Robert Barnett i Allen Carlson: Nowe wyzwania tybetańskiej diaspory

Sto pięćdziesiąt tysięcy Tybetańczyków na wychodźstwie stanowi ledwie dwa procent całej populacji – 6,3 miliona pozostaje w ChRL – niemniej skutecznie szarga wizerunek Chin w kraju i za granicą. W styczniu 77 procent uprawnionych oddało głos w pierwszej turze wyborów przywódcy Centralnej Administracji Tybetańskiej w Indiach.

Jedyna kobieta wśród kandydatów, Dolma Gjari, zajęła trzecie miejsce. O wybór ubiegać się będą Penpa Cering, były przewodniczący parlamentu, i Kelsang Dordże Aukacang, specjalny doradca obecnego przywódcy, Lobsanga Senge. Druga tura zdecyduje, kto będzie odpowiadać za budżet (173 mln PLN w tym roku), niespełna 4000 pracowników, 70 szkół, 20 firm i 46 osad w Indiach, Nepalu oraz Bhutanie.

Nowy lider obejmie stanowisko w kluczowym momencie. Dalajlama, który w 2011 roku zrezygnował z ostatnich prerogatyw politycznych, kończy 86 lat, a przewodniczący Xi Jinping zaostrza kurs, jawnie dążąc do asymilacji Tybetańczyków i innych mniejszości narodowych. Na skutek dramatycznego wzrostu napięcia między Indiami i Chinami tybetańską granicę coraz trudniej pokonać ludziom i informacjom, przez co wyraźnie spada liczba doniesień o protestach.

Lobsang Senge, sprawujący władzę od 2011 roku, ma na koncie różne sukcesy. Dzięki jego zespołowi diaspora otrzymuje rokrocznie 9 milionów dolarów (oraz jednorazową dotację w wysokości 23 milionów) od amerykańskiego Kongresu, który w tym czasie przyjął dwie ustawy o pomocy dla Tybetańczyków. Wiele podróżując i udzielając wywiadów, zdobywał rozgłos na Zachodzie.

Senge nie zwojował jednak nic w sprawie dla diaspory najważniejszej – przekonania Pekinu do przyznania Tybetowi „szerokiej autonomii” w zamian za uznanie przez Dalajlamę chińskich rządów. Zawsze wydawało się to trudne, gdyż Chiny utrzymują, że autonomię zagwarantowały dawno temu, i nie chcą słyszeć nawet o wychodźczej definicji „Tybetu”. Teraz domagają się jeszcze potwierdzenia, że panują nad nim „od najdawniejszych czasów”, co trudno przełknąć nie tylko większości Tybetańczyków, ale i historyków.

Pierwszym wyzwaniem dla nowego przywódcy będzie powrót do rozmów z Pekinem, które urwały się w 2010 roku. Senge miał z tym problemy. Walcząc o urząd, ogłosił, że jego celem jest zatkniecie tybetańskiej flagi nad Potalą, co kłóciło się z deklarowanym przez diasporę zabieganiem o autonomię. Potem wzywał chińskich przywódców do podjęcia z nim bezpośrednich rozmów, co Pekin wyklucza, nie uznając żadnego rządu emigracyjnego. W dodatku w 2012 roku zrezygnował nagle Lodi Gjari, najbardziej doświadczony dyplomata Dharamsali, zamykając najważniejszy kanał komunikacji i zostawiając po sobie kompetencyjną próżnię, w chwili gdy Chiny rosły w siłę.

Kiedy społeczność międzynarodowa zainteresowała się wreszcie sytuacją w Xinjiangu, Senge zaczął mówić o porównywalnych naruszeniach praw człowieka w Tybecie, gdzie oczywiście nie brakuje powodów do niepokoju, nie ma jednak dowodów masowych internowań (a raporty o nielegalnych obozach pracy wydają się tylko spekulacjami).

Tybetańska diaspora musi więc szukać sposobu na budowanie sojuszów opartych na fundamentach mocniejszych niż apelowanie o sympatię w Stanach Zjednoczonych i innych zachodnich państwach. Ta strategia była skuteczna w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, ale utrwalała w Chinach poczucie, że Tybetańczycy są nieszczerzy i dają się wykorzystywać do podgrzewania zimnowojennych nastrojów (czego przykładem mogą być dla Pekinu także ostatnie decyzje Kongresu i szeroko nagłaśniane spotkania Lobsanga Senge z przedstawicielami – ustępującej – administracji Trumpa).

Strategia diaspory nie powinna się dziś skupiać na mediach i zabieganiu o parlamentarne rezolucje, tylko na budowaniu pragmatycznych, opartych na wspólnych interesach, relacji z rządami i przekuwaniu retorycznego poparcia w twardy kapitał polityczny. Pogłębienia wymagają przede wszystkim relacje z politykami indyjskimi, którzy na dłuższą metę mogą pomóc w nawiązaniu rozmów z Pekinem skuteczniej niż Amerykanie. Choć Indie były dla uchodźców zawsze gościnne, strategiczne interesy łączyły je z nimi tylko podczas kryzysów w stosunkach z Chinami, a możliwości, jakie otwierają się dzięki takim napięciom, są z reguły krótkotrwałe. Słowem, Dharamsala potrzebuje strategii, która będzie dla Delhi atrakcyjna w każdych okolicznościach.

Drugim celem dyplomatycznych zabiegów powinno być zakulisowe zdobywanie wpływów w Chinach, co wymaga ogromnej wiedzy i zdolności analitycznych. Żaden z trzech wymienionych tu polityków nie zna chińskiego ani nie mieszkał w Chinach, musieliby więc zbudować najpierw eksperckie zaplecze. Ponadto o firmowanie rozmów – o co od lat apeluje wielu Tybetańczyków – powinno się poprosić Dalajlamę.

Osią wszystkich strategicznych kwestii jest jeden priorytet: przetrwanie nadchodzącego kryzysu sukcesyjnego. Chiny utrzymują, że tylko one mają prawo wskazać następnego Dalajlamę, i od dawna się do tego szykują. Wiarygodne źródło twierdzi, że 12 stycznia powołano w Lhasie dwudziestopięcioosobową „małą grupę przygotowawczą”, która ma nadzorować proces selekcji. Sam Dalajlama nie ogłosił jeszcze własnego planu sukcesji. Co więcej, nie wiadomo, jak przyszłość diaspory widzi Delhi. Według niezależnych szacunków w ciągu ostatnich trzydziestu lat z Indii wyemigrowało na Zachód 56 procent Tybetańczyków, rozpraszając i tak niewielką społeczność.

Wszystkie te czynniki mogą doprowadzić do osłabienia i marginalizacji diaspory w oczach Pekinu. Sześćdziesiąt lat po opuszczeniu kraju tybetańscy uchodźcy i ich przyszły lider potrzebują wizji i nowego myślenia, jeśli mają uporać się ze stojącymi przed nimi wyzwaniami.

 

31 marca 2021

 

 

 

 

Robert Barnett – założyciel nieistniejącego już Tibet Information Network i pierwszy dyrektor katedry studiów nad współczesnym Tybetem Uniwersytetu Columbia – współpracuje ze School of Oriental and African Studies w Londynie. Allen Carlson jest profesorem politologii Uniwersytetu Cornell.

 

Za East Asia Forum