Reba Gerong Cering: Rodacy, pielgrzymujcie jak cywilizowani ludzie!

Od najdawniejszych czasów Tybetańczycy nadawali imiona górom, rzekom, jeziorom, skałom i drzewom, przypisując im określony temperament i emocje, jakby były ludźmi z krwi i kości. Dla nas wszechświat to „naczynie i zawartość”, które należy chronić i traktować z szacunkiem. W tej wizji przypomina on jajo z dającą życie esencją i skorupą zapewniającą środowisko rozmaitym organizmom. Tak też trzeba widzieć relację między ludźmi (a właściwie wszystkimi istotami) i Ziemią.

W roku owcy obchodzimy „urodziny” Khały Karpo, co skłoniło mnie – jak wielu rodaków, praktykujących bon albo buddyzm – do odbycia pielgrzymki. Szlak, który opasuje tę świętą górę, przecina między innymi autonomiczny okręg Deczen prowincji Yunnan oraz prefektury Njingtri i Czamdo w Tybetańskim Regionie Autonomicznym. Po drodze trzeba wspiąć się na przełęcze Natong (z której, jak chce tybetańska nazwa, „widać szczyt ośnieżonej góry”) i wysokość 4800 metrów oraz niższe o kilkaset metrów Doker („kamienne stopnie”) i Szo („cedry”). Pokonanie całej pętli zabiera co najmniej osiem dni.

Widoki zapierają dech w piersi; są majestatyczne, ale i czarująco subtelne. Czystość i świeżość krajobrazu zmywa z serca cały brud. Tyle że było tam jeszcze coś. Ślad po pielgrzymach, których głupota i barbarzyńskie nawyki zmieniły tę ostatnią enklawę w budzące przerażenie, wściekłość i grozę kolejne wysypisko toksycznych śmieci.

Kręty szlak biegnie wzdłuż rzek, górskich strumieni i grzbietów, przecina pastwiska, pola i wioski, wiekowe lasy i strome łąki. Wszędzie tam walają się i piętrzą plastikowe torby i butelki, słoiki, puszki, flaszki, miski i najróżniejsze odpadki. Oczywiście mieszkańcy tych okolic przygotowali pielgrzymom miejsca na zjedzenie posiłku czy rozbicie obozu. Otaczają je wały śmieci, nad którymi unoszą się przyprawiające o mdłości, czarne chmury much.

Przy szlaku zdarzają się siatki na śmieci, ale wyglądają tak, jakby nie opróżniano ich od lat. Kosze znikają pod górami odpadków. Zresztą uwzniośleni pątnicy najwyraźniej nie dbają o nie, siejąc resztki gdzie popadnie, jakby chcieli wykrzyczeć światu, że czystemu sercu nie jest straszny żaden doczesny brud.

W pogodne dni z przełęczy w Dzajulu widać odległy szczyt Khały Karpo. Pątnicy palą tam lampki i kadzidło – i zostawiają za sobą miliony plastikowych oraz metalowych misek pełnych ofiarnego masła, campy, słodyczy i owoców. Na wąskiej przełęczy wyrosła w ten sposób „góra czarek”, z której toczą się w dół straszne, śmierdzące i rdzewiejące lawiny.

Prócz misek piętrzą się tam jeszcze najróżniejsze przedmioty osobistego użytku – tak wysoko, że pochłaniają maszty flag modlitewnych. Według ludowego podania pozostawienie ich na górze pozwala oczyścić złe postępki i uczynnić dobrą karmę. Stąd ubrania oraz rozmaite drobiazgi pozawieszane na drzewach i skałach.

Smród zjełczałego masła i gnijących owoców miesza się z odorem zatęchłych ubrań. Bukietu dopełnia dym kopcących lampek i kadzidła. Potworny fetor lepi się do skóry i włosów, przyciągając miliony much i gzów. Jest to tak straszne, że budzi już nie obrzydzenie, a lęk.

Już słyszę krzyki, że wszystko to jest elementem naszej tradycji duchowej, która kształtowała się setki i tysiące lat. Weźcie, proszę, na wstrzymanie, jeszcze nie skończyłem. Pielgrzymi wiedzą, że będą szli wiele dni, więc każdy powinien mieć się na czym oprzeć. Znają również klimat i zalety bambusa. Niemal wszyscy wycinają więc po drodze odpowiednio długi kij, przy okazji metodycznie karczując lasy. Najwyraźniej nigdy nie słyszeli o ich znaczeniu ani o konieczności chronienia przyrody, bo z reguły nie poprzestają na ścięciu jednego bambusa, wybierając najzacniejszy. Po drodze widziałem ich setki, długich na dwa metry, grubych jak nadgarstek.

Pomyślcie tylko, ile musi rosnąć taki las. Ludzie powiadają, że zagajniki u podnóża góry przenika szczególne błogosławieństwo, więc robią też święte kije dla przyjaciół i krewnych. Wszystko dla dobrej karmy.

Jeszcze bardziej przerażająco wygląda stok w jednej z wiosek w Dzajulu, z którego pielgrzymi zabierają na pamiątkę kamienie. Wszystko pokrywa tam szary pył i skalne drzazgi, a góra wygląda tak, jakby ociosano ją kilofem.

Po drodze widzieliśmy też maszyny do kruszenia skał. Powiedziano nam, że przed kilku laty chiński przedsiębiorca wykoncypował sobie, że może zarobić na skalnych lawinach, rozdrabniając kamienie jeszcze bardziej i sprzedając jako żwir. Dogadał się z lokalnymi aparatczykami, kupił stare maszyny i uruchomił lukratywny interes, obsługując okoliczne firmy budowlane. A potem nagle wyparował, zapożyczywszy się u wszystkich na zakup nowoczesnego sprzętu.

I wtedy jakiś pielgrzym wpadł na pomysł wykorzystania zabytkowych kruszarek do produkowania świętych kamieni, zabieranych do domu dla najbliższych. „Nie stąd! Nie stąd! – krzyczał wieśniak, który opowiedział nam tę historię. – Kamienie zbiera się dalej!”, ale nikt nie zwracał na niego uwagi, pakując do plecaków garści błogosławionego żwiru.

I buddyzm indyjski, i rdzennie tybetański bon przywiązują wielką wagę do chronienia środowiska – tak w wymiarze duchowym, jak fizycznym. Wystarczy sięgnąć po „Przewodnik po ścieżce Bodhisattwy” czy „Rytuały zjednywania bóstw ziemi oraz oczyszczania uchybień”. Ten pierwszy, na przykład, zabrania „bez powodu ryć w ziemi, kreślić na niej znaków i rwać trawy”, każe bezzwłocznie przysypać plwocinę czy wyrzuconą wykałaczkę tudzież wstydzić się „oddawania moczu do wody”.

Jednym z największych tabu w kulturze tybetańskiej – zapobiegającym zanieczyszczaniu powietrza – jest palenie w piecu albo ognisku „brudów”, na przykład starych ubrań czy włosów. Z bonu wywodzi się z kolei tybetańska tradycja ofiarowywania kadzidła, którego rodzima nazwa oznacza „wyrugowanie” bądź „oczyszczenie”. Z całą pewnością wpływa ono na powietrze znacznie lepiej niż nowomodne „odświeżacze”. W dawnych czasach ludzie zakopywali na polach gliniane garnki ze złotem, srebrem, miedzią i innymi metalami, żeby utrzymać równowagę elementów w glebie. Do nawożenia używali tylko odchodów zwierząt i suchych liści, które nie zawierały żadnych szkodliwych chemikaliów, a więc nikogo nie truły. Każdy wiedział, że „podpalenie lasu i zatrucie źródła” to najcięższe zbrodnie. „Człowiek, koń i pies należą do tego samego rodzaju”, „woda jest czysta jak matka” – co może lepiej świadczyć o zrozumieniu wzajemnych powiązań i zależności ludzi, przyrody oraz wszystkich istot niż te stare porzekadła?

W wielu miejscach szczury i szarańcza uważane są za szkodniki. U nas pierwszym nadaje się imiona dziewcząt, w drugich widzi inkarnacje buddyjskich adeptów, a w kronikach próżno szukać wzmianek o ich „plagach”.

Kiedy ludzie szli do lasu, zawsze sypali okruchy dla ptaków i owadów. Nie polowano i nie łowiono ryb, a myśliwych i rzeźników uważano za bandytów. Nawet dziś mało kto chce się tym trudnić i z reguły robi to tylko wtedy, gdy ma nóż na gardle. Zbierając drewno na opał, nigdy nie ścinano młodych drzew niższych od człowieka. W oczach naszych przodków miało to w sobie coś z zabójstwa.

W moich rodzinnych stronach człowiek, który kicha albo czka, odruchowo zasłania twarz dłonią. Dziadkowie uczyli nas, że nie tylko przenosi się tak choroby, ale można śmiertelnie przerazić żyjące obok nas niewidoczne istoty. Kichnąwszy, natychmiast szepce się modlitwę do Trzech Klejnotów, żeby oczyścić zło i upewnić się, że ewentualnej krzywdzie stało się zadość.

Nasi przodkowie stworzyli i zostawili nam niesłychanie wyrafinowany system ochrony środowiska, ale to pieśń przeszłości. Wczorajszy deszcz, którym nie ugasi się dzisiejszego pragnienia. Rewolucja przemysłowa i nieprawdopodobny rozwój technologii zdezaktualizowały stare recepty i teorie podtrzymywania równowagi, które nie pomogą w obliczu współczesnych wyzwań. Jak, na przykład, radzić sobie z odpadami takimi jak elektronika, plastik czy włókna syntetyczne? Pilnie potrzebujemy nowego „Przewodnika” i „Rytuałów” oraz nowej wizji ochrony środowiska naturalnego.

Skoro większość Tybetańczyków niewzruszenie wierzy w nauki buddyzmu i bonu, odpowiedzialność za powołanie nowego ruchu ochrony przyrody muszą wziąć na siebie lamowie i wszystkie klasztory. Dla osób religijnych nie ma ważniejszego głosu. Jeśli się więc rozlegnie, będzie najskuteczniejszy, przynosząc ogromny pożytek wszystkim żyjącym istotom. Współczesny mędrzec, który faktycznie miłuje każdą istotę jak własną matkę, najlepiej przysłuży się ludzkości, zasiadając do spisania – i aktywnego propagowania – nowej wizji troski o środowisko.

Wszyscy duchowni powinni szukać nowoczesnego patentu na powiązanie nauk religijnych z troską o środowisko na wzór systemu stworzonego przez naszych przodków. Czas wyjść z wieży z kości słoniowej, wejść między ludzi i dobrze się przyjrzeć ojczyźnie, która tonie w śmieciach.

Nie chcę straszyć, niemniej ten opis dotyczy nie tylko Khały Karpo, Góry Kailaś, jezior Manasarowar czy Lhamo Lhaco – ale i wszystkich rzek oraz każdej piędzi kraju systematycznie zatruwanego toksycznymi odpadami.

Rodacy, proszę, porzućcie zgubne nawyki i pielgrzymujcie jak cywilizowani ludzie! Wczytajcie się w nauki Szeraba Miło, który uczył, jak troszczyć się o środowisko i budować piękny dom dla wszystkiego, co żyje. Nie ma nic bardziej prawego. Zapewniam, nie znajdziecie pewniejszego źródła dobrej karmy.

 

 

2015 – 2016

 

Autor jest popularnym pisarzem i poetą.

 

 

Za High Peaks Pure Earth