyobrażalnym brzemieniem.
Milczący mnich przywrócił mnie do rzeczywistości
i wskazał wzrokiem fresk z bodhisattwami
podziurawionymi wściekłymi pchnięciami bagnetu.
Przed pustym tronem Dharmy
leżał biały khatak i kilka banknotów z minionej epoki.
Kilka dni temu ktoś przysłał mi piosenkę
śpiewaną przez dwóch chłopców z Amdo.
„Ten, co wczoraj był dzieckiem,
zdejmuje z nieba planety i uciera z nich barwnik,
którym maluje jutro.
Ciska w niebo wszystkie przeszkody,
a niemy i głuchy świat przygląda się temu bez słowa”.
W północnym Kangu jest świątynia,
o której mało kto wie. A w niej ukryte drzwi,
otwierające się przed nielicznymi.
Wszystko tu wyciska z oczu łzy:
przepięknie rzeźbiony stolik, pieczołowicie ustawione ofiary,
ciepłe światło kryształowej lampki
i para złotych pantofli przed śnieżnobiałą wanną.
Trzy, puste miasto: Lhasa
Stań tutaj.
Ilekroć tak stoję
„pośrodku znikającego krajobrazu”,
serce rozdziera mi krzyk sprzeciwu i buntu.
Jeśli mamy to kiedyś odczynić,
trzeba się bardzo spieszyć,
bo zaraz naprawdę będzie za późno.
Pamiętam tamtą jesień.
Stop, to musiała być wczesna zima.
Zabraliśmy klika sznurów flag modlitewnych,
worki jałowcowego kadzidła i świeżo zmielonej
jęczmiennej mąki, butelkę zbożowego wina.
Na wysokości czterech tysięcy metrów serce bije szybciej.
Nim nas zostawił, Rinpocze powiedział:
„Nie hałasujcie i nie rozmawiajcie.
Usiądźcie i módlcie się o wizję przyszłości”.
Nasłonecznione zbocze jest gorące,
na ocienionym leży śnieg.
Jezioro Lhamo Laco, klejnot w koronie Buddy,
kryształowe zwierciadło w głębi doliny,
emanuje mocą tak namacalną, że zdaje się nierzeczywiste.
Wokół nie ma żywej duszy, tylko ja i mój mężczyzna.
Ofiarowuję wonny dym i trunek Palden Lhamo.
Potem przywiązujemy flagi do skał, żeby wiatr
poniósł w dal nasze życzenia i modlitwy.
Siadamy daleko od siebie, osobni. Skupiona,
wpatruję się jezioro. „Proszę, pokaż mi, co będzie”.
Nagle znikąd pojawiają się dwa kruki. Mają
czarne pióra, czarne szpony i czerwone dzioby.
Jeden siada z lewej, drugi z prawej strony.
Znów patrzę do środka, a głos z głębi wizji mówi:
„To nie zły znak. Kruk jest wysłannikiem Opiekunki”.
Ptaki przechadzają się powoli i spokojnie pokrakują.
Nie spuszczam wzroku z jeziora. Z tafli
wyłania się powoli postać Czenrezika
z uśmiechem pełnym współczucia.
Cud, którego nie oddadzą żadne słowa.
Kiedy zaczyna się ściemniać,
wracamy ramię w ramię do pustego od dekad miasta.
W oddali przemykają dwa jelenie,
jakbyśmy byli w mandali Kalaczakry.
Zresztą, kto wie?
Moje serce – co łączy
wielu powracających – nie jest puste,
tylko przepełnione miłością i współczuciem.
Pekin, 4–5 lipca 2017, w osiemdziesiąte drugie urodziny Jego Świątobliwości Dalajlamy.