W przeddzień, dziewiętnastego października, wybrał się do Bory, wioski, w której przyszedł na świat. Długo rozmawiał z rodzicami i innymi krewnymi, został tam na noc. Zachowywał się zupełnie normalnie. Nic nie wskazywało, że planuje coś poważnego, nie wspominając o samospaleniu. Bliscy zapamiętali, że był wesoły, jak zawsze.
Dwudziestego rano miał wracać do Doknangu, do żony i dzieci. Kiedy się z nim pożegnali, widzieli, że po drodze kupuje kilka plastikowych kanistrów z benzyną. Zwyczajna rzecz, nikt nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Pomachał im i ruszył w kierunku domu.
Kiedy nie mogli już go zobaczyć, zawrócił i pojechał w kierunku klasztoru Bora. Zadzwonił stamtąd do przyjaciela i zapytał, czy ten po niego przyjedzie. „Nie mogę, nie mam dziś motocykla. Stało się coś?”, usłyszał w odpowiedzi. „Skąd, nie ma sprawy – odparł. – Wyjaśni się wieczorem”.
A potem spytał: „Aro! Nie wiesz, kiedy mają ten zjazd partii?”. Kolega odparł, że nie ma pojęcia, choć ciągle piszą coś o tym w gazetach.
Zanim się rozłączył, powiedział nagle zmęczonym głosem: „Ci Chińczycy nie dają nam żyć w spokoju. Lepiej już umrzeć, lepiej umrzeć”.
I ruszył w kierunku klasztoru. Przecinając szosę oddzielającą świątynię od wioski Bora, przy skrzyżowaniu wylotówek na Luczu, Maczu i Alak, podpalił się. Była czternasta.
Płonął i szedł, wznosząc hasła. Wołał o niepodległość Tybetu, uwolnienie XI Panczenlamy, powrót Jego Świątobliwości Dalajlamy, wciąż lejąc sobie na głowę benzynę. Na wysokości klasztornego lazaretu potknął się i upadł, ale znów wstał, złożył ręce i wycharczał słowa modlitwy do Jego Świątobliwości: „Gjalła Tenzin Gjaco cienno!”.
Już nie był w stanie mówić, szedł tylko w kierunku zaparkowanych obok policyjnych samochodów. Na widok zbliżającego się płonącego człowieka funkcjonariusze rozpierzchli się na wszystkie strony.
Dosłownie chwilę później tam, gdzie zginął, byli już okoliczni mieszkańcy i duchowni. Jacyś gapie, w tym kilku turystów, robili zdjęcia i zadawali pytania. Zwłoki poniesiono do klasztoru, mnisi złożyli je w głównej nawie przed portretem Jego Świątobliwości. Zapalono maślane lampki i zaintonowano modlitwy. Wiadomość o samospaleniu rozeszła się lotem błyskawicy i mieszkańcy sąsiednich wiosek spieszyli pomodlić się za zmarłego. W trakcie ceremonii kilka osób napomknęło starszyźnie z Doknangu, że szczątki trzeba zaraz poddać kremacji, żeby nie wpadły w ręce władz. Starsi nie zgodzili się jednak, tłumacząc, że tradycja każe czekać z tym do końca przepisanych rytuałów religijnych. Poprosili o odprawienie ich w klasztorze i obiecali duchownym, że w razie problemów sami zajmą się ciałem.
Po wypełnieniu modłów mnisi i świeccy owinęli zwłoki khatakami i ponieśli do Doknangu. W pobliżu świątynki z młynem modlitewnym pochód zatrzymały samochody z aparatczykami z grupy roboczej i funkcjonariuszami Biura Bezpieczeństwa Publicznego. Doszło do przepychanki. Niektórzy Tybetańczycy krzyczeli, że wszystko to wina tamtych i że powinni odpowiedzieć za tę śmierć. W końcu ludziom udało się jakoś donieść zwłoki do wioski.
Dwudziestego pierwszego modły za zmarłego postanowiono odprawić już nie tylko w Borze, ale i w innych okolicznych klasztorach. W odpowiedzi władze lokalne wydały surowy zakaz zgromadzeń większych niż dwudziestu duchownych. W geście solidarności kondolencje i wyrazy uszanowania składało wielu Tybetańczyków z okręgów Coe, Dzajul, Dzoge, Drugczu. Dwudziestego trzeciego mnisi odprawili modły na placu kremacyjnym. Mimo restrykcji przyszło ze czterysta osób.
Odtąd tam, gdzie zginął w płomieniach, pełno jest policyjnych samochodów i uzbrojonych funkcjonariuszy. W Borze czuje się inwigilację i nowe restrykcje. Władze okręgu Sangczu wysłały ludzi pod bronią do pilnowania szkół, klasztorów oraz mieszkańców Doknangu i okolic. Legitymują na każdej drodze dojazdowej.
Lhamo Kjab urodził się w wiosce Bora, która leży na południe od klasztoru Labrang Taszikjil w okręgu Sangczu prefektury Kanlho prowincji Gansu, czyli po naszemu w Amdo, we wschodnim Tybecie. Po ślubie przeprowadził się do sąsiedniego Doknangu. Znany był tu jako osoba koleżeńska i pogodna; starsi uważali go za dobrego człowieka, stawiali za wzór młodym.
Jak wiadomo, wszystkim mieszkańcom Bory schronieniem i opieką darzy Palden Lhamo. Ta buddyjska bogini jest źródłem potężnej więzi tutejszych i ich wzajemnej solidarności. Widać to i w wiekowej tradycji nadawania jej imienia dzieciom. Pełno tu więc Lhamo Dhondupów (traf chce, że tak też nazywali rodzice obecnego Dalajlamę, kiedy ten był jeszcze malutki), Lhamo Kjabów, Lhamo Taszich i Lhamo Ceringów. Ilekroć wieśniacy chcą złożyć przysięgę, muszą zmierzyć się z wyzwaniem albo czują lęk – bezwiednie przywołują Palden Lhamo, szukając jej opieki i wsparcia.
Lhamo Kjab zostawił żonę, dwudziestoośmioletnią Dordże Kji, oraz córki: dziesięcioletnią Dukmo Co i o trzy lata młodszą Pemę Co.
Dwudziestosiedmioletni Lhamo Kjab dokonał samospalenia 20 października 2012 roku. Relację jego ziomka, „który z oczywistych względów musi pozostać anonimowy”, opublikowało Tybetańskie Centrum Praw Człowieka i Demokracji (TCHRD).