Pracując nad książką o rewolucji kulturalnej w Tybecie, przeprowadziłam ponad siedemdziesiąt wywiadów – ze sprawcami i z ofiarami, z Tybetańczykami i z Chińczykami. Dała (pseudonim) ukończył naukę w lhaskiej szkole średniej w 1966 roku, w chwili wybuchu rewolucji kulturalnej. Dołączył do czerwonej gwardii i brał udział w zbezczeszczeniu świątyni Dżokhang. Później kierował nawet sztabem lhaskiej frakcji „rewolucyjnych buntowników”. Dziś jest emerytem na garnuszku jednej z państwowych „jednostek pracy”.
Poznałam go w mieszkaniu kolegi z dzieciństwa, który zasłabł, oglądając przyniesione przeze mnie zdjęcia z okresu rewolucji kulturalnej. Pozbierawszy się, poprosił o przyjście dwóch starych znajomych. Wszyscy chcieli mówić. Wpadłam w dygot, nic nie mogło mnie przygotować na takie brzemię cierpienia i bólu. Spotykałam się potem wielokrotnie z każdym z tych mężczyzn, nagrywając wszystkie rozmowy. Ta – prowadzona 6 i 8 października 2002 oraz 20 lutego 2003 roku – dotyczyła Dżokhangu.
Sztab czerwonej gwardii, który mieścił się w budynku, będącym dziś hotelem związkowym, kazał stawić się przedstawicielowi lhaskiej szkoły średniej i szkoły pedagogicznej. Pierwszą reprezentowałem ja, drugą wysoki chłopak z Szigace. Nie pamiętam, jak się nazywał. W sztabie byli dowódcy regionu wojskowego, Ren Rong i Zeng Yongya, a nawet kilku aparatczyków z administracji Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA). Wydaje mi się, że kierował nim wtedy Pan, szef wydziału propagandy. Te sztaby powołano na samym początku rewolucji. Pamięć już nie ta, ale dowodził chyba Tao Changsong albo Xie Fangyi.
Dzień wcześniej, na rozkaz z góry, sztab zwołał zebranie w szkole średniej. „Góra” oznaczała kierownictwo TRA, ale nie wiem, kto wydawał polecenia. Powiedzieli, że nazajutrz mamy iść na robotę propagandową na Barkhor (który w 1950 roku przemianowano na „ba jiao jie”, co do dziś słychać w nazwie lokalnego komisariatu i komitetu dzielnicowego). Wyraźnie zaznaczyli, żeby niczego nie ruszać i nie niszczyć, skupiając się na propagandzie. Nie było mowy o dewastowaniu Dżokhangu. Czyli nic nadzwyczajnego. Następnego ranka komitety dzielnicowe zaczęły się schodzić bardzo wcześnie. Po wiecu sformowaliśmy kolumnę i ruszyliśmy w drogę. Siedmiuset uczniów i nauczycieli, okoliczna młodzież, w sumie z tysiąc osób. Pamiętam, że słońce było wielkie. Maszerując, skandowaliśmy slogany.
Kiedy dotarliśmy na „plac modlitewny”, zwołaliśmy wiec. Nauczyciel Xie wszedł na podium i zaczął przemawiać, ale sytuacja szybko wymknęła się spod kontroli. Podniosłem głowę i zauważyłem ludzi na dachu Dżokhangu. Wydaje mi się, że należeli do okolicznych komitetów. Potem słyszałem, że dołączyli do nich zapaleńcy z sąsiednich okręgów. Nie mam pojęcia, jak mogło do tego dojść. To byli zwykli ludzie z kilofami, szpadlami i tak dalej. Nie wiem, jak weszli do świątyni. My staliśmy przed budynkiem. Na ścianach były freski. Kilku wyrostków zaczęło łupać je kilofami. Nawet krzyczeliśmy z dołu, że nie wolno tego robić, ale nikt nie słuchał. Kiedy my dyskutowaliśmy, ktoś zdołał oderwać i zrzucić na ziemię złote zwieńczenie dachu. Wtedy zakotłowało się także na placu i tłum ruszył do świątyni. Pobiegłem za innymi. Główna brama była zamknięta, więc pognaliśmy dalej i dostaliśmy się do środka przez otwartą kaplicę ściany wschodniej.
W środku kłębił się tłum. Sami młodzi ludzie, także z Barkhoru. Najgorliwsi bardzo chcieli się wykazać. Zwłaszcza Chińczycy. Na placu ich nie widziałem, ale w świątyni rzucali się w oczy. Może byli z grup roboczych „trzech religii” (w 1963 roku w TRA ogłoszono kampanię, której głównymi hasłami były klasa, patriotyzm i socjalizm; wysłani „w teren” aparatczycy utknęli na wsi na długie lata). Musieli być w środku od dłuższego czasu. Mieli nawet ekipę filmową, którą dyrygował Migmar Cering, wicesekretarz departamentu radia i telewizji. Ci byli z Akademii Filmowej, ale wszyscy nosili wojskowe mundury.
Pobiegłem na dach. Zaczepił mnie kolega z klasy, który nie mógł tego ścierpieć. Zaczęło się rabowanie srebra i złota. Ja myślałem tylko o tym, że wszystko to należy do kraju. Nie wiedziałem wtedy, co to jest zabytek, ale wartościowe przedmioty stanowiły dla mnie własność państwa, więc starałem się zapanować nad sytuacją. Kazałem kolegom z klasy obstawić wszystkie piętra i pilnować, żeby nikt niczego nie wynosił. Zauważyłem starszego mężczyznę z posągiem, zwieńczonym szczerozłotą koroną z klejnotami. Zapytałem, gdzie się z nim wybiera, a on wystękał, że to jeden z „czterech przeżytków” i że chce go wyrzucić. Kiedy kazałem mu odłożyć posąg, usłuchał i zniknął.
Ktoś powiedział, że przed sąsiednią świątynią Tary zebrał się tłum Tybetańczyków i Chińczyków, którzy domagają się, by kunjer, klasztorny odźwierny, otworzył wrota. Mnich odmówił, więc zaczęli go szarpać. Interweniowali moi koledzy, mówiąc, że jestem przewodniczącym gwardii w szkole i że wszystko tu należy do państwa, zatem nikomu nie wolno nic wynieść. Zwracali się zwłaszcza do Chińczyków, którzy natychmiast odeszli. Po chwili wycofali się również Tybetańczycy, więc tego dnia Lhakhang Tary ocalał, choć, jak mi mówiono, nie na długo.
„Dżoło Khang”, kaplica z najważniejszym posągiem również się ostała, ponieważ była zamknięta na łańcuch, a mnisi odmówili oddania kluczy. Później mówiono, że ten posąg zbezcześcili czerwonogwardziści ze szkoły średniej. Wiem, że tego dnia byli w Dżokhangu, ale to wszystko. Inna rzecz, że zniszczono wtedy mnóstwo rzeczy, czego świadectwem są również te zdjęcia.
Chciało mi się pić, poszedłem więc do starszego brata, który był mnichem w Dżokhangu i został tam z garstką schorowanych duchownych. Wszyscy młodsi odeszli. Ze strachu. W czasie rewolucji nie mieli innego wyjścia. Również mój brat musiał opuścić Dżokhang, w którym mieszkał od najmłodszych lat. Później udało mi się go wcisnąć do komitetu dzielnicowego.
Mnisi przestraszyli się na widok czerwonogwardzisty, ale odetchnęli z ulgą, gdy okazało się, że to ja. Wypiłem dwie czarki herbaty i wróciłem do świątyni, w której było już spokojniej. Przyszedł rozkaz „z góry” i Chińczycy wycofali się, żeby nie wywołać konfliktu etnicznego. Potem komunikat wystosował sam premier i było po wszystkim. Wróciliśmy do szkoły.
Nie wiem, jak ci ludzie znaleźli się na dachu świątyni. Wcześniej dowódca wyraźnie zabronił niszczenia czegokolwiek, ale na miejscu okazało się, że wszędzie kłębią się tłumy. Również Chińczyków. Mnisi powiedzieli mi później ważną rzecz, o której musisz wiedzieć. Tego dnia Dżokhang ledwie draśnięto. Na dziedziniec powyrzucano jakieś rzeczy i ten bałagan widać na zdjęciach. Wkrótce potem zaczęło się jednak systematycznie czyszczenie – bezcenne przedmioty wywożono przez trzy miesiące. Najpierw złoto i srebro, później miedź i żelazo. Figur z gliny nie chcieli, więc je po prostu roztrzaskano.
Wydział, który nazywał się „czocze lekhung”, zajmował się „starymi dobrami” i specjalizował w majątku klasztorów. Wszystkie te „zgniłe rupiecie” były w istocie bardzo wartościowe. W Dżokhangu ostał się wyłącznie Dżoło Rinpocze, całą resztę wywieziono w ciągu trzech miesięcy. Tego feralnego dnia zarysowano jedynie powierzchnię, faktyczna zagłada przyszła później. Rząd łupił zresztą nie tylko klasztory. Tamten wydział skupował za grosze bezcenne przedmioty, których ludzie pozbywali się ze strachu albo z głodu. Oczywiście byli też i odważni, którzy chowali, co się dało. Dobrze na tym wyszli, gdy tchórze mogli tylko zgrzytać zębami.
To samo wydarzyło się w klasztorze Ganden. Przed zagładą był w nim pilnowany przez wojsko spichlerz, z którego pobierały żywność wszystkie lhaskie jednostki pracy. Żołnierze rozbili w pył to, co zostawili po sobie specjaliści od „starych dóbr”. Posągi przewracano, ciągnąc zarzucone im na szyję postronki. Złoto, srebro, żelazo, miedź ładowano na ciężarówki i wywożono. Drewno zabierano do sąsiednich okręgów. Resztki wynosili okoliczni chłopi, których winiono później za zniszczenie klasztoru. Znam kierowcę, który pochodzi z wioski u stóp Gandenu. Opowiadał mi, że chodził się tam bawić i widział żołnierzy, rozbijających kamieniami przedmioty kultu. Nikomu z miejscowych nie wolno było niczego stamtąd zabrać, za to potem oskarżono ich o splądrowanie świątyni. Znaleźli sobie ofiarnego kozła! To samo zrobili z Dżokhangiem. Mówią, że zniszczyli go lhascy uczniowie, podczas gdy wyraźnie nam tego zabroniono. Wiem o tym najlepiej, bo przy tym byłem.
Krótko mówiąc, władze nie zrobiły nic, żeby zapobiec zniszczeniu Dżokhangu. Słyszałem od mnichów, że tego dnia ledwie zarysowano fasadę, podczas gdy prawdziwych zniszczeń dokonano później. Jeśli idzie o odbudowę, rząd oczywiście wyłożył jakieś fundusze, ale mnóstwo pieniędzy dali ludzie. I fizycznie tam pracowali. Pchali taczki za dwa i pół yuana dziennie, mogąc dostać za tę samą pracę dwadzieścia razy tyle. Byli i tacy, którzy pracowali zupełnie za darmo. A nawet oddawali na odbudowę cały majątek. Większość tybetańskich klasztorów wróciła do życia dzięki wiernym. Państwo próbowało ratować twarz, ale dawało bardzo niewiele. Miało za to do dyspozycji machinę propagandową, dzięki której mogło przypisać sobie wszystkie zasługi.