Ledwie opadła fala tsunami, które w marcu 2011 roku zabrało w Japonii ponad osiemnaście tysięcy osób, mieszkający w Indiach Dalajlama wyraził pragnienie obycia „pielgrzymki” do Ishinomaki. Kilka miesięcy później byłem z nim w praktycznie zrównanej z ziemią rybackiej wiosce.
Dalajlama wysiadł z samochodu i zaczął błogosławić setki ludzi, którzy czekali wzdłuż drogi. Przytulał ich do serca, ocierał łzy. Kiedy wszedł do cudem ocalałej świątyni, zaczął opowiadać o swojej ucieczce z Tybetu w 1959 roku. Każde życie naznaczone jest stratą – stwierdził – ale każda chwila stanowi też szansę na nowy początek.
Kończący właśnie dziewięćdziesiąt lat Dalajlama stał się kimś w rodzaju globalnego lekarza umysłu, składającego domowe wizyty na każdym kontynencie. Mnich, który powtarza, że jego religią jest dobroć i że trzeba będzie zmienić doktrynę, jeśli nauka wykaże, iż buddyzm się myli, osiągnął niezwykły status duchowego nauczyciela, słuchanego ponad podziałami w coraz bardziej podzielonym świecie. W epoce zaniku moralnego przywództwa uosabia głos ekumenicznej mądrości i współczucia, w którym szukają pociechy i rady miliony wyznawców wszystkich tradycji.
Urodzony w oborze trzy godziny marszu od najbliższej drogi, Tenzin Gjaco (bo takie nosi imię) jest pierwszym Dalajlamą, który przekroczył granicę Azji. Często mówi, że opuściwszy Tybet – aby zapobiec wybuchowi otwartej wojny z Chinami – znalazł dom w całym świecie. Wiem, że nie są to czcze słowa, bo podróżowałem z nim od Okinawy do Los Angeles i od Dźajpuru do Zurychu. Mówimy o buddyjskim przywódcy, który ze złami w oczach interpretuje przypowieści Jezusa i rozmawia z chrześcijanami o Ewangelii, rzeczniku „świeckiej etyki” i ochotniczym „obrońcy islamu”, pytającym rabinów, jak zachować kulturę na wygnaniu, i nazywającym się „uczniem Indii” w znacznej mierze hinduistycznym przybranym domu.
Przykład, który byłby inspirujący w każdych okolicznościach, ma szczególne znaczenie w czasie, gdy wielu z nas jest rozdartych przez konkurujące ze sobą ideologie. Rozmawiając z nim regularnie od pół wieku, wiem, że pierwszym impulsem Dalajlamy jest szukanie wspólnej płaszczyzny z każdym – dzieckiem, żołnierzem, chińskim aparatczykiem – kogo spotka. Każdy dzień zaczyna od modlitwy w intencji „chińskich braci i sióstr”, pieczołowicie odróżniając często heroiczne jednostki od rządu, który niszczy Tybet. I choć jest jednym z najbardziej szanowanych duchowych przywódców, uważa religię za luksus, który – jak herbata – dodaje smak do niezbędnej do życia wody codziennej dobroci i odpowiedzialności za innych.
A przede wszystkim jest uosobieniem realizmu. Stojąc na czele swojego państwa od czwartego roku życia, nie dba o niepraktyczne wizje i romantyczne gesty. Doskonale wie, że w VIII wieku tybetańska armia zajęła stolicę Chin, które dziś stanowią dla Tybetu śmiertelne zagrożenie. Doskonale rozumie, że nie ma wiecznych granic. Byłem z nim dziesięć razy w Japonii, spędzając u jego boku całe dnie. I zawsze najbardziej wzruszał mnie moment, gdy wchodziliśmy do pokoju pełnego zapłakanych Chińczyków, którzy wydawali ciężko zarobione pieniądze, żeby wyjechać z Republiki Ludowej i choć przez chwilę oglądać Dalajlamę.
Dla buddystów jest wielkim mistrzem, który powołując się na starożytne traktaty, wykazuje, że chronienie środowiska naturalnego stanowi powinność każdego człowieka na Ziemi. Dla Tybetańczyków jest jednym z trzech Dalajlamów, którzy pisali historię narodu. A dla nas wszystkich – sumieniem świata i ucieleśnieniem wiary w „zdrowy rozsądek, empiryczne doświadczenie i zdobycze nauki”. Urodzony demokrata, w 2011 roku zrzekł się ostatnich prerogatyw politycznych, choć większość rodaków wolałaby, żeby decydował za nich. Często powtarza, że może być ostatnim Dalajlamą – choć nie duchowym przywódcą Tybetu – gdyż po jego śmierci Pekin najprawdopodobniej osadzi na tronie partyjną marionetkę.
To niezwykły paradoks, że zakładał tybetańskie klasztory i osiedla w Indiach i na całym świecie, podczas gdy Tybet cierpiał w jarzmie obcego osadnictwa i niszczycielskiej polityki. Choć w różnych krajach uosabia otuchę i nadzieję, jego rodaków cierpienie popycha do samospaleń i nawoływania do zbrojnego oporu. Witany w wielu państwach jako honorowy gość, nie może wrócić do własnej ojczyzny. Jednym z jego najcenniejszych darów – zwłaszcza w tej epoce krótkiej koncentracji – jest wszakże pamiętanie o szerszej perspektywie i myślenie długoterminowe.
Nazajutrz po przyznaniu mu Pokojowej Nagrody Nobla w 1989 roku, zasypałem go dziennikarskimi pytaniami. Choć Tybetańczycy świętowali wszędzie wielkie zwycięstwo, Dalajlama był jak zawsze wyważony i dalekowzroczny. Zastanawiał się, czy zrobił dość, choć z drugiej strony mógł przecież tylko dzień w dzień dawać z siebie wszystko, wierząc – jak jego nauczyciele Mahatma Gandhi i Martin Luther King – że ostatecznie zwycięży prawda. Za dziewięćdziesiąt lat (i w następnych stuleciach) będzie pamiętany jako jeden z pierwszych globalnych – i najbardziej wpływowych – przywódców.
5 lipca 2025
Za tygodnikiem „Time”