Zaczęło się od wywiadu. Zadzwonił zagraniczny dziennikarz i chciał wiedzieć, co sądzę o tym, że Lhasę wybrano „miastem najszczęśliwszych mieszkańców”. Ponieważ rzecz działa się u progu Nowego Roku, uznałam tę kwintesencję ironii za nieoczekiwany prezent i usiłowałam wyobrazić sobie, jak zareagowaliby na ów dar tybetańscy mieszkańcy stolicy. W końcu wybuchnęłam tylko śmiechem i spytałam, jak tu mówić o „szczęściu”, gdy człowiek dzień i noc żyje na muszce karabinu i nawet wchodząc do świątyni jest na celowniku snajpera?
Kilka dni później tę absurdalną informację podała rządowa telewizja CCTV, powołując się na redakcję ekonomiczną. Wtedy przypomniałam sobie, że już wcześniej słyszałam podobne brednie. Zaczęłam szukać w sieci i okazało się, że owe „badania” prowadzi od pięciu lat największa chińska korporacja medialna. Lhasa wygrała już czterokrotnie, zostawiając w tyle setkę chińskich miast. Tytułu nie zdobyła tylko raz, ale nawet wtedy znalazła się na podium. Zgadniecie, w którym roku? Jasne, w 2008, kiedy to, jak wiedzą wszyscy, protesty, które wybuchły właśnie w Lhasie, błyskawicznie rozlały się na cały Tybet. Do diabła, demonstrowali ze szczęścia?
W sumie ciekawa rzecz. W 2008 roku nie, ale już w kolejnych dwóch – tak? Jakoś szybko się otrząsnęli po tej makabrze i na powrót przylepili do twarzy uśmiechy, niepomni chińskiego przysłowia przestrzegającego przed „zapominaniem o bólu, gdy zagoi się rana”. Piszę „na powrót”, bo przecież w 2006 i 2007 też byli najszczęśliwsi w całym kraju. I tylko to głupie pytanie: dlaczego więc wychodzą na ulice?
W zeszłym roku spędziłam w Lhasie ponad trzy miesiące, mogłam więc na własne oczy zobaczyć, jak żyje się w mieście oddanym we władanie armii. Pewnego dnia oglądałam we wschodniej dzielnicy mieszkaniowej dziwaczną paradę. Konwój otwierała tocząca się powoli, upstrzona czerwonymi sztandarami (z braku lepszego określenia) taczanka propagandowa z wielką tubą na dachu, z której zawodziła umiłowana przez władze Ceten Dolma: „Cała gorycz, nawet ta najgorsza, nawet ta najgorsza, zmieniła się nam w słodycz po nastaniu partii komunistycznej, w słodycz po nastaniu partii komunistycznej”. Za źródłem nieznośnego hałasu sunęło kilkanaście pojazdów: policyjny furgon, pięć wozów pancernych oznakowanych literami XZ oraz numerami od 001 do 005 (z każdego wychylało się czterech żołdaków patrzących martwo przed siebie znad ciężkich karabinów maszynowych), pięć minibusów pełnych uzbrojonych, zamaskowanych ludzi, i na koniec jeszcze dwa wozy bojowe, jak łatwo się domyślić, numerki 006 i 007.
„Dwa lata temu zrobili z Lhasy coś na kształt Bagdadu »kolonizowanego« przez zamieszkujących zachodnią część miasta Chińczyków – powiedział mi tybetański intelektualista i emerytowany aparatczyk. – Wszędzie roi się od żołnierzy. Nawet nocą snajperzy nie schodzą z dachów przy świątyni Dżokhang. Mierzą do manifestantów? Nie, najwyraźniej mają na celowniku całą nację. Tybetańczycy, powiedzmy sobie szczerze, nienawidzą tego rządu i nie dają temu wyrazu tylko z powodu strachu. Władza w żadnym razie nie może już liczyć na ludzi, a jedność naszych i Chińczyków stała się zupełną mrzonką”.
Opowiadano mi też o dwóch Tybetańczykach, którzy niedawno odebrali sobie życie. Młody lekarz ze szpitala w stołecznym Lhundrubie wpadł w depresję po horrorze marcowych protestów i okrutnych represji. W nasz Nowy Rok powiesił się w hotelowym pokoju. Trzydziestoletni mnich z tantrycznego uniwersytetu Gjume nie mógł znieść codziennych, obowiązkowych sesji „edukacji patriotycznej”. Błagał funkcjonariuszy z grupy roboczej o zezwolenie na udanie się do górskiej pustelni. Kiedy mu odmówili, rzucił się do rzeki i utopił.
Może to za mało, by twierdzić, że mieszkańcy Lhasy nie są „szczęśliwi”. Wciąż mam przed oczami dziennikarkę hongkońskiej telewizji, która pięć dni po 14 marca perorowała do mikrofonu, że na ulice wróciło „normalne życie”. Tyle że, niebywale selektywna, przesłuchiwała wyłącznie Chińczyków. Trudno było oprzeć się wrażeniu, iż Lhasa zmieniła się w „harmonijną” chińską metropolię, w której nie został już żaden Tybetańczyk. Nawet przedstawiała tych Chińczyków jako „rodowitych” mieszkańców miasta. To może tłumaczyć, kim są, a kim nie są „najszczęśliwsi” z sondażu.
Pekin, 5 lutego 2011