Oser: Stoły modlitewne ekologicznych migrantów

W sierpniu 2012 roku, jadąc do Lhasy samochodem przyjaciół, nocowałam w Golmudzie, sztucznym mieście o bardzo krótkiej historii.

Pięć lat wcześniej również się tam zatrzymałam, żeby odwiedzić rodaków mieszkających za miastem na pustyni Gobi. Nie jestem pewna, czy powinnam posługiwać się czasownikiem „mieszkać”, ponieważ ludzie ci – jakieś dwieście, trzysta pasterskich rodzin – byli migrantami, przesiedlonymi do barakowej wioski z Czumarlebu („macierzystego okręgu Żółtej Rzeki”) w prefekturze Juszu w celu „integracji” z tak zwaną nowoczesnością. Ich język, styl życia, dieta zmieniały się nie do poznania, nie było tam też żadnego miejsca kultu religijnego, trudno się więc dziwić, że ów proces musiał bardzo boleć i że nie mieli na niego jakiegokolwiek wpływu.

Nigdy nie zapomnę tych przygnębiających rozmów. Pytałam, czy przeniosło się tu z nimi bóstwo ich góry. Moi tybetańscy rodacy, ubrani w tanie zachodnie garniturki, opuszczali głowy i odpowiadali: „Zostawiliśmy nasze bóstwa, zostawiliśmy nasze stada, zostawiliśmy wszystko i dostaliśmy pięćset yuanów na miesiąc”.

Wyjaśnijmy natychmiast, że ci ludzie w żadnym razie nie porzucili ziemi przodków i jej bóstw dla tych marnych groszy. W 2003 roku chiński rząd powziął podejrzenie, że łąki Płaskowyżu Tybetańskiego znikają na skutek tysiącleci rodzimego koczownictwa i postanowił przenieść naszych nomadów ze źródeł Jangcy, Huang He i Mekongu – z rozmachem, jakiego nie widział świat – na rubieże miast i mieścin. Powiedzmy, zakładając ich dobrą wiarę, że chcieli dać łąkom odetchnąć, niemniej przy okazji udało im się prawdopodobnie doprowadzić do zagłady nomadyzmu, który stanowił niezwykle ważną część kultury tybetańskiej.

Z dokumentów wynika, że projekt „państwowego rezerwatu trzech rzek i ekologicznej migracji” objął 89358 osób z 16129 rodzin w ponad dziesięciu miastach, okręgach i prefekturach autonomicznych. Bez wyjątku tybetańskich koczowników, „przenoszonych z końskich siodeł na obrzeża miast”.

Podczas tamtej wizyty szczególnym smutkiem napawał mnie brak choćby jednego miejsca kultu, takiego jak stupa czy skała z wyrytymi mantrami, oraz mnichów, którzy pomogliby tybetańskim migrantom uporać się z poczuciem pustki.

Teraz pierwszą rzucającą się w oczy rzeczą na jałowym niegdyś bezkresie Gobi były potężne, ciągnące się w nieskończoność święte maszty z wyglądającymi jak namioty sznurami powiewających na wietrze flag modlitewnych. Pośród nich stał purpurowy dom, który krył z pewnością wielki młyn modlitewny, pociechę dla wszystkich chcących nim obrócić. Naprzeciw, oddzielony szosą od rzędów przesiedleńczych domostw, wyrósł budynek, będący zapewne świątynką.

Zatrzymałam przechodzącego mężczyznę i usłyszałam, że choć mieszka tu od sześciu lat, wciąż nie zdążył się przyzwyczaić. Każda rodzina dostawała pięć tysięcy yuanów na rok – mało, stanowczo za mało. Od czasu do czasu udawało mu się znaleźć zajęcie na budowie, przy kopaniu dołów albo noszeniu kamieni, za co dostawał dwadzieścia, góra trzydzieści yuanów dziennie. „Lżej mi, odkąd stoi tu klasztor – powiedział, odwracając głowę ku czerwonemu budynkowi, majaczącemu w zapadającym mroku. – Zbudowaliśmy go z własnych pieniędzy, martwimy się tylko, czy władza to zaakceptuje, wydaje mi się, że powinni, ale nie wiem, naprawdę nie wiem”. Kiedy skończył wyliczać ewentualności, poczułam się jeszcze smutniejsza.

Odwiedziłam też jedną rodzinę, kobietę w tybetańskim stroju z trójką dzieci, wszystkie chodziły do szkoły, mówiły po mandaryńsku i różniły się od chińskich rówieśników tylko zawieszonymi na szyjach czerwonymi sznureczkami z błogosławieństwami lamy. Kobieta powiedziała, że mąż umie prowadzić samochód, ale mimo to nie mogli sobie pozwolić na mięso i prawdziwe masło, więc musiała kupować erzac, żeby zrobić naszą tłustą herbatę.

Wyjeżdżając z osady przesiedleńców jeszcze raz spojrzałam na maszty modlitewne i ze zdumieniem zobaczyłam stojące u ich stóp wielkie kamienie modlitewne, a właściwie nie kamienie, tylko blaty stołów bilardowych, na których wyrzeźbiono sześć świętych sylab mantry „om mani peme hung”. I nagle dotarło do mnie, co tu się dzieje. Pozbawieni zajęcia imigranci zabijali wlokący się w nieskończoność czas alkoholem oraz hazardem – i nagle stoły bilardowe zostały zaprzęgnięte w służbę praktyki buddyjskiej. Może sprawiło to Przebudzenie jakiegoś lamy, a może niewzruszoność wiary tych ludzi, którzy nigdy nie chcieli porzucać swego domu ani bóstw. I tylko to się liczy, świadectwo siły i żywotności ducha, zwiastujące odrodzenie i trwanie.

 

 

31 stycznia 2013

 

 

Za High Peaks Pure Earth