Tybetańskie mastify, do niedawna jeden z najpopularniejszych symboli statusu chińskich nowobogackich, trafiają dziś do rzeźni albo są porzucane na lhaskich ulicach.
Według źródła Radia Wolna Azja (RFA) mastify – potężne, słynące z wierności i odwagi psy tybetańskich koczowników – zrobiły się w Chinach modne około 2008 roku. Lokalne media pisały, że za najlepsze szczeniaki płacono setki tysięcy dolarów. Z dnia na dzień warte fortunę, bywały też przedmiotem rodzinnych waśni czy kradzieży (choćby po tragicznym trzęsieniu ziemi w Qinghai, w 2010 roku). Popyt zaczął spadać przed dwoma laty, co wielu, półżartem, łączyło z zataczającą coraz szersze kręgu kampanią antykorupcyjną, która stała się znakiem rządów przewodniczącego Xi Jinpinga.
„O tej porze zwożono do Lhasy szczenięta i sprzedawano w parku za rzeką Kjiczu. Nie ma jednak kupców i większość nie znalazła nabywców. Wiele porzucono”.
Błąkające się psy zaczęli zbierać mnisi i umieszczać w dwóch prowizorycznych schroniskach w Tolungu (chiń. Duilong) i przy klasztorze Sera, ale brakuje w nich pożywienia. „Psy są tak wygłodzone, że pożerają się nawzajem. Jest ich tyle, że nie da się ich wykarmić”.
Według tybetańskich hodowców utrzymanie siedemdziesięciokilogramowego psa kosztuje 350 yuanów (ok. 210 PLN) dziennie.
W kwietniu chińskie media informowały, że ponad dwadzieścia niechcianych mastifów sprzedano (za kilkadziesiąt yuanów za sztukę) do pekińskiej rzeźni. Miały trafić do restauracji, ale uratował je chiński ekolog.