Na przesłuchanie [w wojskowym baraku] doprowadzono mnie [skutego, w kapturze na głowie] o wpół do drugiej 10 lipca 2008 roku.
13 lipca byłem przesłuchiwany non stop przez zmieniające się co cztery godziny grupy od trzech do pięciu oficerów. Tego dnia głównym śledczym był funkcjonariusz o nazwisku Xue. Później dowiedziałem się, że piastował kilka stanowisk: wiceprzewodniczącego komitetu partii okręgu Milin, przewodniczącego okręgowej komisji do spraw politycznych i prawnych, dyrektora okręgowego biura bezpieczeństwa publicznego. Przesłuchiwali mnie także Ngodup i Nima Cering z biura bezpieczeństwa publicznego Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA); Wang, wicedyrektor biura bezpieczeństwa publicznego okręgu Milin w prefekturze Njingtri; oraz Dzigme i Phuncog z miejskiego biura bezpieczeństwa publicznego w Njingtri. Pytali o moje życie. O krewnych, pracowników firmy, początki kariery biznesowej, sytuację na rynku, dochody, stosunki z władzami.
Przynieśli listę nazwisk i zdjęcia. Miałem wskazać tych, z którymi coś mnie łączyło. Nie spałem dwa dni i dwie noce, ale szczerze współpracowałem i odpowiadałem na wszystkie pytania, ponieważ mam czystą kartę i nie zrobiłem nic złego. Początkowo myślałem, że służby mnie z kimś pomyliły. Miałem nadzieję, że przesłuchanie zaraz się skończy i odzyskam wolność. Szybko zrozumiałem, jak byłem naiwny i dziecinny. Dochodzenie ciągnęło się w nieskończoność i stawało coraz bardziej brutalne.
Do końca życia nie zapomnę poranka 13 lipca. Po pokoju weszło dwóch oficerów z centralnego ministerstwa bezpieczeństwa publicznego. Byli po cywilnemu. Wyższy rangą nazywał się Liu, drugi – Ma. Liu utkwił we mnie wzrok i powiedział: „Dordże Taszi, wasza sprawa ma charakter polityczny i przejmuje ją ministerstwo bezpieczeństwa publicznego. Macie nam mówić prawdę i tylko prawdę. Jesteśmy oficerami służby bezpieczeństwa ze specjalnymi kompetencjami i uprawnieniami. W naszą pracę nie może ingerować Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych. Ujmując rzecz najprościej, nawet jeśli was zabijemy albo okaleczymy, nie będziemy za to odpowiadać. Nie pomoże wam żaden przywódca z Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Od lat byliście na podsłuchu. Zebraliśmy cały materiał dowodowy. Macie z nami współpracować. Jeśli tego nie zrobicie, przewieziemy was do Pekinu i zgnoimy”.
A potem zapytał: „Co was łączy z Dalajem? Co dla niego robicie? Kto z waszych krewnych i znajomych pracuje dla Dalaja?” Osłupiałem. I natychmiast odpowiedziałem: „Jestem członkiem Komunistycznej Partii Chin. Przed przyjęciem zostałem dokładnie sprawdzony. Władze lokalne wspierają moją działalność charytatywną i zaangażowanie społeczne. Jestem również delegatem Ogólnochińskiej Ludowej Politycznej Konferencji Konsultatywnej. Gwarantuję pełną współpracę w dochodzeniu rządu centralnego. Mam nadzieję, że decyzja, jaka zapadnie w mojej sprawie, opierać się będzie na prawdzie i faktach”.
Tego dnia odpowiadałem na pytanie za pytaniem do szóstej wieczorem. Szczerze, bez wahania, choć nie spałem od 70 godzin. Rozgniewało to Liu, który postawił na środku pokoju drewniany stołek, kazał mi na niego wejść i przywiązał za skute na plecach ręce do stalowej belki pod sufitem. A potem wyrwał spode mnie krzesło. Moje ciało – 95 kilogramów – zawisło jak worek. Kajdanki przecięły skórę, ból był tak straszny, że straciłem przytomność. Ocknąłem się, rażony przez Liu elektryczną pałką.
Kiedy znów zacząłem rejestrować, co się wokół mnie dzieje, Liu krzyczał: „Członek partii? Delegat OLPKK? Wszystkie te zaszczyty nic nie znaczą. W Pekinie ujarzmiałem tygrysy. Dla mnie jesteś niczym. Po incydencie 314 w Lhasie zabijaliśmy takich jak ty w trakcie przesłuchania. Nikt ci nie pomoże. Jeśli nie będziesz współpracował, skończysz tak samo”.
Zawieszony pod sufitem, co chwilę mdlałem, a Liu przywracał mi przytomność elektryczną pałką. Ciągnęło się to godzinami. W końcu spuścili mnie na ziemię, a potem znów powiesili. Tym razem torturowali mnie Dzigme i Ngodup. Rano zeszli się pozostali śledczy z zespołu.
14 lipca także przesłuchiwano mnie bez przerwy. Zaczął oficer Xue. Powiedziałem mu, że Liu i Ma już mnie przesłuchali. Skwitował: „To wyższe szarże. Nic na to nie poradzimy”. Potem przez cały dzień zadawał mi te same pytania, powtarzając, że mam mówić prawdę. O dwudziestej wrócili Liu i Ma. Liu powiedział, że chce znać prawdę o rozmowie telefonicznej sprzed pięciu lat. Milczałem, gdy rzucali bezpodstawne oskarżenia. Torturowali mnie tak samo jak poprzedniej nocy, a rano wróciła ekipa śledczych. Kiedy mnie opuszczono, nie mogłem poruszać rękoma i nogami. Musieli mnie podnieść i posadzić na krześle.
Od 13 do 17 lipca dzienne przesłuchania były mniej brutalne od nocnych, a pytania dotyczyły spraw politycznych, łapówek, korupcji, oszustw podatkowych i finansów. Nocą Liu i Ma zadawali w kółko te same pytania, wieszając mnie pod sufitem i rażąc prądem.
Po pięciu dobach nieprzerwanych przesłuchań i tortur miałem opuchnięte ramiona i krwawe rany na rękach. Nie dawali mi jedzenia. Kiedy byłem przytomny, marzyłem o śnie. Przysypiając na chwilę, zapominałem o bólu. Śniłem o łóżku.
Innym dniem, którego nigdy nie zapomnę – za sprawą nowej metody tortur – jest 18 lipca. Rano przyszli do mnie Liu i Ma w towarzystwie Dzigmego i Phuncoga. Skuli mi ręce za plecami i przywiązali nogi do betonowego walca. A potem założyli na głowę plastikowy worek i zaczęli go zaciskać. Im bardziej, tym trudniej było oddychać. Czułem, że zaraz pęknie mi głowa, oczy wyskoczą z orbit, eksplodują serce i płuca. Kiedy traciłem przytomność, przywracano mi ją, rozluźniając ucisk. W pewnym momencie usłyszałem, że Dzigme i Phuncog zgłaszają jakieś wątpliwości, ale nic to nie zmieniło. W końcu wyszli bez słowa, a Liu i Ma dręczyli mnie dalej. Powtórzyli ten zabieg kilkanaście razy i, widząc, że nie daję się złamać, znów zmienili strategię. Chwycili mnie za włosy, odgięli głowę, wepchnęli do nosa plastikową rurkę, wlali w nią ostry sos chili i ponownie zarzucili plastikowy worek. Kiedy go zacisnęli, miałem wrażenie, że płonę od środka. Wyłem i miotałem się w konwulsjach. Straciłem przytomność z myślą, że umieram. Ocknąłem się dopiero po zmroku. Przez cztery kolejne dni przykuwano mnie do słupa albo wieszano, zadając bez końca te same pytania.
Po dwunastu dniach i nocach nieprzerwanych przesłuchań moje ciało i umysł zaczęły się poddawać. Od czterech dni nie jadłem i nie piłem, bo nie byłem w stanie przełykać. Wyłem z bólu. Moje udręki musiały zacząć budzić współczucie części oficerów i strażników; słyszałem, jak zgłaszają wątpliwości głównym śledczym. 22 lipca, dwanaście dni po zatrzymaniu, zawieziono mnie po raz pierwszy do aresztu śledczego [Sitru]. Nie mogłem się ruszać, więc do opieki nade mną oddelegowanego więźnia nazwiskiem Zhao.
Nie był to jednak koniec moich męczarni.
Rankiem 23 lipca byłem znów w celi przesłuchań. Liu i Ma zakuli mi ręce za plecami i posadzili na krześle. Wrzeszczeli i razili mnie pałką elektryczną. Wijąc się z bólu, przewróciłem krzesło i uderzyłem się w głowę. Kiedy się ocknąłem, miałem usta pełne krwi. Liu postawił stopę na mojej głowie i wykrzykiwał, że Tybetańczycy tacy jak ja są dla niego niczym i że zaraz się ze mną rozprawi. Potem znów zawiesił mnie za poranione ręce i zaczął razić prądem. Zemdlałem. Kiedy się ocknąłem, Dzigme i Nima Cering rzucili mnie na ziemię i bili bambusowym prętem. Wtedy pierwszy raz popłynęły mi z oczu łzy. Nie z bólu. Z wściekłości.
Zebrałem wszystkie siły i wycharczałem do nich: „Obaj jesteście Tybetańczykami. Jak możecie to robić? Powinniście być po mojej stronie”. Odpowiedział mi Liu: „Nikogo nie obchodzi twoje zdanie. Masz pecha, że jesteś Tybetańczykiem. Gdybyś był Chińczykiem, nie tkwiłbyś tutaj. Tu władzę mam ja. Jeżeli zaczniesz współpracować, mogę ci załatwić krótki wyrok – rok, dwa lata. Jeśli się nie przyznasz, i tak postawię ci zarzuty, i zgnijesz w więzieniu”.
Te słowa sprawiły, że przestałem się bać. Zebrałem wszystkie siły i splunąłem w jego stronę cuchnącą mieszanką krwi, ropy i śliny, która wypełniała mi usta. W moich oczach był już tylko okrutnym rzeźnikiem. I hańbą organów bezpieczeństwa.
Wciąż byłem przesłuchiwany; 28 lipca Liu i Ma przyszli z twardymi gumowymi pałkami. Związali mi nogi i zaczęli bezlitośnie tłuc w podeszwy stóp, które błyskawicznie spuchły, zmieniając się w siną miazgę krwawych pręg. Do celi odniesiono mnie nieprzytomnego. Strażnicy zgłosili, że kwalifikuję się do szpitala, ale śledczy ich zignorowali. Musieli tym zdenerwować komendanta aresztu, który kazał mnie doprowadzać na przesłuchania do celi, w której siedziałem za zamkniętą kratą.
Przesłuchania trwały nadal; 9 sierpnia powiadomiono mnie, że zostałem formalnie aresztowany pod zarzutem „łapownictwa”. Śledczy powiedzieli, że da im to czas „na zbadanie politycznego charaktery sprawy”.
Po formalnym aresztowaniu przesłuchiwano mnie rzadziej. Być może śledczy uznali, że nic ze mnie nie wyciągną, albo interweniował komendant aresztu. Wciąż przykuwano mnie do metalowego słupa i pozbawiano snu, ale nie zadawano już najokrutniejszych fizycznych tortur. Dręczono mnie za to psychicznie i głodzono. Kiedy rany zaczęły się goić, zabrano ode mnie Zhao i zostałem w celi sam. Dostawałem tylko ryż, kluchę z parzonego ciasta, gorącą wodę i liście sałaty, nic pożywnego. W celi nie było sanitariatów. Po wypróżnieniu mogłem co najwyżej podetrzeć się ręką.
Komendantura zwróciła śledczym uwagę, że przetrzymywanie aresztanta w pojedynkę jest niezgodne z przepisami, ponieważ grozi samobójstwem, a głodzenie stanowi naruszenie podstawowych praw osadzonych. Oficerowie odpowiedzieli, że nikt nie będzie miał pretensji do strażników, jeśli postanowię odebrać sobie życie.
Wciąż wzywano mnie na przesłuchania. W trakcie jednego z nich Liu i Ma, funkcjonariusze centralnego ministerstwa spraw publicznych, powiedzieli mi, że powinien się przyznać do łapówkarstwa. „Wiemy, że jesteś tylko pionkiem. Jeśli powiesz, kto za tobą stoi, możesz odzyskać wolność. Jeżeli się nie przyznasz, nigdy nie wyjdziesz z więzienia”.
Grozili też moim najbliższym. „Jeśli nie będziesz współpracować, zamkniemy twoją siedemdziesięcioletnią matkę. Będziesz ją miał na sumieniu. Żonę i dzieci też może spotkać mnóstwo przykrych niespodzianek”. Pamiętam, że wpatrywałem się w Liu, zastawiając się, jak ziemia może nosić tak okrutnego i nikczemnego człowieka!
Ostatecznie 25 października śledczy Phuncog i Nima Cering powiedzieli mi, że moja sprawa „nie budzi żadnych politycznych wątpliwości. Nic na ciebie nie ma. Decyzja należy do przełożonych. My zajmiemy się teraz twoimi finansami”.
Rankiem 14 listopada zabrano mnie nagle do biura bezpieczeństwa publicznego TRA, skąd po południu zostałem przewieziony do oddalonego o 500 kilometrów od Lhasy i ledwie 30 od granicy Indii niewielkiego aresztu śledczego w Milin, w prefekturze Njingtri. Areszt stał nad rzeką Jarlung Cangpo, był ciemny i zimny. W oświetlonej jedną żarówką celi stłoczeni więźniowie spali obok siebie jak robaki na pryczach z dykty. W szorstkich, brudnych, potwornie cuchnących kocach roiło się od wszy. Kapiący kran doprowadzał do szaleństwa. Panował straszny ziąb. Pod pryczami pojawiał się lód. Plwociny zaraz zamarzały na podłodze. Osadzonych karmiono dwa razy dziennie, zupą z makaronem rano i owsianką wieczorem. Porcje były bardzo małe, wszyscy chodzili głodni. Trudno było spać, bo nocą funkcjonariusze wywoływali poszczególnych więźniów. Spędziłem w tym areszcie 22 dni. Kiedy go opuszczałem, ważyłem 65 kilogramów.
Fragment apelacji Dordże Tasziego – biznesmena i hotelarza, najbogatszego Tybetańczyka, wielokrotnie nagradzanego pupila chińskich władz, zatrzymanego w 2008 roku i dwa lata później skazanego na dożywocie za „oszustwo kredytowe” – złożonej w 2013 roku i „odrzuconej” sześć lat później. Dokument „wyciekł”, gdy pojawiły się doniesienia, że Dordże Taszi jest ciężko chory.