Oser: Problem z „problemem”

Nie przeczytałam jeszcze książki „Kiedy wzleci żelazny ptak: 1956–1962, tajna wojna w Tybecie” Li Jianglin, chińskiej pisarki mieszkającej w Stanach Zjednoczonych. Znam tylko dostępny w internecie wstęp autorki i kilka recenzji. Odzywam się z powodu jednego zdania ze wspomnianej przedmowy:

„Od połowy lat pięćdziesiątych do początków następnej dekady w południowych i północno-zachodnich regionach Chin toczyła się zażarta wojna na terenach zamieszkiwanych przez Tybetańczyków, czyli we współczesnym tak zwanym »Tybetańskim Regionie Autonomicznym« oraz »ziemiach tybetańskich należących do czterech sąsiednich prowincji«. Po jednej stronie walczyły wyposażone w nowoczesną broń oddziały polowe Armii Ludowo-Wyzwoleńczej oraz doskonale wyszkolona milicja ludowa, po drugiej zaś tybetańscy koczownicy, mnisi i garść oficjeli, uzbrojonych w swojskie karabiny i miecze”.

Jako Tybetanka jestem wdzięczna Li Jianglin za jej badania i nagłośnienie tego rozdziału historii. Niemniej, błagam, tamte wydarzenia nie były „wojną”, a masakrą. Co więcej, nie miały miejsca w „południowych i północno-zachodnich regionach Chin”, tylko w trzech tybetańskich dzielnicach: Amdo, U-Cang i Kham.

Jak napisał niedawno prof. Elliot Sperling z University of Indiana w eseju zatytułowanym „Liczenie zwłok”: „Wysoka śmiertelność Tybetańczyków w latach 1950–75 nie podlega dyskusji. (…) Oczywiście nie poznamy dokładnych liczb bez swobodnego dostępu do chińskich archiwów, nie wolno jednak kwestionować faktu masowej rzezi”.

Dowodem są choćby upiorne zdjęcia czaszek i kości z odkopanego niedawno masowego grobu w okręgu Nangczen, w Khamie (obecnie prowincja Qinghai). Okoliczni mieszkańcy mówią, że to szczątki mnichów wyrżniętych w 1958 roku. W artykule znalazł się również wykres, pokazujący stosunek liczby kobiet i mężczyzn, sporządzony na podstawie oficjalnych danych z chińskiego spisu ludności w 1982 roku. „Na Płaskowyżu Tybetańskim – czytamy w opisie – wystąpiły dysproporcje, które tłumaczyć można tylko walkami zbrojnymi. W żadnym innym regionie Chińskiej Republiki Ludowej liczba kobiet nie przewyższała tak dramatycznie liczby mężczyzn”.

Rozmawiając i dziś z mieszkańcami Amdo, zarówno starszymi, jak i młodymi, często słyszę słowa ngabczu ngabge (co znaczy „1958”) czy po prostu ngabge („58”). W tym właśnie roku chińskie wojsko i państwo zgotowały Tybetowi, a zwłaszcza Amdo, tragedię, która odcisnęła piętno dosłownie na każdej rodzinie i głęboko zapadła w tybetańską pamięć. „Ngabge” nazywa się tu nawet rewolucję kulturalną – słowo to stało się synonimem każdego nieszczęścia, które spadło na nas po „wyzwoleniu”.

Li Jianglin powiedziała też w wywiadzie dla telewizji New Tang Dynasty: „Jeśli idzie o Tybet, wojna w tym regionie była częścią kampanii Komunistycznej Partii Chin o objęcie władzy i ustanowienie reżimu politycznego. Wszystko, co się tam działo, nie różniło się w zasadzie od wypadków na ziemiach chińskich”. Autorka – podsumowuje NTD TV – „powiedziała naszemu dziennikarzowi, że przemoc, opresja i zagłada wierzeń, które partia komunistyczna przyniosła Tybetańczykom, były w istocie takie same, jak w innych rejonach Chin”. Tak zwany „konflikt między Hanami a Tybetańczykami” jest więc w gruncie rzeczy „konfliktem między KPCh a Tybetańczykami” (gwoli ścisłości, sama Li użyła tu słowa „problemy”).

W tej sprawie w żadnym razie nie mogę się z nią zgodzić: wypadki w tak zwanych „rejonach Chin” były niepokojami wewnętrznymi, podczas gdy w Tybecie miała miejsce chińska inwazja i okupacja. Gdyby faktycznie nie było tu żadnej różnicy, Mao Zedong miałby powszechnie uznawaną rację, utrzymując, że „w ostatecznym rachunku walka narodowa jest kwestią walki klasowej”, a najazdy, okupacje i kolonializm zyskałyby nowe, pompatyczne uzasadnienie. Poza tym, czy słowa „konflikt” albo „problemy” nie są w tym kontekście aby zbyt łagodne i dalekie od prawdy? Czy mamy nimi także określać na przykład zagładę Żydów z rąk niemieckich hitlerowców?

Przedstawiciele chińskich grup prodemokratycznych nieodmiennie podkreślają, że nie ma mowy o etnicznych prześladowaniach Tybetańczyków, tylko o politycznych represjach partii komunistycznej, które w takim samym stopniu dotykają również Hanów. Ten zawzięty upór w istocie sprowadza się do powtarzania frazesów reżimu, wedle którego Tybet „był od wieków częścią Chin” – tyle że podlanych demokratycznym sosem. Tu z całą pewnością rozumiemy i czytamy historię zupełnie inaczej. Tybetańczyków mierzi to, że również chińscy demokraci są głusi na ich zdanie, jakby ten ustrój dawał im nowy, lepszy tytuł do narzucania nam imperialnej wizji Wielkich Chin.

 

Lhasa, 1 listopada 2012

 

 

Za High Peaks Pure Earth