Oser: Rzeźnia w Manikengo

Manikengo leży na szlaku transportowym. Grupki postawnych, patrzących spode łba Khampów przywodzą na myśl hongkoński film akcji „Oberża pod smokiem”, ale nie zawsze panowała tu atmosfera frontowego miasteczka, którego nazwa oznacza wzgórze pokryte kamieniami modlitewnymi z wyrytymi na nich wersetami świętych ksiąg. Tak tu kiedyś wyglądało, ale dziś nie zostało po tym nawet wspomnienie. Co się stało z rzeźbionymi skałami? Wywieźli je za rewolucji kulturalnej czy wcześniej, podczas republikańskich ruchawek? Zapewne wyznawcy nowego zbudowali z nich baraki i urzędy, a resztę rozkradli ludzie, żeby mieć gdzie spać i trzymać zwierzęta.

Przyjechaliśmy tu pod koniec lipca z klasztoru Dzogczen. Z daleka witał nas propagandowy plakat zachęcający do planowania rodziny przy pomocy rumianej szczęściem, machającej khatakami pary Khampów w strojach z Dege, chłopczyka z bukietem świeżych kwiatów, jaczka i dwóch owieczek. Ulice dawno straciły swój charakter, pokrywając się knajpami i sklepami należącymi do przyjezdnych z Sichuanu. Ci, u których usiedliśmy, powiedzieli, że prowadzą swoją restaurację od ponad dwudziestu lat i że zdążyli się tu pobudować.

Jaki, które kiedyś wałęsały się między najróżniejszymi pojazdami, rozpłynęły się w powietrzu. Latem 2005 roku Tybetańczycy puścili tu z dymem rzeźnię zbudowaną przez chiński koncern. Zatrzymano kilkadziesiąt osób, niektóre dostały później wyroki. W internecie wyczytałam, że przemysłowy ubój kłócił się z tybetańskimi obyczajami i że ta niechęć znalazła w końcu ujście.

Ale czy poszło tylko o to? Znajomy dziennikarz, z którym rozmawiałam później w Kardze, tłumaczył, że sprawa miała drugie dno. Fakt, zaczęło się od konfliktu kulturowego. Kolega opowiadał, że był kiedyś w takiej rzeźni. Naciśnięcie guzika uruchamiało stalowe kraty, które zakleszczały jaka, a pociągnięcie dźwigni unosiło i obracało w powietrzu unieruchomione zwierzę. Potem szlachtowano je, oddzielając na żywca mięso od kości. Mówił też, że gdy jak zawisł nad ziemią, z jego oczu popłynęły wielkie łzy.

Tybetańczycy, rzecz jasna, też zabijają zwierzęta, ale robią to rzadko i nie na skalę przemysłową. Nic dziwnego, że nie mogli ścierpieć wypływających z fabryki czerwonych strumieni i codziennego zapachu śmierci, ale chodziło też o pieniądze. Lokalni aparatczycy, siedzący po uszy w kieszeniach chińskiej firmy, nakłaniali ludzi do sprzedawania jaków po zaniżonych cenach. Nawet ślepy by to przejrzał. Kiedy miejscowi ogłosili bunt, a tamci próbowali przekonać jakichś mętów do dostarczania zwierząt, którym koczownicy darowali życie ze względów religijnych, doszło do eksplozji i Tybetańczycy rzeźnię spalili. Oczywiście nikt nie zamierzał obnosić się z korupcją, więc na użytek oficjalny zrobiono z tego „konflikt na tle kulturowym”.

Pisałam już o tym: koncerny są jak potwory, ale monstrum jeszcze gorszym jest rząd. Ma dwa łby. Wymachuje sztandarami, na których wypisał słowa „otwarcie” oraz „rozwój”, i pobrzękuje szabelką, by wedrzeć się do ojczyzny Tybetańczyków. Co to oznacza? Deptanie praw człowieka, grabież środków produkcji, takich jak ziemia i stada, erozję dawnych tradycji i obyczajów, zagładę kultury, w tym przywileju nadawania własnych nazw, i wreszcie mord na tożsamości jednostek, a z czasem całych nacji.

 

Lhasa, 17 września 2011