Wybuch prodemokratycznych protestów studenckich w Hongkongu nasuwa ważkie pytanie: skąd biorą się niepokoje na peryferiach Chin? Od czasu protestów w Lhasie w marcu 2008 roku regionami granicznymi, zwłaszcza Xinjiangiem, systematycznie wstrząsają gwałtowne konflikty etniczne. Nic nie wskazuje, by sytuacja tam miała się kiedykolwiek ustabilizować, a przeciwko rządowi występują właśnie uzbrojeni w smartfony studenci, którzy przebojem zdobyli serca społeczności międzynarodowej.
Z pozoru wydawałoby się, że sytuacja Hongkongu w niczym nie przypomina losu Tybetu czy Xinjiangu. W byłej kolonii, która pożegnała się z brytyjskimi rządami w 1997 roku, nie dochodziło do wielu bezpośrednich konfrontacji z opinią publiczną (poza wystąpieniami w 2003 roku przeciwko próbom narzucenia przepisów o bezpieczeństwie państwa, które podkopałyby hongkońskie swobody obywatelskie), podczas gdy Tybetańczycy i Ujgurzy stawiają Pekinowi zaciekły opór od ponad sześciu dekad.
Mimo zasadniczych różnic istnieje jedno przekonujące wytłumaczenie niepokojów w tych trzech miejscach: uprawiana przez Pekin polityka asymilacji, wbrew intencjom rządu centralnego, znacznie wzmocniła poczucie tożsamości lokalnej, potęgując wyobcowanie adresatów i radykalizując wyrastających spośród nich aktywistów.
Nie wdając się w szczegółowe analizy, strategia asymilacji, która łączy rozwój gospodarczy z migracją Hanów oraz drakońskimi środkami bezpieczeństwa, w Tybecie i Xinjiangu przyniosła rezultaty przeciwne do zamierzonych. Nietrudno zauważyć, że w ostatnich latach w Hongkongu zastosowano podobne myślenie strategiczne i instrumenty polityczne – z równie opłakanymi skutkami.
Powie ktoś, że zarzucanie Pekinowi polityki asymilacyjnej w Hongkongu jest absurdem, ponieważ obowiązuje tam model „jednego kraju, dwóch systemów”, niemniej w ciągu ostatnich siedemnastu lat zachodził tam taki właśnie, nieubłagany proces polityczny i ekonomiczny.
Asymilacja polityczna ma różne poziomy, na których Pekinowi wiodło się ze zmiennym szczęściem. Na najwyższym szczeblu poradził sobie doskonale, dokooptowując elity władzy i biznesu, które zaczęły identyfikować się z priorytetami i interesami centrum, a nie mieszkańców enklawy. Gorzej, zwłaszcza wśród młodzieży, udało się zaszczepianie kultury politycznej, symboli chińskiego państwa, autorytarnych postaw i nieufności wobec Zachodu. Na czele protestu przeciwko „patriotycznym” podręcznikom, na przykład, stanął piętnastoletni wówczas Joshua Wong, który dziś przewodzi ruchowi studenckiemu.
Droga do asymilacji instytucjonalnej też nie jest usłana różami. W proteście przeciwko niesławnej „ustawie antywywrotowej” w 2003 roku na ulice wyszło ponad pół miliona ludzi, upokarzając przywódców z Pekinu i Hongkongu. Próby narzucenia „jednemu krajowi” jednego, autorytarnego systemu poprzez utrzymywanie niedemokratycznej ordynacji wyborczej były regularnie kontestowane przez opozycję i doprowadziły w końcu do obecnej konfrontacji.
Asymilacja gospodarcza udała się pozornie najlepiej – handel, turystyka, inwestycje oraz nowoczesna infrastruktura łączą dziś centrum Chin z peryferiami w Tybecie, Xinjiangu i Hongkongu jak nigdy wcześniej. Pozory jednak mylą, integracja ekonomiczna zaostrza bowiem konflikt tożsamości. Gospodarka Hongkongu sama w sobie niewątpliwie zyskała na chińskim wzroście, lecz tak jak w Tybecie i Xinjiangu przyniosła też dwa nowe źródła zatargów i niezadowolenia. Pierwszym jest podział zysków, które przypadły głównie elitom, podczas gdy większość znacznie bardziej odczuła rosnące ceny mieszkań i pogłębiające się nierówności; drugim zaś kulturowe zderzenie siedmiu milionów mieszkańców z czterdziestoma milionami przyjezdnych z Chin kontynentalnych rocznie.
Jak w przypadku większości spotkań grup o różnych tożsamościach kulturowych, bliski kontakt rodzi raczej niechęć niż sympatię, wzajemny brak szacunku i większą samoświadomość. Stąd ironiczna, choć zupełnie zrozumiała konsekwencja integracji gospodarczej – im Chiny i Hongkong są sobie bliższe pod tym względem, tym bardzie rozjeżdżają się ich tożsamości.
Jeśli analiza ta jest trafna, rozwiązanie wydaje się oczywiste. Pekin musi zrewidować politykę asymilacji. Obserwatorów niepokoi, że wydaje się to mało prawdopodobne. W Chinach panuje przeświadczenie, że sprawy idą w dobrym kierunku i nie trzeba żadnych zmian. Co gorsza, decydenci, ukryci za fasadą nieustępliwości, prawdopodobnie nie znajdą w sobie odwagi potrzebnej do przyznania, że ich strategia wobec Hongkongu ponosi klęskę.
9 października 2014
Autor jest chińskim politologiem wykładającym w Stanach Zjednoczonych.