Oser: Tybetańskie litery na zakończenie igrzysk

„Świat kocha uchodźców, o ile są olimpijczykami”, napisał New York Times w czasie igrzysk w Rio. „Z jednej strony zachwycamy się ich reprezentacją, z drugiej – wieszamy na uchodźcach psy. Jak to możliwe? Za sprawą starej zasady: nie na moim podwórku. »Jednocześnie robimy się lepsi i gorsi – mówi pisarz Paul Auster. – W równym stopniu«”.

Ja też w związku z olimpiadą. I poruszeniem, jakie wywołała w łonie jednej nacji. Raz, za sprawą pary sportowców: chodziarki Czojang z Qinghai i maratończyka Topgjala z Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Dwa, przez tybetańskie བཀའ་དྲིན་ཆེ། („dziękuję”), które pojawiło się pośród różnojęzycznych napisów na ceremonii zamknięcia.

Muszę przyznać, że sportowcy mnie nie obeszli. Nie są z Amdo i U-Cangu, tylko z Qinghai i TRA. To fakt. Jestem pełna uznania dla ich zaangażowania, wytrwałości i poświęcenia, ale to wszystko. Zdobywając medal, reprezentowaliby Chiny. Sądzę, że to zupełnie jasne dla wszystkich w tym kraju. Jeden z „pięćdziesięciu sześciu chińskich kwiatów” stanowi część klombu i nie nosi specjalnej aureoli. Nikt tu się specjalnie nie roztkliwiał nad ich tybetańskością i pewnie zmilczano by ją również na podium. Stąd moja obojętność.

Wzruszyły mnie przecież trzy tybetańskie sylaby na ceremonii zamknięcia, czemu natychmiast dałam wyraz, pisząc o nich, gdzie tylko mogłam. Zmieniłam nawet zdjęcie profilowe i pokazywałam ten napis (po prawej stronie samego środka stadionu) chińskim znajomym, którzy nie umieli go znaleźć. Ha! Byłam autentycznie bardzo miło zaskoczona. Oczywiście natychmiast zrozumiałam, że obecność tych liter należy tłumaczyć olimpijskim występem Bhutanu, który używa naszego pisma, niemniej tybetański to tybetański, nawet jeśli nazwać go „dzongkha” i doszukiwać się subtelnych różnic. Czyż tradycyjny chiński nie jest chińskim? A może wyłącznie uproszczony?

Tybetańscy obywatele sieci – przynajmniej po tej stronie wirtualnego wielkiego muru – też byli wyraźnie poruszeni i masowo udostępniali zdjęcie. Potem jednak pojawił się szyderczy wpis: „Jak przysłowiowy She Gong wcale nie kochał smoków, tak współcześni Tybetańczycy nie przepadają za swoim językiem”. Innymi słowy: po co się cieszyć i puszyć, skoro nie używa się tybetańskiego we własnym domu i w gruncie rzeczy wcale go nie zna?

Nie zgadzam się z tym, stanowczo. Można wzruszać się z najróżniejszych powodów. I nie należy ślepo naśladować innych, to najzupełniej oczywiste. Można też natrząsać się z Tybetańczyków, porównując ich do Ye Gonga, niemniej – o ile jest się jednym z nich – na pewno nie warto sięgać w tym celu po chiński idiom (potykając się w dodatku o pisownię i z „She” zamiast „Ye”, wystawiając sobie dwójkę z ichniej ortografii).

Zaiste, ludzi, którym odebrano wolność i prawo do stanowienia o własnym losie, wzruszają najdziwniejsze rzeczy. Na przykład Carles Puyol, słynny piłkarz zwycięskiej reprezentacji Hiszpanii, biegnący przez południowoafrykańskie boisko z flagą Katalonii. Kiedy obejmował kolegów z drużyny, zobaczyłam tybetański napis, który kazał sobie wytatuować na lewym bicepsie: „Moc jest w umyśle. Silny wytrwa”. Naprawdę ścisnęło mi gardło.

Jako Tybetanka fałszywa, kalecząca ojczysty język i wzruszająca się z byle powodu, najwyraźniej uosabiam „własnoręcznie zaszczepione poczucie niższości” (cytat z innego Tybetańczyka, który sądzi, że „dla silnych wszystko jest zwykłe i normalne”). Trudno mi jednak nie zauważyć, że Puyol i jego koledzy nie są oskarżani o „separatyzm” i w żaden sposób karani. Przeciwnie, Hiszpania gwarantuje im autentyczną autonomię i mogą wszędzie posługiwać się własnym językiem oraz symbolami. Wydają się też – chyba nie tylko mnie – naprawdę silni.

Zastanówmy się chwilę nad dziwacznością położenia, w jakim znajdują się dziś Tybetańczycy. Kiedy kibicują rodakowi na olimpiadzie, ten okazuje się reprezentantem Chin; gdy wzrusza ich ojczysty język na międzynarodowej ceremonii, dostają po głowie dzongkhą i kpinami o bhutańskiej agenturze. Potraficie zrozumieć mój smutek? Przez chwilę wydawało mi się, że jesteśmy reprezentowani, że możemy być dumni z naszego języka oraz ekscytować się jego obecnością w blasku fleszy i reflektorów. Zaraz jednak tę symboliczną obecność odebrano nam razem z językiem, który okazał się należeć do kogoś innego. Co zwyczajnie przekreśla naszą przyszłość.

W tej sytuacji pozostaje jedynie przeszłość. Dawniej byliśmy Tybetańczykami, dawniej mieliśmy ojczysty język (w odróżnieniu od Chińczyków, którzy upodobali sobie „macierzysty”). Ale w teraźniejszości i przyszłości miejsca dla nas nie ma. Oczywiście, jeśli macie to gdzieś, nie musicie się przejmować, samodzielnie wybierając sobie tożsamość i cel. Niemniej zamykanie oczu na obecne i stare problemy oraz wyszydzanie słabości ziomków chińskimi porzekadłami wydaje mi się zupełnie niedorzeczne.

Do mnie przemawia wzruszenie poety Ngałanga Gjaco, który powiada: „Wszyscy byliśmy szczęśliwi. Na co dzień, w pracy czy na ulicy, nie widujemy tybetańskich liter, musieliśmy się więc rozpromienić na ich widok w Rio. Nawet jeśli oglądaliśmy je tylko na cudzych zdjęciach”.

Podobają mi się też emocje Bubu, która pisze: „Wzruszenie na widok tybetańskiego napisu na globalnej scenie jest tak strasznie proste i pierwotne, że nie tylko nie chce się go krytykować, ale nawet badać i analizować. Wyobraźcie sobie pasterza, który skończył jedną, góra dwie klasy szkoły podstawowej i który wracając do domu, widzi w przydrożnym sklepiku stary telewizor i wyświetlające się na jego ekranie tybetańskie »dziękuję«. »Patrzcie! Patrzcie! – wykrzyknie, nie posiadając się z radości. – Pisze po naszemu na światowej olimpiadzie!«. To wszystko na ten temat”.

Szczególnie bliskie są mi słowa Danby: „To bez znaczenia, dlaczego pojawił się tam tybetański napis i jaki kraj reprezentował. Ponad wszelką wątpliwość litery te należą do naszego języka i Tybetańczycy subiektywnie odczytali je jako swoje. Kiedy codziennie patrzy się na upokarzanie własnej kultury, takie ślepe, spontaniczne wzruszenie jest wyjątkowym luksusem. Jeżeli komuś wydaje się głupie, na pewno zasługuje na wyrozumiałość. Państwo przenikliwi powinni więc raczej zastanawiać się, dlaczego złudny, jak się okazuje, symbol wzbudził takie emocje tylu Tybetańczyków? Wierzcie mi, to prawdziwa studnia historycznych, społecznych i kulturowych obserwacji”.

W uszach dzwonią mi słowa piosenki, która stała się hymnem południowoafrykańskich mistrzostw. Tej o dorastaniu i stawaniu się silniejszym, o imieniu wolność i powiewającej fladze. W rzeczy samej, nie jesteśmy silni ani wolni. A wolności, jak napisał New York Times we wstępniaku o uchodźcach, „nie wolno budować na wykluczeniu i nienawiści. To jedno z podstawowych praw człowieka. Brazylia i Międzynarodowy Komitet Olimpijskich pokazały światu okruszek człowieczeństwa i marzeń każdego uchodźcy. Być może dobra przybywa więc w nas odrobinę szybciej niż zła i może bariery będą nadal padać – lecz nie za sprawą samych słów”.

 

Pekin, 23 sierpnia 2016

 

 

Za High Peaks Pure Earth