Pierwszego lipca wybraliśmy się na „cmentarz męczenników” nieopodal klasztoru Drepung. Nekropolia sąsiaduje z barakami wojsk lotniczych i innych formacji podlegających bezpośrednio sztabowi w Chengdu. Przed laty był tu zielony ogród należący do Drepungu albo pobliskiej świątyni Neczung. Teraz obok militarnego kompleksu wyrastają wieżowce mieszkalne, nasuwające pytanie, dlaczego deweloper upodobał sobie sąsiedztwo grobów.
Cmentarz, jak już wspomnieliśmy, pojawił się tu stosunkowo niedawno. Według informacji, którą znalazłam w sieci, zbudowano go w 1955 i „odrestaurowano” w 1991 roku. Leży na nim „ponad ośmiuset męczenników, którzy oddali życie podczas pokojowego wyzwalania Tybetu, budowy szosy syczuańskiej, tłumienia rebelii, samoobrony kontratakiem na Indie, przywracania spokoju w Lhasie oraz rozwijania i budowania Tybetu”. Sanktuarium ma status „ośrodka kształcenia obrony narodowej regionu autonomicznego oraz centrum edukacji patriotycznej ministerstwa spraw cywilnych” i w imię „krzewienia wartości” zmieniane jest w „czerwone miejsce widokowe”, które „zostało już wciągnięte na krajową listę i otrzymało 16,41 miliona yuanów”.
Mojego ojca, byłego wysokiego oficera Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, też tu pochowano. Tybetańska tradycja każe powierzać zmarłych nie ziemi, a niebu. Zhao Erfeng, rzecznik zniesienia systemu tusi i bezpośredniej kontroli rządu centralnego oraz rzeźnik Tybetańczyków, orędował za zmianą dawnych obyczajów, także grzebalnych. Zakopywanie trupów w ziemi uważał za symbol nowoczesności i przedkładał nad oddawanie ich ptakom, dzięki czemu w okupowanym przezeń Khamie do dziś współistnieją obie tradycje.
Nie poszliśmy przecież na cmentarz męczenników dumać o zmienności rzeczy ostatecznych. Chciałam oddać cześć ojcu, który zgodnie z moją wizją świata dawno się odrodził. Mistrzowie naszej astrologii wyliczyli onegdaj, że jako mnich, co dało mi ukojenie, ale i surrealistyczne uczucie, ilekroć patrzę na chiński nagrobek z kamienia i betonu.
W nekropolii wre praca. Ogarnięcie „czerwonego zabytku” powierzono firmie z prowincji Jiangxi. Na tablicy, która obiecuje zakończenie inwestycji pod koniec października i wylicza ojców projektu z jedenastu departamentów nadzoru, logistyki itd., znalazłam pośród chińskich znaków jedno tybetańskie nazwisko.
Z notki informacyjnej dowiedziałam się, że w ponad dwóch tysiącach grobów leżą przedstawiciele czterech grup: męczennicy, kadry, zwykli ludzie i czerwonogwardziści. Kwatery „rewolucji kulturalnej” znajdują się w północno-zachodniej części mauzoleum. Są wśród nich „74 groby poległych podczas zażartych walk w świątyni Dżokhang”. Słowa te wprawiły mnie w osłupienie. Wielokrotnie odwiedzałam ten cmentarz, zbierałam materiały o rewolucji kulturalnej, pisałam o niej i z tego, co wiem, pochowano tu tylko dwanaście osób, które zginęły wtedy w Dżokhangu – co do jednej młodych, tybetańskich czerwonogwardzistów.
Rzecz jasna ofiar rewolucji kulturalnej w Lhasie nie da się zamknąć w liczbach 12 ani 74. Nie ginęli też wtedy tylko moi rodacy i studenci. W owym czasie Hanowie, Tybetańczycy tudzież przedstawiciele innych nacji zaznawali nieznanej wcześniej bliskości, o której decydowała nie „klasa” z wcześniejszych sloganów, tylko nowomodne „frakcje”, wobec których kwestie etniczne były błahostką. A skoro zaczęliśmy już mówić o tej dwunastce, trzech kobietach i dziewięciu mężczyznach w wieku od siedemnastu do trzydziestu sześciu lat, wyjaśnijmy, że wszystkich zabiły kule wystrzelone przez żołnierzy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej nie z powodów narodowościowych, tylko w ramach regularnego ludobójstwa epoki rewolucji kulturalnej.
Gwardyjski cmentarz zarosły chwasty, groby są zaniedbane, napisy na nich niemal nieczytelne. Sfotografowałam je wszystkie jeszcze raz – to nad nimi trzynaście lat temu obiecałam sobie, że dowiem się więcej i opatrzę komentarzem zdjęcia, zrobione wtedy przez ojca. Ciekawe – pomyślałam z nagłym żalem – czy przetrwają transformację w „czerwone sanktuarium”, czy tradycyjnie zrównają je z ziemią.
10 sierpnia 2013