Pewnej wiosennej nocy płyta z filmem dokumentalnym przeniosła mnie w czasie do 14 kwietnia 2010 roku. Tamtego ranka, pisałam wtedy, „potężne trzęsienie ziemi całkowicie zaskoczyło karmazynowy wschodni Tybet. Tak często odwiedzane przeze mnie Dziekundo w jednej chwili legło w gruzach, grzebiąc pod nimi wielu dobrze mi znanych i zupełnie obcych rodaków”. Jak chyba my wszyscy przez czterdzieści dziewięć dni paliłam na domowym ołtarzu lampki i opłakiwałam ofiary przedwcześnie zmuszone wędrować ścieżką odrodzenia.
Mamy znane wszystkim utarte tradycje, ale i niezliczone inne sposoby oddawania czci zmarłym. Mnich, który jako jeden z pierwszych ruszył na ratunek zasypanym, szepnął mi, że tylko w klasztorze Nangczen spisano imiona pięciu tysięcy ofiar. Józef Stalin, komunista, miał kiedyś powiedzieć, że „jedna śmierć to tragedia, a milion – jedynie statystyka”. Pierwsza część tego zdania tyczy bliskich, druga – machiny państwa. Człowiek wrażliwy nigdy nie zobaczy w tysiącach ofiar suchych liczb, tylko prawdziwe dramaty.
Tak właśnie powstał film dedykowany poszkodowanym 14 kwietnia. Już tytuł – „Nadzieja w tragedii” – wskazuje, że rzecz jest nie tylko o bólu, ale i wizji lepszego jutra. Bez niej nie trwałby dwóch i pół godziny i nie składał się z siedmiu części. Wyprodukowało go za własne pieniądze kilku lamów, którzy najpierw ratowali, a potem przez cztery miesiące przeprowadzali wywiady z niemal pięćdziesięcioma mnichami i świeckimi (w tym także ocalałymi) z naszych trzech dzielnic po to tylko, by oddać cześć zabitym, a żywym nieść otuchę.
Trudno mi nawet wyobrazić sobie siłę, jakiej trzeba było do zrealizowania tego projektu. Film jest przesycony czerwienią szat ludzi, którzy niosą bezinteresowną pomoc. Bezmiar ich współczucia sprawił, że nawet chińskie media musiały przyznać, że ze spontaniczną pomocą pospieszyło ponad czterdzieści tysięcy naszych duchownych. Co więcej, świeccy wcale nie byli gorsi. Film mówi więc także o narodowej jedności, tytułowej „nadziei w tragedii”. Jestem przekonana, że na każdym widzu zrobi wrażenie tak wielkie, jak na mnie.
W pierwszą rocznicę tragedii w jednym z klasztorów miała odbyć się ogromna ceremonia w intencji ofiar, władze jednak to uniemożliwiły. Nie pozwoliły nawet bliskim poprosić mnicha o odprawienie stosownych rytuałów w strefie zero. A i tak najgorsze – czyli skonfiskowanie płyt z rozdawaną ocalałym „Nadzieją” – było dopiero przed nami. Czego bał się lokalny kacyk? Prawdy, która ogłoszona światu, zjednoczy Tybetańczyków jeszcze bardziej?
I w żadnym razie nie ma tu mowy o precedensie. Półgodzinne „Świadectwo z Juszu mnichów Sertharu” uznano za afront dla rządu, wykasowano z sieci, skonfiskowano wszystkie egzemplarze, a autorów z Instytutu Studiów Buddyjskich Larung Gar przeczołgano przez ostrzegawcze pogadanki. Jednocześnie władze kadzą swoim własnym wysiłkom i kładą łapę na wszystkich środkach pomocowych oraz prawdzie o tym, jak było, jak gdyby wierzyli, że da się ją zakrzyczeć. Szkoda tylko, że patroszenie ofiar nie przekłada się na wzrost szacunku dla każdego życia.
Pekin, 14 kwietnia 2011