Jeśli jesteś pisarzem i zamarzy ci się powieść o życiu we współczesnych Chinach, powinieneś omijać szerokim łukiem trzy okresy: wielki głód (1959-62), rewolucję kulturalną (1966-76) i incydent z Tiananmen (1989), ponieważ nikt tego potem nie opublikuje. Jako redaktor lub dziennikarz musisz wiedzieć, o czym wolno informować, o czym powiedzieć można, ale trzeba zrobić to ostrożnie, a czego puścić w żadnym razie nie należy, bo inaczej zdejmą cię albo nawet wyleją na zbity pysk.
Wydziały propagandy wydają najróżniejsze zalecenia po codziennych naradach, powiadamiając, jakich słów nie powinno się używać i które trzeba blokować. Zakazów tych nikt potem nie anuluje; piętrzone przez całe dekady stały się nowymi Himalajami.
Siedząc okrakiem na szczycie owej góry rzecznik naszego rządu raz po raz obwieszcza, że Chińczycy korzystają z szerokiej wolności słowa. Przycupnąwszy u stóp tego masywu, poczciwy człowiek odczytuje to sobie tak: w sprawach, o których informować można, mamy prawdziwą wolność, w przypadku rzeczy dopuszczalnych ostrożnie, korzystamy z wolności roztropnej, a przy tematach tabu dana jest nam wolność niewiedzenia.
Lu Xun, indagowany w 1931 roku przez czasopismo „Licealiści”, co chciałby powiedzieć swojemu czytelnikowi, odparł: „Najpierw bym spytał, czy dysponujesz wolnością słowa. Jeśli nie, nie miej mi za złe, że nic nie powiem. Gdybym jednak musiał, rzekłbym tylko, że wszystko zaczyna się od walki o wolność słowa”.
Osiemdziesiąt jeden lat po jego śmierci dzieła Lu Xuna usunięto z podręczników, a zadanie, jakie postawił przyszłym pokoleniom, wciąż nie zostało wypełnione. Choć na tej wąskiej, ciernistej ścieżce padły kolejne generacje Chińczyków, oglądając się za siebie, widzieli, że nie zaszli daleko. Kiedy otwieramy usta i mówimy – wciąż walczymy o samo prawo do tego. W wolnym świecie są rozmaite cuda, w niewolnym: wszelakie cudowne niedostatki wolności.
Analiza klimatu wolności wyrazu w Chinach ujawnia niezwykle złożoną sytuację. Każde miasto, każde wydawnictwo i każdy naczelny mają własne standardy. Ten sam artykuł może zostać wydrukowany w Guangzhou, odrzucony w Shenzhenie i przyjęty w Pekinie po wprowadzeniu kilku zmian. Rzecz puszczoną przez redaktora A, redaktor B uzna za niebezpieczną.
Wszystkie media i wydawnictwa są agendami władzy. Korzystając z pozycji, przywilejów i świadczeń rządu, ich pracownicy muszą go także słuchać, co oznacza między innymi cenzurę na dzień dobry i bezlitosne wyrównywanie rachunków na do widzenia. Strategia wydziałów propagandy wobec mediów zawiera się w słowach: „Nie zabijajcie ich. Dajcie im żyć w lęku”.
Pod taką presją każdy pracownik środków masowego przekazu musi być jednocześnie funkcjonariuszem aparatu cenzury i dbać, by wszystko, co przechodzi przez jego ręce, było nieszkodliwe oraz wolne od treści reakcyjnych, pornograficznych, defetystycznych, dekadenckich tudzież zachęcających do złego, gdyż w przeciwnym razie poniesie niezwykle surowe konsekwencje. Niektórzy emerytowani aparatczycy wyższego szczebla służą cenzurze na ochotnika. Ilekroć zauważą zakazane słowo, chwytają za telefon i dzwonią do władzy. Nie tylko nie przyjdzie im do głowy, że postępują haniebnie – śpią snem sprawiedliwych, wierząc święcie, że bronią macierzy.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat z wolnością słowa w Chinach jest znacznie lepiej, ale to nie zasługa rządu, tylko jego bezsilności. W epoce internetu codziennie przyswaja on przecież nowe techniki i technologie. Dzień w dzień uzupełnia tezaurus drażliwych słów, wzmacnia mur zapory sieciowej i zatrudnia hordy jego bezimiennych obrońców. Blokuje wiele zagranicznych stron internetowych, takich jak Facebook, Google czy Twitter, inne zaś czyści w imię zwalczania pornografii i szkodliwych pogłosek. Niedawno zakazał publikowania komentarzy na najpopularniejszych serwisach Sina i QQ. Choć środki te przerażają swoją drastycznością, rząd wydaje się bezradny w obliczu potęgi internetu. Przypomina starą, rozklekotaną kosiarkę – w miejsce każdego ściętego przez nią źdźbła trawy wyrasta zaraz tuzin nowych.
W szczelinie pomiędzy technologią a sankcją Chińczycy mogą wreszcie usłyszeć kilka słów prawdy i poznać garść faktów, nim zmiecie je ręka władzy. Katastrofa szybkiego pociągu, antyrządowy protest w Wukanie, sprawa Chena Guangchenga i setki podobnych wydarzeń zdążyły odbić się w sieci szerokim echem. Coraz więcej osób zostawia komentarze oraz publikuje informacje na forach i blogach, przypominając mi o sentencji dawnego mędrca, który powiadał, że zakazane słowa są jak wzbierająca woda, co pewnego dnia obala tamę.
Nawet nie umiecie sobie wyobrazić, ile inwencji i energii wkładają Chińczycy w poszerzanie swojego słownictwa. W internecie Falun Gong nazywa się na przykład „kołem”, rok 1989 – „poprzednikiem 1990”, czwarty czerwca – „trzydziestym piątym maja”, a wiceburmistrza Wanga Lijuna, bardzo sprytnie – „oddziałową Wang Lijuan”. Nadawca i odbiorca słowa te rozumieją, a cenzor udaje, że nie. W ten sposób wykuwa się harmonijne społeczeństwo.
Fang Hong, obywatel sieci z Chongqingu, 21 kwietnia 2011 roku wystukał na klawiaturze dowcip: „Kiedy Bo Xilai kazał Wangowi Lijunowi zjeść swoje gówno, ten zlecił to prokuratorowi, a tamten adwokatowi Li Zhuangowi, który odpowiedział: niech je ten, co się zesrał”. Dwa dni później pan Fang został zatrzymany przez metropolitalną policję i skazany na dwa lata reedukacji przez pracę.
Bo Xilaia nie ma już w Chongqingu, gdzie jest Fang Hong nie wiadomo, niemniej sprawa ta niesie uniwersalne przesłanie, niczym morał typowej chińskiej bajki: możesz się zesrać i jest wolność jedzenia gówna, nie wolno ci tylko o tym mówić.
2013
Murong Xuecun to pseudonim Hao Quna, popularnego pisarza i blogera z Pekinu; artykuł „Gówniana wolność” znalazł się w opublikowanym w maju 2013 roku raporcie PEN-u.