Z szybko usuwanych przez cenzurę internetowych postów, zdjęć i filmów wynika, że uliczne protesty, do których doszło w Lhasie po południu i nocą 26 października, były lustrzanym odbiciem przepychanek z chińskich miastach objętych reżimem polityki „zero COVID”.
W mieście, w którym nadzwyczajne policyjne rygory obowiązywały na długo przed pandemią, demonstranci domagali się zniesienia nałożonych jeszcze w sierpniu sanitarnych restrykcji, jakie według niezależnych źródeł popchnęły do samobójstwa co najmniej pięć osób. Na nagraniach z demonstracji słychać głównie język chiński.
„Za długo trzymali ludzi pod kluczem – mówi jeden z filmujących. – Większość osób, które tu mieszkają, to przyjezdni. Chcieli tylko pracować i zarabiać. Gdyby mieli takie możliwości u siebie, nie byłoby ich tutaj”.
Na zdjęciach zrobionych w dzielnicy Chengguan i kwartale Payi widać też demonstrantów z transparentem: „Chcemy tylko wrócić do domu”.
W mieście, którego wielu mieszkańców nie pracuje od trzech miesięcy, „zrobiło się koszmarnie drogo. Ludzie nie mają za co płacić czynszu. Chcą więc wrócić w rodzinne strony, ale im nie pozwalają”.
„Nikt nie zna faktycznej liczby zarażonych – powiedział Chińczyk, skarżący się przez telefon dziennikarzowi BBC, że od osiemdziesięciu dni nie wyszedł poza osiedlowe podwórko. – Władze podają, co im się podoba”.
„Lockdown trwa już 77 dni – napisał autor jednego z usuniętych postów. – Nie wiem, jak długo jeszcze to wytrzymam. Nie ma nadziei. Możecie sobie wyobrazić, co to oznacza dla człowieka, który przyjechał tu za pracą?”
„Nie zarobiliśmy grosza od trzech miesięcy, ale życie nie stało się nawet odrobinę tańsze. Ile tak można?”
Nie było doniesień o zatrzymaniach ani starciach z policją, co wskazuje, że protest uznano za „nieantagonistyczny”, czyli dający się rozwiązać polubownie „w łonie ludu”. Władze nie skomentowały demonstracji, o których nie informowały rządowe media. Następnego dnia podano, że w Lhasie „wykryto osiem nowych przypadków zakażenia COVID”.