Palden Gjaco i Cering Siakja: Powstanie w Lhasie

Trudno było jednak całkowicie poświęcić się studiowaniu. To właśnie khamcen Ca pierwszy dowiedział się o zniszczeniu klasztorów w Lithangu i Derge. Nowi uchodźcy niemal codziennie przywozili wieści o zamykaniu kolejnych świątyń i wysyłaniu mnichów do pracy na polach.

Z dnia na dzień sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. W 1958 roku walczono już nie tylko w Khamie, ale i w środkowej części kraju. Do Lhasy przybywało tysiące Khampów. Poranne debaty przerywały informacje z miasta. Mówiono właściwie tylko o walkach Khampów z Chińczykami.

Mieszkańcy środkowego Tybetu uważali Khampów za ludzi nieokrzesanych i gwałtownych, podziwiali jednak ich odwagę i siłę. W klasztorze widziało się ich teraz na każdym kroku. Byli wysocy, barczyści i pewni siebie. Mężczyźni nie rozstawali się z bronią, a kobiety miały czerwone policzki i obwieszały się kilogramami biżuterii. Na wschodzie Khampowie szykowali się do wojny partyzanckiej. Przyjeżdżali konno do Drepungu, z karabinami na plecach, po błogosławieństwo wielkich lamów, którzy dawali im amulety ochronne.

Miał to być pomyślny rok, gdyż Dalajlama przystępował do ostatnich egzaminów. Po obchodach Nowego Roku zaczynało się Święto Modlitwy, Monlam Czenmo. W poprzednich latach zawsze towarzyszyły mu antychińskie wystąpienia, teraz jednak mistrz dyscypliny naszego khamcenu kazał nam zachowywać się godnie i wracać do klasztoru natychmiast po zakończeniu uroczystości. Na Monlam Czenmo zjeżdżali mnisi z całego Tybetu, żeby zobaczyć ceremonię przyznawania najwyższego tytułu akademickiego – Gesze Lamrim. Ze wszystkich Dalajlamów uzyskali go tylko Trzynasty i Czternasty.

Monlam rozpoczęło się pod koniec lutego, trzeciego dnia pierwszego miesiąca kalendarza tybetańskiego. Zanurzyłem się w tłumie, modląc się z mnichami i świeckimi. W powietrzu czuło się napięcie. Chińczycy starali się nie rzucać w oczy. Mówiło się głównie o wspaniałych egzaminach Dalajlamy, ale nie na tym miało się skończyć.

10 marca kazano mi iść do Lhasy, żeby załatwić coś dla klasztoru. Było nas dziesięciu i wyszliśmy o świcie. Na wysokości Norbulingki, letniej rezydencji dalajlamów, zobaczyliśmy pędzącego na rowerze mężczyznę, z którego ust buchały kłęby pary. Nosił szaty urzędnika niskiego szczebla. Ostro hamując, krzyknął, że kazano mu wezwać wszystkich mnichów do Norbulingki. Powiedział, że mieszkańcy Lhasy otoczyli pałac, by chronić Dalajlamę. Najwyraźniej Chińczycy „zaprosili” go do nowych koszar, a on „przyjął” zaproszenie. Jego głos drżał, gdy mówił, że czerwoni chcą uprowadzić Jego Świątobliwość do Chin.

Popędziliśmy do pałacu, przed którego bramą rzeczywiście zabrał się tłum ludzi. Później miało się okazać, że był to początek powstania. Nikt nie panował na tłumem. Wszyscy krzyczeli. Przez ciżbę przebijał się dżip. Do pałacu próbował wjechać Sampho, jeden z ministrów; towarzyszyła ma straż przyboczna. Ktoś cisnął kamień, który odbił się od parcianego dachu samochodu, ale następny trafił Sampho w głowę i trzeba było zawieźć go do szpitala. Wściekłość tłumu zwróciła się przeciw innemu tybetańskiemu urzędnikowi imieniem Czamdo Kheczung. Popychano go i okładano pięściami, wykrzykując jego imię. Starszy mnich starał się powstrzymać ludzi, nikt jednak nie zwracał nań uwagi.

Tłum zmieniał się w dziką tłuszczę. Czamdo Kheczung zniknął, jak gdyby połknął go jakiś potwór. Pobiegliśmy w stronę Lhasy. Zobaczyłem ślepca, którego prowadzono ku demonstrantom, i pamiętam, że przez chwilę rozmyślałem o tym, że nawet ślepcy chcą bronić naszego duchowego przywódcy przed Chińczykami.

W Lhasie też już odbywały się demonstracje. Tłum skandował: „Chińczycy precz z Tybetu! Chińczycy precz z Tybetu!”. Tłuszcza spod Norbulingki maszerowała na Lhasę, wlokąc zwłoki Czamdo Kheczunga.

Wracaliśmy w milczeniu do klasztoru, wciąż nie wierząc własnym oczom. Drepung sprawiał wrażenie opuszczonego – nikogo na dziedzińcu, nikogo na czoe-ra, tylko z kaplicy Gniewnych Bóstw docierały dźwięki powolnych, jednostajnych uderzeń bębna. W moim szagu zastałem jednak kilku mnichów. Nikt z nas nie mógł zasnąć. Poszliśmy na dach wpatrywać się w Lhasę.

Następnego ranka mistrz dyscypliny powiedział nam, że szuka ochotników. Natychmiast się zgłosiłem. Mnichów podzielono na setki i kazano im wystawić straże. Moja grupa miała obserwować tyły klasztoru. Niektórym z nas wydano angielskie karabiny. Chińczycy wysłali żołnierzy, którzy mieli zdobyć klasztor. Przyglądaliśmy się, jak rozbijają obóz u podnóża góry.

O świcie opat kolegium Loseling wysłał mnie z grupą mnichów do Norbulingki. Powiedział nam tylko, że mamy iść pod północną bramę. Na ścieżce przed pałacem, co trzy, cztery metry stał uzbrojony tybetański strażnik. Na dziedzińcu mnisi zakładali świeckie szaty i brali karabiny.

Czekaliśmy kilka godzin. Potem wezwano pięciu z nas i polecono iść do Szol Parkhang, jednej z najstarszych drukarni Tybetu. Na schodach spotkaliśmy otyłego mężczyznę po czterdziestce, który zaczął nam prawić o konieczności bronienia nauk buddyjskich przed zakusami niewiernych Chińczyków. Ale ja chciałem tylko wiedzieć, po co nas tu przysłano. Grubas pokazał nam plik plakatów i kilka wiader kleju. Przeczytałem je dopiero, nalepiając je na ulicach Lhasy. Wzywały Chińczyków do opuszczenia Tybetu i mówiły o niepodległości.

Miasto pogrążało się w chaosie. Plądrowano sklepy. Kiedy wracaliśmy do Drepungu, usłyszeliśmy nową eksplozję okrzyków: „Chińczycy precz z Tybetu! Niech żyje Dalajlama!”. Później dowiedziałem się, że była to demonstracja lhaskich kobiet, na której czele stanęła Kundeling Kunsang-la. Za kilka lat miałem być świadkiem jej egzekucji w więzieniu.

Tym razem Drepung wypełniał tłum mnichów w świeckich szatach, których łatwo było rozpoznać po ogolonych głowach. Niektórzy nosili miecze. W nocy obudziły mnie wystrzały karabinowe i eksplozje pocisków moździerzy. Pobiegliśmy na dach popatrzeć na Lhasę. Rozrywające się w powietrzu granaty i pociski wyglądały jak sztuczne ognie.

O świcie wiatr przyniósł zapach prochu. Nie ustawał ogień karabinów i moździerzy. Kazano nam wrócić do cel i nie robić niczego, co mogłoby sprowokować chińskich żołnierzy, którzy obserwowali klasztor z obozu. Nie mieliśmy pojęcia, co dzieje się w mieście. Nikt nie wiedział, czy wygrywamy my, czy Chińczycy.

Wieczorem przyszedł do klasztoru samotny mężczyzna. Powiedział, że ludzie zdobyli chińskie koszary, dając nam zrozumienia, że powinniśmy zostać u siebie. Nie mieliśmy wątpliwości, że jest chińskim szpiegiem. W więzieniu dowiedziałem się, że podobne informacje dotarły również do innych klasztorów.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że chiński atak na klasztor jest tylko kwestią czasu. Widzieliśmy, że do położonego o milę obozu sprowadzono posiłki. Konwój ciężarówek wydawał się nie mieć końca. Mnisi zaczęli uciekać na wyrastającą za klasztorem górę. Nie wiedziałem, co robić. Próbowałem przespać się w szagu, ale nie mogłem zmrużyć oka z powodu ciągłej kanonady. O świcie strzelanina ustąpiła miejsca złowrogiej ciszy, przerywanej od czasu do czasu głuchymi eksplozjami w Lhasie. Wszyscy napotkani mnisi uciekali lub przygotowywali się do ucieczki. Większość zniknęła w nocy. W klasztorze zostało tylko dwóch mnichów z Gadongu.

Nasza trójka pobiegła do szagu Gjena Rigzina Tenpy. Nadal uważałem go za mego mistrza. Wszyscy mnisi Gadongu darzyli Gjena szczególnym szacunkiem. Zwykle spędzał zimy właśnie u nas, ale w tym roku zaproszono go do udziału w egzaminach Dalajlamy. Miał siedemdziesiąt dwa lata i był bardzo słaby.

– Wciąż tu jesteście? – zapytał nas z uśmiechem.

Powiedzieliśmy mu, że większość mnichów uciekła już z klasztoru. Pokiwał głową, mówiąc:

– Nadchodzą złe czasy.

Poprosiliśmy, żeby poszedł z nami do Gadongu. Odparł, że jest na to za stary i że będzie tylko ciężarem, udało się nam jednak przekonać go w końcu do przeniesienia się do pustelni, która znajdowała się na zboczu za Drepungiem. Zabrałem z szagu trochę campy, a Gjen poprosił mnie o spakowanie jego kilku ksiąg. Nie miałem ze sobą nic więcej, gdy ruszaliśmy w drogę. Za nami, w Lhasie, wciąż wybuchały pociski, a wokół panicznie uciekali mnisi i świeccy.

Drepung był już całkowicie odcięty od Lhasy. Chińskie posterunki strzegły wszystkich dróg i ścieżek. Mieszkańcy okolicznych wiosek spędzili do zabudowań Drepungu swoje stada. Na prowadzącej w górę ścieżce tłoczyli się mnisi, wieśniacy i pokrzykujące na bydło dzieci. Gjen nie mógł oddychać, a jego serce biło tak, jakby chciało się wyrwać z klatki piersiowej. Co kilka minut musieliśmy stawać i odpoczywać. Na przełęcz dotarliśmy już po zmroku i spędziliśmy noc w jaskini.

Następnego ranka obudził nas głośny wybuch. Chińczycy ostrzeliwali klasztor. Staliśmy, patrząc na eksplozje siejące spustoszenie wśród zabudowań Drepungu. Spojrzałem na Gjena. Płakał. Po każdym strzale nad khamcenem, dziedzińcem lub świątynią wyrastała smuga dymu. Nie mogliśmy dłużej zwlekać. Ponieważ Gjen nie był już w stanie iść, nieśliśmy go na zmianę na plecach.

Po kilku dniach dotarliśmy do klasztoru Czimcza Ling, w którym mnisi Drepungu odbywali odosobnienia medytacyjne. Opat, były uczeń Gjen Rigzina Tenpy, przywitał nas bardzo serdecznie. Dowiedzieliśmy się, że Chińczycy zajęli Drepung i aresztowali wszystkich mnichów, których udało się im złapać. Trzymano ich w głównej sali z rękoma związanymi na plecach.

 

 

 

Fragment wspomnień Ogień pod śniegiem